Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

50 lat minęło... Czary stare i nowe. Postęp prawdziwy i fałszywy

Czary stare i nowe


        Czytelnicy „Potopu” Henryka Sienkiewicza z pewnością pamiętają opowieść księcia Bogusława Radziwiłła o przekupniu, który zachwalał mu balsam skutkujący odpornością na rany. Każdy, kto się tym balsamem wysmarował, nie musiał obawiać się zranienia żadną bronią, ani palną, ani sieczną. – Kazałem go wysmarować tym balsamem, a potem kazałem trabantowi pchnąć go dzidą. Imaginuj sobie waćpan – na wylot przeszła! – opowiadał rozbawiony książę Bogusław, który jednak przy całym sceptycyzmie wobec takich cudownych balsamów, wierzył jednak w gusła i czary. W XVII wieku wiara w gusła i czary była w Europie bardzo rozpowszechniona, zwłaszcza w krajach protestanckich, gdzie nieraz dochodziło wręcz do dziesiątkowania starszych kobiet – bo to one właśnie bywały najbardziej podejrzane. O czary została oskarżona nawet matka sławnego podówczas astronoma Keplera.
Pozostawała w więzieniu i areszcie domowym – ale i tu w kajdanach – przez 6 lat, w trakcie których cudem uniknęła tortur, aż wreszcie, dzięki – co tu ukrywać – wpływom syna, została uznana za niewinną, chociaż zarzucano jej również kontakty z diabłem. Ciekawe, że takie oskarżenia mogły mieć pewne podstawy, to znaczy – że niektóre przynajmniej osoby o takie kontakty oskarżane, mogły mieć subiektywne wrażenie takich przeżyć. W przedwojennym tygodniku „Na szerokim świecie” czytałem, jak to pewien niemiecki naukowiec, badając lochy zamku, w którym więziono czarownice, trafił na słoiki z jakimiś maściami. Kiedy się nimi posmarował, doświadczył uczucia nieznanej lekkości i wrażenia lotu powietrznego. Co to były za narkotyki – o tym autor relacji nie wspominał. Ciekawe, że na obszarach podanych inkwizycji hiszpańskiej, oskarżenia o czary się nie pojawiały, przynajmniej w skali masowej. Stało się tak po tym, jak do Supremy hiszpańskiej inkwizycji wpłynęło doniesienie, że w jakiejś wsi w Pirenejach pojawiła się czarownica. Suprema wysłała ojca Salazara, by zbadał sprawę na miejscu. Ten po powrocie złożył sprawozdanie, na podstawie którego Suprema orzekła, że oskarżenie kogokolwiek o czary jest objawem herezji – no a z heretykami inkwizycja nie żartowała, więc w tej sytuacji żadnych oskarżeń nie było. Wspomina o tym Kurt Baschwitz w „Dziejach procesów o czary”, zwracając uwagę, że jedną z przyczyn rozpętania polowań na czarownice była okoliczność, że majątek osoby skazanej za czary, przechodził na donosiciela. Toteż rozwinął się podówczas cały przemysł, podobny do przemysłu molestowania, jaki rodzi się na naszych oczach.

        W książce „Stanisław August” Stanisław Cat-Mackiewicz opisuje, jak wyglądało przesłuchanie czarownicy poddanej torturom. „Oskarżona rozebrana do naga i ogolona z włosów (…) sadzana była na stołku pośrodku izby. Ręce miała związane postronkiem, który był zaczepiony o hak wbity na półtrzecia łokcia (dwa i pół łokcia, czyli ok. 1,5 metra) wysoko u jednej ściany, nogi zaś miała związane innym postronkiem, który znowu przechodził przez hak wbity nisko. (…) Mistrz, to jest kat, zaczynał od następującej ceremonii: zwracał się o siedzących za stołem wójta i urzędników magistrackich i do oskarżyciela siedzącego przed stołem ze słowami: „Mości panowie zastolni i przedstolni, jeśli z wolą, czy bez woli”. Pytanie to powtarzał trzy razy i instygator trzy razy odpowiadał mu: Z wolą”. Wtedy dopiero kat zaczynał naciągać postronek, rece się wyłamywały i wychodziły na równy poziom z głową, nogi zawisały w powietrzu. Czarownica (…) zaczynała się do zarzucanych czynów przyznawać, to znaczy, że na zadawane jej pytania, czy robiła to lub tamto, krzyczała, że robiła. Wtedy następował „trakt” drugi: kat przywoływał pomocnika, obydwaj naciągali sznury, co mieli siły, na piersiach czarownicy – według świadectwa księdza Kitowicza – robiła się dziura, w którą wchodziła głowa, cała wisiała w powietrzu. Wtedy czarownica wydawała już inne czarownice z tej samej wsi lub ze wsi sąsiednich. (…) W trzecim „trakcie” kładli czarownicy na nogi żelaza, które przez jakichś piekielników były obmyślane dla zadania bólu takiego, że nawet najbardziej zawzięte czarownice do wszystkiego się przyznawały. (…) Szlachta nie podlegała torturom. Szlachciance oskarżonej o czary trzeba było tego dowieść w sposób ludzki.”

        Ciekawe, że wszystkie te okropności nie tylko nie powstrzymały wiary w czary, ale jeszcze ją umocniły, zwłaszcza gdy, w Polsce, w myśl konstytucji sejmowej z 1776 roku, zniesiona została kara śmierci za czary i zakazano tortur. Współczesny polski wróżbita Maciej zarabia 150 złotych za 15 minut, za pół godziny – 300 złotych, a za 45 minut – 450 złotych. Takie stawki dowodzą, że klientów mu nie brakuje. Czarowników i wróżbitów w Paryżu liczy się na tysiące, a w TVN zatrudnieni są chyba oficjalnie. Najwyraźniej wiara w czary kwitnie również wśród tak zwanych racjonalistów. Zresztą w czary zdają się wierzyć nawet wysoko postawieni dygnitarze. W swoim czasie, podczas dyskusji telewizyjnej, ówczesny minister przekształceń własnościowych, pan Janusz Lewandowski powiedział, że do zarządzania narodowymi funduszami inwestycyjnymi rząd sprowadzi zagranicznych specjalistów. Zwróciłem wtedy panu ministrowi uwagę, że gdyby Cyganka naprawdę potrafiła przewidywać przyszłość, to zagrałaby raz i drugi w totolotka, a nie zaczepiałaby przechodniów na ulicy, proponując, że im powróży za 5 złotych. Zatem gdyby ci cudzoziemcy naprawdę byli tak uzdolnieni biznesowo, jak myśli niedoświadczony w tych sprawach rząd polski, to już by byli milionerami, a nie polowaliby na posady u biednego rządu polskiego. Ten argument najwyraźniej nie dotarł jednak do pana ministra Lewandowskiego, w związku z czym również z narodowymi funduszami inwestycyjnymi wyszło jak zawsze.

        Bo wróżbici chyba jednak nie potrafią przewidywać przyszłości, o czym świadczą wydarzenia w Korei Północnej. Tamtejszy rząd właśnie zaostrzył kary przeciwko nim, niektórych skazując na rozstrzelanie, a innych – na ciężkie roboty w łagrach, których oficjalnie „nie ma”. Skoro nastąpiły takie, pożałowania godne, wydarzenia, to nieomylny to znak, że wróżbici nie mieli najmniejszego pojęcia, co ich czeka. Skoro jednak nie potrafili przewidzieć nawet swojej własnej przyszłości, to cóż dopiero przyszłości innych ludzi, których nawet nie znają? Ale postępowanie ludzi nie jest racjonalne, podobnie zresztą jak polityków. W przeciwnym razie ideologia socjalistyczna nie tylko by w ogóle nie powstała, ale nie znalazłaby ani jednego zwolennika. Tymczasem od zwolenników socjalizmu na świecie aż się roi, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju, co jeszcze raz potwierdza trafność spostrzeżenia francuskiego XVII – wiecznego aforysty, Franciszka księcia de La Rochefoucauld, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.



