Jak to jest możliwe, żeby przysłowiowy Kowalski nie uznał za absurd oddawania kamienicy komuś kto zapłacił za nią 50 złotych polskich (oczywiście Kowalski wolałby żeby nie była to kamienica w której mieszka) i gorąco popierał dziką prywatyzację i dziką reprywatyzację czyli pospolity rabunek w majestacie panującego w Polsce dzikiego prawa czyli pospolitego bezprawia?
Jak jest możliwe że naiwne gminy podhalańskie zgodziły się występować jako „słup” przy rabunkowej prywatyzacji kolejki na Kasprowy Wierch przejętej przez nieokreślone obce konsorcjum?
Przejmowanie za grosze majątku narodowego, a także przejmowanie nieruchomości w całej Polsce pod pretekstem prywatyzacji czy reprywatyzacji miało swoją teoretyczną czy raczej ideologiczną „podgotowkę”. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięć dziesiątych w niezależnych opozycyjnych pismach zdominowanych przecież przez stalinowską grupę interesu zwaną dla niepoznaki opozycją demokratyczną natrętnie lansowana była teza , że prywatna własność jest panaceum, które uleczy wszelkie problemy społeczne i ekonomiczne zrujnowanego przez kilkadziesiąt lat komunistycznego zarządu kraju. Dyskretnie uzupełniano tę tezę o wskazanie, że właściwie zupełnie obojętne jest kto będzie właścicielem, bo własność sama w sobie, jako taka jest niezbywalną wartością, a najlepiej żeby był to uwłaszczony komunista gdyż wtedy automatycznie stanie się liberałem i nie będzie przeszkadzał w dziele odbudowy.
Pamiętam jak gorąco bronił tej tezy podczas obiadu u mnie w domu pewien zidiociały jak większość Francuzów (z feblikiem do lewicy czy wręcz maoizmu) bourgeois Jean Paul, właściciel pięknej kamienicy w Wersalu. „Jeżeli to wszystko jedno kto jest właścicielem Jean Paul”- powiedziałam „to dlaczego pobierasz czynsz od swoich lokatorów. Umówmy się, że od jutra ty zaczniesz im płacić czynsz”. Ubawiony Jean Paul natychmiast przyznał mi rację, może był głupi ale nie aż tak głupi żeby pozbywać się na rzecz lokatorów swojej wypieszczonej kamieniczki.
Drugim elementem tej psychologicznej „podgotowki” było zaliczanie wszystkich, którzy sprzeciwiali się prywatyzacji do wdów po PRL, albo wręcz wdów po Gierku czy nawet Stalinie. Co zabawne takie bezkompromisowe opinie formułowali autentyczni stalinowcy przechrzczeni na liberałów albo ich progenitura robiąca za demokratyczną opozycję. Swój udział w mentalnym przygotowywaniu społeczeństwa do akceptacji systemowej kradzieży mieli również byli właściciele ziemscy i autentyczni właściciele przedwojennych nieruchomości, którzy w swojej świętej naiwności uważali, że uwłaszczanie nomenklatury na cudzym lub państwowym majątku zapoczątkuje jej przejście na dobrą stronę mocy i zaowocuje zwracaniem własności im właśnie czyli prawowitym właścicielom. Każdy kto wyrażał troskę o wyrzucanych z mieszkań lokatorów był traktowany jako krypto-komuch albo idiota. „Mieszkali 50 lat praktycznie za darmo i starczy, won na bruk, pod most” wykrzykiwał podczas publicznej dyskusji pewien zaciekły młodociany liberał korwinista, pozostający na utrzymaniu nomenklaturowych rodziców i zajmujący kupione przez nich mieszkanie. Nie przyszło mu do głowy zastanowić się jak poradziłby sobie sam na tym przysłowiowym bruku. Podobnie ludziom zaciekle broniącym praw esbeków do resortowych emerytur na zasadzie, że prawo nie działa wstecz nie przychodzi do głowy, że miasto zawierało kiedyś z lokatorami bezterminowe umowy i jeżeli prawo nie działa wstecz tych umów też nie wolno bez powodu zrywać. Dlaczego zresztą troska o innych miałaby być dowodem skomunizowania? Komuniści z wyjątkiem kilku szlachetnych maniaków nigdy nie troszczyli się o innych, a przede wszystkim o swój sztandarowy proletariat. Nikt nigdy tak nie pogardzał ludźmi biednymi jak komunistyczni notable. Dla nich troska o „lud pracujący miast i wsi” była tylko usprawiedliwieniem przewrotu, w wyniku którego w swoich sowieckich walonkach wtargnęli do cudzych pałaców i je zajęli przejmując role panów. Dokładnie jak to głosili w międzynarodówce „panami odtąd będziem my”.
Troska o losy wszystkich członków narodowej wspólnoty jest prawem i obowiązkiem dobrego gospodarza kraju. Używanie w walce politycznej podejrzenia o lewicowość jako straszaka przeciwko tym wszystkim, którzy chcą być dobrymi gospodarzami świadczy o tym, że wieloletnia „podgotowka” dała swoje rezultaty. Bezkarna kradzież nieruchomości przez urzędującą prezydent Warszawy jest tego najlepszym przykładem, jest poza tym ewenementem na skalę światową. W prawdziwej demokracji taką osobę zmiotłoby ze sceny politycznej nawet o wiele mniejsze przewinienie, na przykład kradzież batonika w sklepie. Clinton utracił prawo wykonywania zawodu za nieostrożne obchodzenie się z cygarem i kłamstwa na ten temat. Polski sędzia, który ukradł starszej pani na oczach milionów widzów 50 złotych został uniewinniony przez kolegów.
Wydaje się, że część polskiego społeczeństwa przyjęła do wiadomości i zaakceptowała tezę gdańskich liberałów, że pierwszy milion trzeba ukraść. Potem taki złodziej milioner zgodnie z wdrukowanymi społeczeństwu teoriami miał wykorzystać ukradziony milion do założenia dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, dać pracę innym ludziom, troszczyć się o ich warunki socjalne i zająć się indywidualną dobroczynnością. Jak księżna Diana albo mitologizowani i nobilitowani przez idiotyczne filmu typu „Rodzina Soprano” gangsterzy. Jeżeli udało się jednak ukraść pierwszy milion dlaczego jak to pokazała praktyka nie kraść następnego i kolejnych? Złodziejskie metody akumulacji pierwotnej (jak aferę FOZZ raczyła nazwać pani Staniszkis) stały się metodami akumulacji permanentnej.
A społeczeństwo przez dziesięciolecia cierpliwie to znosiło.
© Izabela Brodacka Falzmann
21 października 2018
źródło publikacji: blog autorski
www.naszeblogi.pl
21 października 2018
źródło publikacji: blog autorski
www.naszeblogi.pl
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz