Już tylko dni i godziny dzielą nas od rozpoczęcia konkursu na obsadzenie około 50 tysięcy synekur, zwanego elegancko wyborami do samorządów terytorialnych.
Funkcjonują one na trzech poziomach. Pierwszy poziom, to gminy wiejskie i miejskie, które zostały utworzone w ramach reformy samorządowej w 1990 roku. Za pierwszej komuny bowiem żadnych samorządów terytorialnych nie było, tylko tak zwane „rady narodowe”. Obowiązywała bowiem teoria jednolitej władzy państwowej, za którą to elegancką nazwą kryła się dyktatura PZPR, od lat 80-tych wyparta przez dyktaturę wywiadu wojskowego.
Te „rady narodowe”, podobnie jak ówczesne przedsiębiorstwa, wykonywały „uprawnienia płynące z własności państwowej” - bo właścicielem wszystkiego było „państwo”.
Rewolucyjny charakter reformy samorządowej z 1990 roku polegał na częściowej „komunalizacji mienia państwowego”, to znaczy – na przekazaniu samorządom gminnym części dotychczasowej własności państwowej. Powstała w ten sposób własność samorządowa, odrębna od państwowej, co miało również swoje – jak powiada Kukuniek - „plusy ujemne”.
Oto w odpowiedzi na próby wykorzystywania przez Niemcy niejasności w stosunkach własnościowych na Ziemiach Zachodnich i Północnych z inicjatywy UPR i innych ugrupowań prawicowych, zaczęły powstawać stowarzyszenia użytkowników wieczystych, domagające się zamiany dotychczasowego użytkowania wieczystego na prawo własności. W rezultacie we wrześniu 1997 roku Sejm, z inicjatywy nieżyjącego już posła Jerzego Eysymontta, uchwalił stosowną ustawę. Jednak urząd gminy w Namysłowie na Opolszczyźnie zaskarżył tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego podnosząc, że Sejm może sobie dowolnie rozporządzać własnością państwową, ale nie samorządową. Trybunał uznał zasadność tej argumentacji i w rezultacie na tzw. Ziemiach Odzyskanych nadal trwał stan tymczasowości, wykorzystywany m.in. przez panią Erykę Steinbach, za aprobatą niemieckich władz.
W następstwie wyborów jesienią 1997 roku władzę objęła koalicja Akcji Wyborczej ”Solidarność” - Unia Wolności, a na czele rządu stanął „charyzmatyczny” premier Jerzy Buzek. Charyzmatyczny premier Jerzy Buzek przeforsował cztery wiekopomne reformy, między innymi – reformę samorządową, która polegała na utworzeniu dwóch dodatkowych szczebli samorządu: powiatowego i wojewódzkiego. Wraz z innymi wiekopomnymi reformami, doprowadziła ona do skokowego wzrostu liczby synekur w sektorze publicznym i skokowego wzrostu kosztów funkcjonowania państwa, mniej więcej o 100 mld złotych rocznie. Mówiąc entre nous, te dwa dodatkowe szczeble samorządowe powstały wyłącznie z powodów socjalnych. Rzecz w tym, że administrująca naszym nieszczęśliwym krajem w latach 1993-1997 koalicja SLD-PSL dokonała tzw. „zawłaszczenia państwa”, to znaczy – obsadzenia wszystkich synekur w sektorze publicznym członkami swego zaplecza politycznego i to z takimi gwarancjami, że nie mogła im zaszkodzić nawet zmiana rządu. Toteż dla ekipy AWS- UW nie pozostawało nic innego, jak wprawić w organizm Rzeczypospolitej mnóstwa dodatkowych klamek, na których mogliby się uwiesić członkowie zaplecza politycznego obydwu formacji. I tak już zostało, toteż o synekury, to znaczy pardon – nie o żadne „synekury”, tylko możliwość poświęcenia się dla Polski i dla „mieszkańców” - bo dla „obywateli” będą poświęcać się kandydaci na Umiłowanych Przywódców dopiero w roku przyszłym, kiedy odbędą się wybory parlamentarne – więc poświęcić się dla Polski i dla mieszkańców w charakterze radnych zapragnęło prawie 185 tysięcy obywateli, a prawie 7 tysięcy – w charakterze wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Taki konkurs, to nie żarty, bo od jego wyników zależy nie tylko osobisty los pretendentów, ich rodzin i przyjaciół, ale również szanse partii politycznych w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, w których samorządy stanowią aparat wyborczy.
Toteż emocje wokół wyborów są tak samo duże, jak przy parlamentarnych, a może nawet większe, bo dotyczą znacznie większego grona pretendentów. Owszem – samorządy nie stwarzają tylu okazji do wydobycia się z ubóstwa, jak uczestnictwo we władzach centralnych, ale czasy są takie, że nie ma co grymasić. Toteż sytuacja polityczna i emocjonalna przypomina nieco anegdotkę, jak to w synagodze modlili się Żydzi. Jeden wydzierał się w niebogłosy, zaklinając Najwyższego, by sprawił mu 500 dolarów. Jego wrzaski coraz bardziej przeszkadzały pozostałym, toteż w pewnym momencie jeden z nich podszedł do krzykacza i powiada: masz tu 500 dolarów i się wynoś, bo my się tu modlimy o znacznie większe pieniądze!
Tymczasem w kraju narasta polityczna wojna, w której na pierwszą linię frontu przeciwko rządowi zostali rzuceni niezawiśli sędziowie. Przez kogo rzuceni? Aaaa, to tajemnica, w obliczu której jesteśmy skazani na domysły. Ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i się domyślajmy! Ja na przykład domyślam się, że przez niemiecką BND, bo przyczyną tej politycznej wojny jest niemieckie pragnienie odzyskania w Polsce wpływów utraconych wskutek powrotu USA do aktywnej polityki w naszym zakątku Europy, w następstwie czego Polska spod kurateli strategicznych partnerów ponownie przeszła pod kuratelę amerykańską.
Praworządność jest tylko pretekstem, ale skoro Niemcy zdecydowały się na taki pretekst, to rzeczą naturalną jest, że mięsem armatnim staną się niezawiśli sędziowie. Toteż uwijaja się oni jak w ukropie, śląc do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości „pytania prejudycjalne”, czy są niezawiśli i w ogóle – czy jeszcze są sędziami. Pewne zawirowanie pojawiło się wskutek wycofania przez ZUS w Jaśle zażalenia, które sprytni sędziowie SN wykorzystali jako pretekst do postawienia owych pytań. Toteż niezawisły Sąd Najwyższy „orzekł”, że ZUS w Jaśle nie miał prawa wycofywać swego zażalenia.
Przypomina to trochę procedurę wyboru atamana koszowego na Siczy Zaporoskiej. Kiedy kandydat wahał się, czy przyjąć godność, zniecierpliwieni wyborcy krzyczeli: „przyjmuj zaszczyt, psi synu, a nie – to w gardło wepchniemy!”
Wszystko to zaś stanowi tylko tło dla skargi, jaką przeciwko Polsce wniosła do luksemburskiego Trybunału Komisja Europejska, kierowana przez dwóch niemieckich owczarków: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa. Toteż minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wystąpił do Trybunału Konstytucyjnego o orzeczenie, czy artykuł traktatu lizbońskiego, pozwalający na kierowanie „pytań prejudycjalnych” nie jest aby sprzeczny z polską konstytucją. Nietrudno się domyślić, co Trybunał Konstytucyjny orzeknie, toteż w środowisku europejsów podniosły się trwożne głosy, że jest to wstęp do „polexitu”.
Pan premier Morawiecki, który od Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego otrzymał był misję „ocieplenia” stosunków z Unią Europejską powiedział jednak, że inicjatywa ministra Ziobry była z nim „uzgodniona”, a w tej sytuacji wydaje się, że obawy europejsów są przesadzone. W ramach przekomarzania się z niezawisłymi sędziami pan prezydent Duda właśnie mianował 27 nowych sędziów Sądu Najwyższego na podstawie przepisów ustawy, o której Sąd Najwyższy twierdzi, że ją „pytaniami prejudycjalnymi” wziął i „zawiesił”.
Widzimy, że w ramach walki o praworządność kretynizm prawniczy rozwija się niczym „grzyb trujący i pokrzywa”, no ale takie jest prawo puszczy.