Postęp prawdziwy i fałszywy


        Świat, jak wiadomo, idzie z postępem. Najlepszym tego dowodem jest choćby to, że co roku przybywa jeden rok – a nie ubywa. W Starożytności było inaczej. Wtedy liczba lat z każdym rokiem ubywała, więc trudno to nazwać wzrostem, chociaż z drugiej strony w ten właśnie sposób świat dotrwał do Nowej Ery, zapoczątkowanej – jak wiadomo – narodzeniem Chrystusa, które dzisiaj wzbudza tyle niechęci w środowiskach postępowych. Jest to bardzo dziwne, bowiem postęp – jak już pokazałem – najłatwiej możemy stwierdzić licząc lata – właśnie od narodzenia Chrystusa, więc oda razu widać, że postępactwu tak naprawdę nie o postęp chodzi, tylko o coś zupełnie innego. A o co? A o to, że narodzenie Chrystusa szalenie nie podoba się Żydom. Nie podoba im się w ogóle całe chrześcijaństwo. Są bowiem między religią żydowską i chrześcijaństwem pewne podobieństwa, ale są też różnice i to zasadnicze. Podobieństwa sprowadzają się do tego, że zarówno religia żydowska, jak i chrześcijaństwo, opierają się na obietnicy. W przypadku Żydów na obietnicy, jaką miał im złożyć Stwórca Wszechświata, że jak będą Go chwalili, to On w nagrodę da im do zamieszkania obszar „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej – rzeki Eufrat”. Jeśli nawet to prawda, to właściwie co to może obchodzić tych wszystkich, którzy akurat tam mieszkać się nie wybierają? Nic zgoła i dlatego obietnica żydowska ma po pierwsze - charakter polityczny a nie religijny, a po drugie - ekskluzywny – bo nie dotyczy większości ludzi, którzy żadnymi Żydami przecież nie są. Co więcej – historia ostatnich 70 lat pokazuje, że próby realizowania politycznej obietnicy, jaką pewnemu mezopotamskiemu koczownikowi miał złożyć Stwórca Wszechświata sprawiają, że obszar „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej - rzeki Eufrat” przypomina na ciele świata krostę, która wywołuje wokół chroniczne stany zapalne. Wszystko to sprawia, że rodzą się coraz to nowe wątpliwości, czy ta obietnica – jeśli w ogóle miała miejsce – przyniesie światu pożytek, czy przeciwnie – coraz większe paroksyzmy? Chrześcijaństwo też jest oparte na obietnicy, ale całkiem innej. Jezus Chrystus obiecał, że każdy – a więc niezależnie od tego, czy jest Żydem, Grekiem, czy kimkolwiek innym - jeśli tylko uwierzy, iż jest on Synem Stwórcy Wszechświata i będzie stosował się do Jego nauk, zostanie obdarzony nieśmiertelnością. Nieśmiertelność duszy znana była i przed Chrystusem, za sprawą orfików, ale wizja tej nieśmiertelności nie była wcale pociągająca, o czym możemy się przekonać choćby z zawartego w „Odysei” opisu Krainy Zmarłych. Każdy czytelnik tego opisu musi dojść do wniosku, że jeśli tak ma wyglądać nieśmiertelność, to lepiej w ogóle się nie urodzić. Tymczasem chrześcijańska wizja nieśmiertelności, czyli życia wiecznego wyglądała szalenie atrakcyjnie: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, co Bóg zgotował tym, którzy Go miłują”. To właśnie była ta „dobra nowina”, która sprawiła, że chrześcijaństwo, mimo prześladowań, szerzyło się w ówczesnym świecie niemal z szybkością płomienia i szerzy się nadal – ale nie wszędzie, bo w Europie i Ameryce Północnej, a więc tam, gdzie zaczyna dominować żydowski punkt widzenia – nie. A na czym polega żydowski punkt widzenia? Na mentalności plemiennej. Losy pojedynczego człowieka – jego zbawienie lub potępienie nie są ważne, bo ważne jest przetrwanie i dobrobyt plemienia. Problem polega na tym, że – po pierwsze - świat chrześcijański składa się z wielkiej liczby „plemion”, a po drugie - że chrześcijańska obietnica wcale nie dotyczy przetrwania, ani dobrobytu jakiegoś plemienia – chociaż przyznajmy, że z góry nie wyklucza ani jednego ani drugiego – tylko każdego człowieka indywidualnie. Chrześcijańska obietnica jest – po pierwsze – niepolityczna – a po drugie – uniwersalna. Zatem w sytuacji, kiedy żydowski, czyli plemienny punkt widzenia zaczyna dominować na obszarach dotychczas chrześcijańskich, chrześcijanie w coraz mniejszym stopniu odczuwają potrzebę życia wiecznego, a w coraz większym – życia długiego i w tym celu sięgają po metody wątpliwe i z punktu wiedzenia etycznego i nawet – estetycznego. „Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojne w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujące podskokom sztucznych serc, lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych. O, drogi Panie Hrabio, jakże mi daleko do dworu ukrytego w sadach, do komnaty ksiąg pełnej, gdzie rozmowy wiedliśmy przy kawie, wonnej kawie słodzonej z cukiernicy srebrnej!” - napisał w wierszu „Gołąb ostatni” Antoni Słonimski. Krótko mówiąc – świat chrześcijański popada w barbaryzację.

        No dobrze – ale dlaczego Żydom na tym zależy? A dlatego, że apolityczna i uniwersalna obietnica chrześcijańska nie tylko podważa, ale – powiedzmy sobie szczerze – w pewien sposób nawet ośmiesza polityczną i ekskluzywną obietnicę, na której wspiera się religia żydowska. Toteż żadne porozumienie nie jest tu możliwe, co strona żydowska doskonale rozumie i dlatego tak bardzo nalega na ekumenizm. Ekumenizm bowiem siłą rzeczy ma skłonić stronę chrześcijańską do zachowań wzbudzających wątpliwości, czy zasady swojej religii traktuje serio. Jeśli bowiem warunkiem sine qua non ekumenizmu ma być „dialog”, to już choćby uprzejmość nakazuje, by punkt widzenia strony przeciwnej traktować z minimalnym ładunkiem rewerencji, nawet w sytuacji, gdy logika wskazuje, iż są to piramidalne nonsensy. I właśnie z czymś takim, z takim piciem sobie wzajemnie z dzióbków mamy do czynienia nie tylko na rozmaitych sympozjonach, ale i w kontaktach dwustronnych, kiedy to pewien książę Kościoła publicznie stwierdza, że „żadna religia nie ma monopolu na prawdę.” „Żadna” - a więc – również własna. A skoro tak, to po co w ogóle przejmować się tymi wszystkimi religiami? Czy w tej sytuacji nie liczy się tylko to, by wypić i zakąsić? No dobrze – ale w takim razie trzeba żyć długo, możliwie jak najdłużej, bo wtedy więcej się wypije i więcej się zakąsi, to chyba jasne. I to jest właśnie ten „konsumpcyjny styl życia”, tak krytykowany przez naszych przywódców duchowych. To ładnie, że krytykują, ale nieładnie, że krytykując, starannie omijają przyczyny, które do tego stylu życia prowadzą.

        Więc chociaż jeszcze postęp jest widoczny choćby w liczeniu lat od narodzenia Chrystusa, to niepodobna nie dostrzec w nim groźnego pęknięcia. W sztuce Sławomira Mrożka „Tango” niejaki Edek powiada, że prawdziwy postęp jest wtedy, kiedy i przód i tył idą do przodu. Jeśli tedy przód idzie do przodu, a tył zaczyna iść do tyłu, to jeśli nawet jeszcze będziemy to uznawali za postęp, to już nie prawdziwy, tylko jakiś taki fałszywy. A z taką właśnie sytuacją mamy chyba do czynienia.



50 lat minęło…


        Jak ten czas leci! Kto by pomyślał, że minął już 50 rok od wykonania w kościele w Podkowie Leśnej pod Warszawą „Mszy beatowej”, do której muzykę napisała Katarzyna Gaertner, zaś teksty kolęd – oczywiście te spoza mszalnego kanonu – napisała Joanna Kulmowa i nieżyjący już od prawie 20 lat Kazimierz Grześkowiak (czy nie we współpracy z innym lubelskim satyrykiem, Kazimierzem Łojanem?), bardziej znany z utworu „Chłop żywemu nie przepuści!” Proboszczem w Podkowie Leśnej był wówczas ksiądz Leon Kantorski. To był bardzo oryginalny ksiądz, za pierwszej komuny nękany przez SB, no a teraz – kto wie? - może u jakiegoś pana red. Tomasza Piątka z żydowskiej gazety dla Polaków, obstalowana została książka demaskująca go jako podejrzanego o pedofilię – bo jużci – bardzo się angażował w pracę z dziećmi i młodzieżą. Takie bowiem mamy etapy; na jednym etapie żydokomuna się „nawraca” i „chrzci”, albo siebie, albo swoje potomstwo, podczas gdy na innym, gdy okazuje się, że forsa płynie już innymi kanałami, bije na alarm z powodu zagrożenia „państwem wyznaniowym”, które instalują tu „ajatollahowie”, no a na obecnym, zgodnie z rozkazem – zapamiętale demaskuje wśród księży pedofilów i molestantów nowoorleańskich dziewic. Byłbym tedy zdziwiony, gdyby pan red. Michnik, oczywiście za jurgielt od starego żydowskiego finansowego grandziarza, czegoś nie obstalował – bo przecież już Lenin mówił o organizatorskiej roli prasy. Co prawda ksiądz Kantorski już nie żyje, więc jego samego finansowo wyszlamować się już nie da – ale gdyby tak jakiś niezawisły sąd, wzorem pani sędzi Anny Łasik, przylutował milion złotych odszkodowania od tamtejszej parafii, to na pewno mnóstwo ofiar by sobie coś przypomniało, zwłaszcza gdyby pamięć pobudzili im obrotni jegomoście z fundacji „Nie Lękajcie Się”, co to właśnie kładzie w Polsce fundamenty pod przemysł molestowania.

        Wtedy jednak, to znaczy – w grudniu 1968 roku – jeszcze nie było takiej mody i nawet sławni buntownicy musieli uwzględniać w swoich protest-songach wskazania cenzury. Na przykład w kultowym utworze „Dziwny jest ten świat” autor stwierdzał, że „wiele zła” mieści się na świecie „jeszcze wciąż” - co wychodziło naprzeciw zatwierdzonej opinii, że jeśli nawet zdarzają się jakieś „niedociągnięcia”, to tylko „tu i owdzie” - bo generalnie jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – niczym pod rządami „dobrej zmiany”. Podobnie w słynnym podówczas utworze antywojennym, w którym autorzy nawoływali „Zawróćcie samoloty, latające fortece, piaskiem bunkry zasypcie, niech każdy spokojnie patrzy w niebo!” - jak to dziecko, co „spogląda w gęstwinę białych chmur, bo wie, że z nich – tylko deszcz!”. A wszystko dlatego, że jest „pod skrzydłami ptaków” - oczywiście stalowych, ale naszych, znaczy się – nadwiślańskich, podczas gdy „latające fortece” były jakieś takie nie nasze, tylko amerykańskie – bo komuna najbardziej nienawidziła wtedy „imperialistów”, nawet bardziej, niż „reakcyjnego kleru” - bo teraz rozkłada nienawiść mniej więcej po równo. Oczywiście nie dotyczy to tak zwanych „twórców”, bo ci najbardziej nienawidzą „kleru”, jako że za okazywanie nienawiści „imperialistom” nikomu „Oskara” nie dają. Już choćby na tym przykładzie widać, że nawet w trzecim pokoleniu komuny i sympatie i nienawiści są takie same, jak 50 lat temu. Myślę, że powinni tę sprawę gruntownie przebadać jacyś weterynarze, żeby spenetrować mechanizmy dziedziczenia sympatii i nienawiści w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.

        Toteż 50 lat temu bigbitowcy nawet nie próbowali na własną rękę filozofować, bo od filozofowania to byli zatwierdzeni przez partię profesorowie, w rodzaju Tadeusza Kotarbińskiego. W „Pleplutkach Teofoba Doro” czytamy, jak to „Na wieść, że Piotra męczy starość i zgrzybiałość, ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: Piotrze, masz sklerozę. Czas po temu byś zażył cyjankali dozę…” - i tak dalej. Do legendy zaś przeszła odpowiedź prof. Kotarbińskiego na pytanie, dlaczego postępuje etycznie, w ramach etyki niezależnej. Odparł, że dlatego, bo tak dyktuje mu „serce”. Czegóż chcieć więcej? Dzisiaj, to co innego, dzisiaj filozofuje nawet panna Margaret, oczywiście wedle stawu grobla, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano i nawet starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, twierdzili, że omnia principia parva sunt. W ogóle w ciągu ostatniego półwiecza pracownicy przemysłu rozrywkowego nie tylko się wyemancypowali, ale na niespotykany wcześniej poziom podnieśli poczucie własnej wartości – co potwierdza trafność spostrzeżenia francuskiego aforysty Franciszka ks. de La Rochefoucauld, który zauważył, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu”.

        Wracając tedy do słynnej „Mszy beatowej” sprzed 50 lat, to warto dodać, iż jej wykonanie odbyło się wkrótce po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, kiedy światło jeszcze nie zostało dokładnie oddzielone od ciemności, w związku z czym w Kościele katolickim eksperymentował, kto tylko mógł. W Polsce prymas Wyszyński trochę ten pęd ku nowoczesności hamował, ale nie był przeciwny wszelkim innowacjom – o czym świadczy prezentacja tej Mszy prymasowi i Episkopatowi w 1969 roku. Dopiero niedawno używanie instrumentów takich, jak gitara, perkusja, fortepian czy syntetyzator zostało Kościele katolickim w Polsce zakazane – bo na przykład w Meksyku jest akurat odwrotnie – i sam słyszałem podczas Mszy w katolickim kościele w Monterey utwór imitujący parową lokomotywę - a gwizdali nie tylko wykonawcy, ale i ksiądz, nie mówiąc o wiernych. Podobnie jest w Taize, w którym od lat nasładzają się rozmaici postępakowie. Wynika z tego, że wykonanie w jakimś kościele Mszy beatowej nie byłoby możliwe, bo grano tam na gitarach i innych zakazanych instrumentach. Kto wie, czy wkrótce nie doczekamy się jeszcze innych przejawów odwrotu od postanowień II Soboru Watykańskiego – chociaż oczywiście bez rozgłosu. Tymczasem wtedy z przyjemnością słuchało się pastorałki Joanny Kulmowej: „Słuchajcie w podziwieniu o Bożym Narodzeniu, o Bożym o Człowieczym, o przenajświętszej rzeczy. A my, ludkowie prości…” - i tak dalej. No a potem, już po protektoratem prymasa Wyszyńskiego, zainaugurowane zostały Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Na pierwszym, w ramach „Koncertu Jednego wiersza”, Halina Mikołajska deklamowała utwór Kazimiery Iłłakowiczówny: „Nie można tego obejść: Bóg jest wszędzie! W każdym dziwnym i strasznym obrzędzie. Wywołuje go nie tylko modlitw kadzidlany kwiat, ale i szubienica i topór i kat. Bóg jest w sędzi, który sądzi krzywo i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie, nie może nie być. I to mnie przestrasza, bo jeśli w świętym Piotrze, to także – w Judaszu; jeśli w Żydzie zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?…” Co tu dużo gadać; były czasy!


© Stanisław Michalkiewicz
4-6 stycznia 2019
www.Michalkiewicz.pl / www.MagnaPolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © Roman Sumik / Filmoteka Narodowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2