Parada onanistów w Warszawie
Powiadają, że powinno się karać za opowiadanie starych dowcipów, ale nasi Umiłowani Przywódcy wolą karać za tzw. „kłamstwo oświęcimskie”, więc w kurczącym się obszarze wolności słowa w naszym nieszczęśliwym kraju opowiadanie dowcipów, nawet starych, jeszcze uchodzi bezkarnie. Co innego w Związku Sowieckim za Stalina, który dzisiaj najwyraźniej przenosi się do Unii Europejskiej. Tam „aniegdotcziki”, czyli opowiadacze dowcipów zostali zaangażowani do budowy Białomorskiego Kanału i kiedy tylko w Unii Europejskiej ruszą wielkie budowy socjalizmu, to tylko patrzeć, jak „siłę roboczą” będzie się kompletowało nie tylko z „aniegdotczikow”, ale i innych zwyrodnialców, którzy na przykład nie chcą „przeprosić Kasi”, chociaż stanowczo domagają się tego siły postępu.
Ale mniejsza o te przewidywania, bo skoro opowiadanie starych dowcipów nie jest jeszcze penalizowane, to właśnie przypomniał mi się taki jeden – mianowicie o ministrowej. Ministrowa w środku nocy budzi męża i powiada: czy ty cymbale kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, że będziesz spał z ministrową? Myślę, że tego rodzaju myśli mogą przychodzić do głowy nie tylko żonom ministrów, ale i dygnitarzy drobniejszego płazu, na przykład – prezydentów miast - zwłaszcza gdy widzimy, jak dokazują przed zbliżającymi się wyborami.
W ramach pokuty za rozmaite grzechy postanowiłem obejrzeć debatę 14 kandydatów na prezydenta Warszawy, którą na żywo transmitowała rządowa telewizja. Wprawdzie intencją redaktorów nie było dostarczenie widzom rozrywki, ale takie wydarzenia żyją własnym życiem, co sprawiło, że pokutna intencja spaliła na panewce, bo widowisko, nazwane patetycznie „debatą”, dostarczyło mi wiele radości. To się zdarza i na przykład kiedyś pana Lecha Wałęsę odwiedził był pan Marian Krzaklewski, a że akurat był piątek, to obydwaj rozmówcy spożyli wspólnie obiad postny. Menu pokazywało, jak można pościć smacznie, co dowodzi, że intencje ascetyczne nie zawsze idą w parze z późniejszą realizacją. Kiedyś bywało inaczej i na przykład zachowały się relacje, jak to książę Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” w zapusty gościł u pewnego Pana Brata – czy przypadkiem nie u sędziego Rewieńskiego? Autor relacji pisze, że „pod koniec pito z kijów”, co oznaczało naczynie w kształcie kija, z którego wino trzeba było wypić duszkiem, bo w przeciwnym razie oblewało ono szaty pijącego, które, zwłaszcza na taką okazję, bywały kosztowne. Gospodarza odniesiono tedy do izby bez przytomności, a tymczasem nadeszła północ i pijatykę natychmiast przerwano, zaś obecny na miejscu ojciec gwardian od Bernardynów miał do zgromadzonych egzortę, jako że właśnie rozpoczynał się Wielki Post, toteż książę Karol zjadł już tylko misę kiszonej kapusty.
Ale dość już tych dygresji, bo przecież chciałem o „debacie”. Pytania zadawali dziennikarze z TVP, TVN i Polsatu, a co jedno, to głupsze i przyglądając się temu utwierdzałem się w przekonaniu o słuszności swojej niezachwianej decyzji by nigdy i nigdzie nie kandydować, żeby nie być zmuszonym do takiego wygłupiania się przed milionami ludzi. Ale cóż; wszystko ma swoją cenę i w demokracji zwycięzcą może być tylko najgłupszy, co jeszcze w XIX wieku zauważył francuski polityk Jerzy Clemenceau mówiąc; „je vote pour le plus bete” - co się wykłada, że „głosuję na najgłupszego”. Toteż uczestniczący w tym widowisku kandydaci najwyraźniej poświęcali się jeśli nawet nie dla Polski, to dla Warszawy, zgodnie ze spostrzeżeniem Adama Mickiewicza z „Dziadów”, kiedy wkłada w usta Guślarza słowa: „Bo słuchajcie i zważcie u siebie, że według Bożego rozkazu, kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie będzie w niebie”. Zatem każdy, kto chce zostać prezydentem Warszawy musi najpierw „dotknąć ziemi”, to znaczy – pozwolić żurnalistom, którzy przecież tylko wykonują zlecenia swoich panów gangsterów, wytarzać się w smole i pierzu.
Nie wszystkim się to podobało i na przykład mój faworyt w tych wyborach, to znaczy – Janusz Korwin-Mikke – obok pana Jakubiaka - odważył się scharakteryzować pytania zadawane przez dziennikarzy jako „idiotyczne” - ale i on przecież próbował jakoś sensownie na nie odpowiadać. Jedno z tych pytań dotyczyło stosunku kandydatów do tak zwanych „marszów równości, czy też „parad równości”, w których uczestniczą sodomici płci obojga, czyli sodomici i gomorytki oraz ich sympatycy. Pretekstem dla tych parad jest pragnienie wolności i równości, chociaż – jak wiadomo – karalność praktyk sodomickich i gomoryckich zniósł w Polsce Kodeks karny z 1932 roku, co znalazło nawet ślad w literaturze w postaci fraszki” „cieszył się podex, że nowy kodex” - więc nie wiadomo, czego tu jeszcze można się domagać. Kiedy byłem prezesem UPR, przed wyborami zadzwonił do mnie sodomita ze stowarzyszenia „Lambda” pytając o nasz stosunek do małżeństw jednopłciowych. Wyjaśniłem mu, że małżeństwo heteroseksualne, będące wprawdzie umową o wzajemne świadczenie usług seksualnych, zawiera jednak w sobie graniczącą z pewnością możliwość pojawienia się potomstwa, z czego dla małżonków wynikają poważne obowiązki, choćby w postaci alimentacji, podczas gdy związek osób tej samej płci jest TYLKO umową o wzajemne świadczenie usług seksualnych bez żadnych z tego tytułu następstw, więc „małżeństwem” nazywać się nie może, bo od małżeństwa różni się w sposób zasadniczy. - Ale - powiadam – skoro już pan do mnie zadzwonił, to niech mi pan powie, dlaczego wam na tym tak zależy. Na to on – że chodzi im między innymi o to, że nie mogą po sobie dziedziczyć. - Jak to „nie możecie” - odpowiedziałem – kiedy przecież możecie; jeśli sporządzicie testamenty, to pański partner będzie przecież po panu dziedziczył i odwrotnie. - No tak – on na to – ale wtedy podatek spadkowy jest wyższy! - Aaaa, to tak mi pan mów – ja na to – bo my jesteśmy za całkowitym zniesieniem podatku od spadków i darowizn, więc spokojnie możecie na nas głosować! Myślę tedy, że sodomitom o żadną równość wobec prawa wcale nie chodzi, bo ona od dawna już jest faktem, a tylko o propagandę tego zboczenia, eufemistycznie zwanego „orientacją”. Jednak taki pomysł jest nie tylko głupi, ale i szkodliwy, bo po pierwsze – może działać demoralizująco na małoletnich, „molestując” ich psychicznie i intelektualnie, a po drugie – ponieważ każda akcja rodzi reakcję – to taka propaganda z pewnością wzbudzi nastroje wrogości wobec sodomitów i gomorytek, czego świadkami byliśmy choćby ostatnio w Lublinie. Być może, że o to właśnie chodzi, żeby Polacy wzajemnie się pozagryzali na tle sodomii i gomorii, ale jeśli tak, to tym bardziej nie wolno na taką propagandę pozwalać. Toteż, znając poglądy Janusza Korwin-Mikke na ten temat, nie byłem zaskoczony, że – w odróżnieniu od wielu pozostałych kandydatów, którzy albo z głupoty, albo z chęci użebrania dodatkowych głosów – stanowczo stwierdził, że jako prezydent Warszawy, na żadne marsze sodomitów, gomorytek, zoofilów, czy onanistów nie pozwoli – bo prywatne upodobania seksualne powinny pozostać w sferze prywatności, a nie być przenoszone na teren publiczny. Więc chociaż zasadniczo się z tym zgadzam, to jednak nie bez pewnej melancholii, bo chętnie zobaczyłbym w Warszawie „paradę onanistów”, którzy z pewnością musieliby jakoś uzewnętrznić swoje seksualne upodobania i sposoby, w jakie je sobie zaspokajają. Jestem pewien, że mieszkańcy Warszawy nieprędko zapomnieliby takie widowisko, a czyż za podatki, które w coraz większej wysokości muszą opłacać na rzecz Umiłowanych Przywódców – nie należałoby się im trochę rozrywki i radości?
Polski Przemysł Praworządności
Nie ma to, jak pozytywne myślenie. Wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici gorąco je nam zalecają, więc nie wypada się sprzeciwiać – o czym przekonałem się sam po tym, jak niemiecka gazeta dla Polaków pod kierownictwem znanego z żarliwego obiektywizmu redaktora Tomasza Lisa zatrąbiła do nagonki, pod pretekstem naruszenia przeze mnie standardów człowieczeństwa. Skoro padł taki rozkaz, to nastąpiła prawdziwa eksplozja szlachetności i przyzwoitości. Obywatele prześcigali się w wymyślaniu mi od najgorszych, a co bardziej szlachetni zapowiadali, że mnie przecwelują. Moje zejście „poniżej człowieczeństwa” potępił nawet przewielebny ojciec Kramer z zakonu jezuitów. Ojciec Kramer ma oczywiście rację, jak zresztą we wszystkim, co mówi – ale czy wszystkie jego dotychczasowe kazania byłyby w stanie wywołać taką erupcję szlachetności i empatii, jak kilka moich słów? Obawiam się, że nie, bo kaznodzieje wygłaszają kazania już przez ponad 2 tysiące lat, a jakiegoś wyraźnego postępu nie widać, przeciwnie – czasami można odnieść wrażenie, że okres kulminacji ludzkości już mamy za sobą. Nastąpił on na przełomie XIX i XX wieku, a obecnie jesteśmy świadkami ześlizgu po równi pochyłej, co zresztą zapowiadał Konrad Lorenz w książce „Regres człowieczeństwa”. W tej sytuacji wspomnianą erupcję szlachetności można by potraktować jako „los ultimos podrigos”, po których nastąpi jeszcze szybszy ześlizg. Kiedy tak zastanawiałem się, dlaczego na sygnał trąbki z niemieckiej gazety dla Polaków przewielebny ojciec Grzegorz Kramer zareagował tak szybko, pryncypialnie i prawidłowo, przypomniałem sobie, że skrytykowałem go kiedyś za forsowanie pod płaszczykiem chrześcijaństwa kultu Świętego Spokoju. Starożytni Rzymianie twierdzili, że zemsta jest rozkoszą bogów, więc jeśli tak, to ileż przyjemności może ona dostarczyć takiemu słudze Bożemu, jak przewielebny Ojciec?
Ale to sprawy prywatne, natomiast chodzi o to, czy w ramach myślenia pozytywnego można znaleźć jakieś remedium na trapiące nasz nieszczęśliwy kraj paroksyzmy? Jak wiadomo, podstawową zasadą myślenia pozytywnego jest przekonanie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na przykład w całej Europie narastają wątpliwości, czy sądy naszego bantustanu są aby na pewno niezawisłe, a odejście od zasady indywidualizacji odpowiedzialności na rzecz odpowiedzialności zbiorowej, jakby te wątpliwości potwierdzało. Tymczasem płomienni obrońcy praworządności próbują powstrzymać tę tendencję przy pomocy ubierania coraz krótszych koszulek z napisem „Konstytucja”. Obawiam się, że daleko z tym nie zajedziemy, bo przecież rozmiary ciała ludzkiego nie są nieskończenie wielkie, a dalsze skracanie koszulek może wzbudzić podejrzenia, że nie o praworządność i konstytucję tu chodzi, a o coś zupełnie innego.
Wskazówki, w którym kierunku powinny pójść nasze poszukiwania pozytywnych rozwiązań, dostarcza lektura reportaży Melchiora Wańkowicza, opublikowanych w książce „Królik i oceany”. Pod koniec lat 50-tych peregrynował on przez Amerykę, trafiając również do Reno w stanie Nevada, gdzie zapoznał się z tamtejszym przemysłem rozwodowym. O ile w tamtych czasach uzyskanie rozwodu w pozostałych stanach USA było przedsięwzięciem trudnym i ryzykownym, na co wskazuje choćby to, że Jej Ekscelencja Żorżeta Mosbacher podobno dorobiła się grubych milionów właśnie na rozwodach, chociaż wcale nie wiązała się ze Zgromadzeniem Księży Chrystusowców - a tymczasem w Nevadzie rozwód uzyskiwało się od ręki. Nic więc dziwnego, że ludzie znudzeni dotychczasowymi związkami, wyruszali do Nevady, a ponieważ w oczekiwaniu na termin rozprawy rozwodowej musieli gdzieś mieszkać i tak dalej – dzięki temu „najmniejsze wielkie miasto świata”, czyli właśnie Reno, bardzo się rozwinęło. Wańkowicz przyjrzał się jednej z takich rozpraw. Sędzia zapytał powódkę o przyczynę, dla której wniosła o rozwód. Powiedziała, że „moralne okrucieństwo” męża. - A w czym się ono objawiało, to moralne okrucieństwo? - pytał dalej. - Śmiał się głośno w mojej obecności. - A może coś jeszcze? - dopytywał sędzia. - Naśmiewał się z wuja Jimmiego. Na to sędzia: ooo, rzeczywiście, tego już za wiele! Uderzył młotkiem w stół i rozpoczęła się następna rozprawa, zaś rozłączona w ten sposób para niezwłocznie rzucała się w otchłań następnych romansów, do których Reno stwarzało bardzo wiele okazji.
Czyż nie można by stworzyć i u nas takiej gałęzi przemysłu? Niezawisłych sędziów przecież nie brakuje, a gdyby ustawodawca stworzył im tylko odpowiednie „ustawy”, to produkcja praworządności ruszyłaby pełną parą. Zresztą – dlaczego tylko rozwody? Z tego punktu widzenia wyrok pani sędzi Anny Łosik, która od zasady indywidualizacji odpowiedzialności odeszła ku odpowiedzialności zbiorowej, może być milowym krokiem w kierunku stworzenia w naszym nieszczęśliwym kraju potężnego przemysłu praworządności. Z zacofanych krajów świata, które jeszcze hołdują zasadzie indywidualizacji, przybywałyby do Polski całe tabuny amatorów rozmaitych odszkodowań. Coś podobnego zresztą już było, o czym wspomina w swoich pamiętnikach Kajetan Koźmian. Trybunał Koronny w Lublinie znany był z przewlekłości postępowania, a przy tym – jak to już jest w niezawisłych sądach - nie do końca niewrażliwy na brzęczące argumenty. Toteż uczestnicy postępowań musieli gdzieś mieszkać, a ponieważ w Lublinie o kwaterę było coraz trudniej, instalowali się w pobliskich Bełżycach, gdzie wkrótce miejscowi Żydzi, a za nimi – również chrześcijanie – wybudowali coś w rodzaju pensjonatów, oferujących również rozmaite usługi. III rozbiór Polski podciął fundamenty tego przemysłu, ale wybudowane domy pozostały i w jednym z nich mieszkała nawet moja prababka Franciszka Kamińska, nazywana z tego powodu, „Franciszkową z podsienia”. Zanim dom spłonął, miejscowy społecznik, dr Szymon Klarner, fotografował go jako osobliwość, ale nie wiem, czy to zdjęcie gdzieś się zachowało. Gdyby zatem sądy nasze zasłynęły w świecie z opierania odszkodowań na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, to czegóż chcieć więcej?. Na początek można by przyjąć skargę Murzynów z obydwu Ameryk przeciwko Rotszyldom i całej diasporze żydowskiej o odszkodowanie za handel niewolnikami. W swojej książce: „Żydzi, świat, pieniądze” Jakub Attali cytuje list gubernatora Recife do króla, gdzie informuje on, że Żydzi do tego stopnia opanowali handel niewolnikami, że licytacje nie odbywają się w żydowskie święta. Jeszcze tylko trzeba by uznać handel niewolnikami za rodzaj ludobójstwa, ale z tym Zgromadzenie Ogólne ONZ z pewnością by sobie poradziło. Skoro to ludobójstwo nie podlegałoby już przedawnieniu, to Ludwik Farrakhan, który od lat Żydom się z tego powodu odgraża, mógłby wreszcie swoje groźby spełnić, a Polska mogłaby uzyskać z tego większe i trwalsze korzyści, niż z elektrycznych samochodzików dla każdego.
© Stanisław Michalkiewicz
19-20 października 2018
www.michalkiewicz.pl / www.goniec.net
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
19-20 października 2018
www.michalkiewicz.pl / www.goniec.net
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz