Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Diagnozy, wskazówki i zmartwienia. Reżym dopełnia miary swoich nieprawości. Narodowcy, czy narodowi socjaliści? Widmo czwartej upiorzycy

Diagnozy, wskazówki i zmartwienia

        Polska odnosi sukces za sukcesem, więc jakże tu się nie radować, zwłaszcza w sytuacji, gdy rząd, co prawda z prawie 30-letnim opóźnieniem wprowadza w życie pomysły, które wtedy przedstawiałem? Wspominam o tym nie gwoli chełpliwości, ale przede wszystkim z powodu fali krytyki, jaka ostatnio podnosi się pod moim adresem na różnych internetowych forach. Moi krytycy pryncypialnie chłoszczą mnie za to, że przedstawiam diagnozy, co potrafi „każdy głupi”, natomiast staranni unikam wskazówek, co robić, żeby było dobrze, to znaczy – żeby Polska rosła w siłę, ludzie żyli dostatniej, a w kraju zapanowała moralno-polityczna jedność narodu – jak za Gierka.
Oczywiście mają rację, jak zresztą we wszystkim, co mówią, a zwłaszcza - że diagnozę może przedstawić „każdy głupi”. Utwierdza mnie w tym przypuszczeniu okoliczność, że tych diagnoz jest całe mnóstwo, a każda inna. W tej sytuacji, zgodnie z prawem Dunsa Szkota, który jeszcze w mrocznym Średniowieczu, którym tak pogardza moja wykształcona, mądra i nowoczesna faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus – więc który jeszcze w mrocznym Średniowieczu odkrył konsekwencje jednoczesnego przyjęcia sprzeczności, większość tych diagnoz prawdziwa być nie może. Prawdę mówiąc, poza jedną, prawdziwą, cała reszta musi być fałszywa, a w takim razie cóż sądzić o ich autorach? Oni też muszą być albo fałszywi, albo po prostu głupi – więc właśnie dlatego moi krytycy, mówiąc, że diagnozy stawiać potrafi „każdy głupi”, obiektywnie mają rację, chociaż oczywiście nie jestem pewien, czy właśnie to mają na myśli. Mylą się natomiast, zarzucając mi, że nie przedstawiam wskazówek, co robić, żeby było dobrze. Jakże „nie przedstawiam”, kiedy przecież przedstawiam, a teraz właśnie, rząd „dobrej zmiany”, co prawda z prawie 30-letnim opóźnieniem, wprowadza je w życie, jako pomysł własny?

        W koszmarnych czasach kształtowania się naszej młodej demokracji, kiedy światło nie było jeszcze tak dokładnie oddzielone od ciemności jak dzisiaj, bywałem zapraszany do rządowej telewizji, która wśród rozmaitych programów emitowała również program pod tytułem „100 pytań do...”, prowadzony przez panie Annę Grzeszczuk-Gałązkę i Ewę Michalską. W tamtych czasach nawet w rządowej telewizji nie zapanowała jeszcze zaprowadzona w TVN przez resortową „Stokrotkę”, czyli przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym panią red. Monikę Olejnik, ubecka maniera przesłuchiwania zaproszonych do studia gości, więc panowała atmosfera sprzyjająca swobodnej wymianie autentycznych opinii. Jednego razu bohaterem audycji, do której też zostałem zaproszony, był poseł Józef Oleksy, który potem został nawet premierem, a później spadł z wysokiego konia w ramach afery „Olina”. Józef Oleksy był posłem z Białej Podlaskiej i podczas autoprezentacji chwalił się, jakie to dobrodziejstwa dla tego okręgu i tamtejszych mieszkańców przyniosło utworzenie tam, oczywiście z jego wydatnym udziałem, specjalnej strefy ekonomicznej. Kiedy nadeszła moja kolej, zapytałem posła Oleksego, czy strefa ekonomiczna, o której tak pięknie nam opowiedział, jest duża, czy mała? Józef Oleksy odparł, że raczej mała. Wobec tego zapytałem, czy gdyby owa strefa była większa, to dobrodziejstwa, które tak pięknie nam odmalował, wystąpiłyby na większym obszarze i objęły większą liczbę obywateli. Józef Oleksy odparł, że niewątpliwie tak. Zapytałem tedy, czy gdyby ta strefa była jeszcze większa, to czy te dobrodziejstwa, o których – i tak dalej – wystąpiłyby na jeszcze większym obszarze i objęły jeszcze większą liczbę obywateli? Józef Oleksy zgodził się z tą opinią, ale już bardzo ostrożnie, więc nie tracąc czasu zapytałem, dlaczego w takim razie rząd popierany przez Józefa Oleksego nie wprowadza rozwiązań, które przynoszą takie znakomite rezultaty w specjalnych strefach ekonomicznych, od razu na obszarze całego kraju? Na to poseł Józef Oleksy odpowiedział: „pana to zawsze takie dowcipy się trzymają!” Od emisji tamtego programu minęło prawie 30 lat i oto rząd premiera Morawieckiego właśnie skorzystał z tamtego „dowcipu” i próbuje wprowadzić w kraju zasady, dotychczas obowiązujące w specjalnych strefach ekonomicznych, co pokazuje, że słuszna myśl, raz rzucona w przestrzeń, prędzej, czy później znajdzie swego amatora. Jakże w takim razie traktować buńczuczne deklaracje Jarosława Kaczyńskiego, że program UPR nie nadaje się do zastosowania, skoro właśnie usiłuje go zastosować desygnowany przez niego samego premier Mateusz Morawiecki? Najwyraźniej jego diagnoza nie była trafna, podobnie jak opinia, że UPR „bałamuci” młodzież, odciągając ją od angażowania się w realistyczne programy polityczne. Ale jakże młodzież ma się w te realistyczne programy polityczne angażować, kiedy ostatnio nie kto inny, tylko właśnie prezes Jarosław Kaczyński ogłosił, że „do polityki nie idzie się dla pieniędzy”? Jeśli nie dla pieniędzy, to może dla idei – a to właśnie od samego początku głosiła UPR, w której Janusz Korwin-Mikke przeforsował nawet zasadę, że członkowie nie mogą zajmować stanowisk wykonawczych, dopóki prawo nie zmieni się zgodnie z ideologicznymi założeniami konserwatywnego liberalizmu? Prezes Kaczyński potrzebował aż 30 lat, żeby dojść do identycznych, a w każdym razie podobnych wniosków, co potwierdza tylko moje przypuszczenia, że jest on wprawdzie wirtuozem intrygi, ale zawsze potyka się o własne nogi właśnie dlatego, że nie ma żadnej ideowej perspektywy. Obawiam się tedy, że i z panem premierem Morawieckim też eksperymentuje oportunistycznie po to, by spuścić go z wodą, kiedy tylko jego poczynania zagroziłyby interesom rozbudowywanej nieustannie biurokracji. Ale skoro nawet ja o tym wiem, to pan premier Morawiecki wie to jeszcze lepiej, a skoro tak, to nie uczyni niczego, co mogłoby zagrozić interesom biurokracji, która w naszym nieszczęśliwym kraju w ciągu ostatnich 30 lat rozrosła się „jak grzyb trujący i pokrzywa”. W tej sytuacji nawet dobre pomysły mogą przepoczwarzyć się we własną karykaturę i w rezultacie nasz nieszczęśliwy kraj zostanie jeszcze mocniej wtłoczony w jednokierunkową uliczkę, z której nie będzie odwrotu w warunkach utrzymywania procedur demokratycznych.

        Kontynuując tedy wątek polemiki z zarzutami, jakobym nie dostarczał wskazówek, co robić żeby było dobrze, dodam tylko, że żałuję, iż nie udało nam się przekonać opinii publicznej do dwóch rzeczy. Po pierwsze – do utworzenia Funduszu Emerytalnego z 30 procent akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw państwowych, co postulowaliśmy jeszcze w 1990 roku. Gdyby taki Fundusz został wtedy utworzony, to dzisiaj znacznie łatwiej można by odejść od przymusu ubezpieczeń społecznych, które nie tylko sprzeciwiają się wolności, ale w dodatku doprowadzają do koncentracji odebranego obywatelom kapitału finansowego w rękach nielicznej grupy, która następnie frymarczy nim według swojego uznania i interesów bezpieczniackich watah, które członków tej grupy wystrugały z banana. Ale ówcześni „realiści” woleli rozkraść to sami, ewentualnie umożliwić rozkradanie tych zasobów bezpieczniackim watahom, które powierzyły im rolę „Umiłowanych Przywódców”. Drugą sprawą, do której nie udało nam się przekonać opinii publicznej, był pomysł wprowadzenia do konstytucji normy zakazującej uchwalania budżetu z deficytem. Przedstawił go latem 1992 roku poseł Korwin-Mikke podczas posiedzenia Sejmu poświęconego zasadom, jakie powinny znaleźć się w przyszłej konstytucji. Zdecydowana większość ówczesnych „realistów” myślała, że to jakiś dowcip i sala plenarna zatrzęsła się od śmiechu. Oczywiście żadna taka zasada nie została do konstytucji wprowadzona. Minęło zaledwie 20 lat i dług publiczny urósł do takich rozmiarów, że nikt nie wie, co z nim zrobić, a koszty jego obsługi nawet w latach uznanych za rekordowo dobre dla finansów publicznych, np. w roku 2017, wyniosły 28 mld złotych, co oznacza, że WSZYSTKIE subwencje z Unii Europejskiej są przez rząd przekazywane lichwiarskiej międzynarodówce.

        Wreszcie i teraz, w naiwnym przekonaniu, że pan prezydent rzeczywiście chciałby poprawić konstytucję, która wymaga kapitalnego remontu, skoro na podstawie jej przepisów nawet kandydaci do Sądu Najwyższego nie potrafią odpowiedzieć na proste przecież pytanie, czy pani Małgorzata Gersdorf jest, czy nie jest Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego, otóż i teraz podpowiadam, w jaki sposób odblokować narodowy potencjał gospodarczy. Że trzeba by użyć tego samego narzędzia, przy pomocy którego odblokowany został narodowy potencjał gospodarczy w roku 1989, czyli ustawy o działalności gospodarczej autorstwa Mieczysława Wilczka w brzmieniu z 1 stycznia 1989 roku. Trzeba by przywrócić moc obowiązującą tamtej ustawy, uchylić wszystkie regulacje z nią sprzeczne i rozmontować znaczną część aparatu biurokratycznego, który w tej sytuacji byłby całkowicie zbędny. Podobnie trzeba by w ramach ukształtowania nowego systemu finansów publicznych, zlikwidować samorządy wojewódzkie i powiatowe, które z punktu widzenia państwa są całkowicie zbędne, a jedynym poborcą podatków uczynić gminę. Taka gmina musiałaby zapłacić składkę na państwo ustalana corocznie przez Sejm, ale nadwyżka pozostawałaby wyłącznie do jej dyspozycji. Chodzi o to, by zmusić samorząd gminny do dbałości o rozwój przedsiębiorczości na swoim terenie i do konkurowania na tym polu z innymi gminami. Która będzie miała więcej podatników, będzie bogatsza, a która nie będzie w stanie zapłacić składki na państwo, będzie musiała być rozparcelowania między gminy sąsiednie i nie będzie już żadnych posad. Dla zabezpieczenia finansowej autonomii gmin, trzeba by zmienić ordynację wyborczą do Senatu, ograniczając czynne prawo wyborcze tylko do tzw. obywateli kwalifikowanych, to znaczy takich, którzy sami piastują funkcje publiczne z wyboru. Jak widać trochę tego się uzbierało, a wspominam o tym, by pokazać, że pryncypialna krytyka, jakobym nie przedstawiał żadnych wskazówek, co robić, żeby było dobrze, jest nieuzasadniona. Podejrzewam tedy, że ci krytycy w ogóle nie interesują się tym, co ja piszę albo mówię, bo krytykując, wykonują tylko zlecenie, do jakiego zostali zaangażowani. Tak bywało i za komuny i tak samo jest teraz, co pokazuje, że kontynuacja jest większa, niż myślimy – ale jakże ma jej nie być, skoro i wtedy i teraz nasz nieszczęśliwy kraj okupowany był i jest przez bezpieczniackie watahy, skupiające już trzecie pokolenie ubeckich dynastii?

        Ale kontynuacja swoją drogą, a zmiany swoją – bo trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu. Wprawdzie z jednej strony nasi wyjrzali z rozporka („iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka”) dygnitarze z panem prezydentem Dudą na czele uspokajają nas, że amerykańska ustawa nr 447 JUST nie będzie miała żadnych, ale to żadnych konsekwencji dla naszego nieszczęśliwego kraju. Z drugiej jednak strony niepodobna nie dostrzec intensywnych przygotowań gruntu dla jej wprowadzenia w życie. Oto 11 lipca, zaraz po tym, jak przewielebny ksiądz Wojciech Lemański w jarmułce na głowie 10 lipca przewodniczył modlitwom przy pomniku w Jedwabnem, została zdjęta z niego suspensa i okazało się, że teraz będzie już bez przeszkód krzewił „judeochrześcijaństwo” tyle, że w diecezji łódzkiej. Mniejsza już o to, czy na przewielebnym księdzu Lemańskim pozostanie jakiś ślad po tym zdjęciu suspensy, bo właśnie odezwał się JE abp Henryk Muszyński. Okazało się, że Ekscelencja nie ma większego zmartwienia nad to, że po nowelizacji ustawy o IPN ujawniły się w naszym nieszczęśliwym kraju nastroje antysemickie i „nadszarpnięta została praca dziesiątek lat”. Ekscelencja z pewnością dobrze wie, co mówi, bo sam się nieźle napracował na odcinku stręczenia mniej wartościowemu narodowi tubylczemu słynnego „judaizmu”, bez którego, jak wiadomo, zrozumienie czegokolwiek przekracza możliwości umysłu ludzkiego. Z obfitości serca usta mówią, dzięki czemu mogliśmy dowiedzieć się o pewnych przywarach naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Chodzi o to, że – jak powiedział przewielebny ksiądz arcybiskup – tubylcza tożsamość narodowa nie jest jeszcze „dostatecznie głęboka i utwierdzona”, toteż wciąż chcemy się przed kimś bronić – tak dalece, że gotowi jesteśmy stworzyć sobie fikcyjnego wroga. Na pierwszy rzut oka słuszna jego racja, boć przecież bezcenny Izrael jest naszym przyjacielem, czy może nawet – strategicznym partnerem i tylko od czasu do czasu musi nas naprostować, jak się już za bardzo rozdokazujemy – ale to wszystko przecież nie z żadnej wrogości, tylko z przyjaźni. Podobnie dowodem przyjaźni jest ustawa nr 447 JUST, na podstawie której rząd USA zobowiązał się dopilnować, by Polska zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowym do ostatniego centa. Nic więc dziwnego, że Jego Ekscelencja abp Henryk Muszyński, mający ambicję duchowego przewodzenia mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, chłoszcze go za tworzenie sobie „fikcyjnego wroga”. Najwyraźniej zawczasu podlizuje się jerozolimskiej szlachcie w nadziei, że kiedy już się tu zainstaluje, nie tylko zostawi hierarchię w spokoju, ale i w spokojnym posiadaniu. Nie od rzeczy będzie zatem przypomnieć, że jest to ten sam przewielebny ksiądz arcybiskup Henryk Muszyński, któremu na biurku przez 30, a może nawet i więcej lat, „poniewierał się” bilet wizytowy oficera Służby Bezpieczeństwa i kiedy pojawiły się śmierdzące dmuchy, jakoby Ekscelencja był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie operacyjnym „Henryk”, to przypadkiem tę wizytówkę odnalazł i do tego funkcjonariusza zadzwonił, a ten, zgodnie z instrukcją na wypadek dekonspiracji, natychmiast potwierdził, że owszem – zarejestrował arcybiskupa, ale fikcyjnie, „bez jego wiedzy i zgody”. Dzięki temu Ekscelencja już bez przeszkód może przedstawiać autorytet moralny i z wyżyn tej wieży z kości słoniowej, nieubłaganym palcem dźgać mniej wartościowy naród tubylczy w chore z nienawiści oczy. Czyżby teraz stare kiejkuty domagały się rewanżu za tamtą przysługę? Wszystko to być może, ale w takim razie mobilizacja obejmuje już najgłębsze rezerwy


Reżym dopełnia miary swoich nieprawości


        Aj waj! Gewałt! Co to za paskudniki w tym rządzie! Jeszcze im mało antysemityzmu, jeszcze im mało popierania faszystów, jeszcze im mało dręczenia kobiet, co to chciałyby się trochę posamorealizować w towarzystwie – jak śpiewał Stanisław Grzesiuk - „miłości głodnych płeciów”, jeszcze im mało, że „elementy socjalnie bliskie” z wiadomego resortu i WSI jęczą i płaczą – jak tu żyć za 2 tys. złotych miesięcznie - i jak nie wpadają na żaden pomysł, to się samoubijają, jeszcze im mało szykanowania pani Małgorzaty Gersdordf, co to już sama nie wie, czy jest na urlopie, czy na uchodźstwie, nie dość im dręczenia sędziów Sądu Najwyższego, którzy z tej udręki nie potrafią odpowiedzieć nawet na pytanie, kto właściwie jest ich prezesem, a kiedy zepsuje im się telefon komórkowy, to wprost już nie wiedzą, co myślą i jak mają „orzekać”, słowem – nie dość im psucia Polski i zasmucania Naszej Złotej Pani, która nie ma innego wyjścia, jak nieustannie szczuć niemieckiego owczarka w osobie pana Franciszka Timmermansa, to jeszcze biją Murzynów! To znaczy, nie tyle może Murzynów prawdziwych, co Murzynów, a właściwie „murzynów” - jak niektórzy nazywają dzisiaj folksdojczów. Ci folksdojcze, jak się okazało, zgrupowani przez starych kiejkutów aż w 120 tak zwanych organizacjach pozarządowych, na każdy rozkaz oficerów prowadzących, wychodzą na ulicę, żeby... no właśnie – żeby co? Żeby wejść do Sejmu i zacząć „obradować”?

        Ostatnio niezbyt wielka grupa płomiennych szermierzy praworządności przyszła pod Sejm. Niewielka – bo oficerowie prowadzący też muszą kiedyś odpocząć. Sejm został ogrodzony barierkami i otoczony szpalerem policjantów, którzy płomiennym szermierzom praworządności zagradzali drogę na teren sejmowy. Wśród szermierzy była pewna liczba pań w niebezpiecznym wieku („stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał...”), którym, jak wiadomo uderzają do głowy nie tylko fale gorąca, ale różne wapory, na przykład – gersdorfiny – od których mózgi prawie się gotują, była moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która wcześniej, razem z drugą partnerką pana Rysia, co to go pulchna pani Lubnauer wygryzła z Nowoczesnej, aż musiał go ofuknąć sam profesor Balcerowicz - więc razem z tą drugą partnerką, próbowały w bagażniku samochodu przemycić na sejmowy teren jakichś płomiennych szermierzy praworządności. Tę Nowoczesną – mówiąc nawiasem – podejrzewam, iż została w 2015 roku utworzona przez starych kiejkutów gwoli przekonania Amerykanów, że powinni wciągnąć ich na listę „naszych sukinsynów”. Wróćmy jednak do płomiennych szermierzy w bagażniku. Co ci płomienni szermierze mieli w Sejmie robić, jakie mieli zadanie bojowe – tego jeszcze nie wiemy, bo niezależna prokuratura prowadzi w tej sprawie tak zwane „energiczne śledztwo” - w związku z czym jestem prawie pewien, że obydwie Wielce Czcigodne Joanny też tego nie wiedziały. Po co wprowadzać je w poważne sprawy, podobnie, jak starsi i mądrzejsi w żadne poważniejsze sprawy nie wprowadzali Kukuńka? Pan Mieczysław Wachowski pozwalał mu tylko „pracować naukowo”, to znaczy – rozwiązywać krzyżówki, a i to tylko na pięterku w Belwederze, żeby w razie czego nikt go przy tym mozole nie zaskoczył. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w 1990 roku Kukuńka na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju nastręczył Polakom Jarosław Kaczyński, podobnie jak w roku 2015 – pana Andrzeja Dudę. Czy z własnej inicjatywy, czy też na czyjąś – a jeśli tak, to czyją – sugestię – tego pewnie nieprędko się dowiemy, a może nawet wcale. Otto Bismarck mawiał, że bardzo dobrze, kiedy ludzie nie wiedzą, jak się robi politykę i parówki, dzięki czemu mogą wierzyć w naszą młodą demokrację i temu podobne dyrdymały, chodzić na wybory, no i - demonstrować na przykład w obronie praworządności, jeśli akurat niemiecka BND wydała starym kiejkutom takim rozkaz, a z kolei one - swoim sekretnym współpracownikom. Wielce Czcigodne Joanny tedy tego nie wiedziały, bo gdyby, dajmy na to, ktoś im powiedział, że płomienni szermierze mają rozkaz wystrzelać faszystowskich gadów na sali plenarnej Sejmu, to mogłyby popuścić w desusy tak obficie, że nie poradziłaby temu wytryskowi żadna podpaska. Wreszcie podejrzewam, że żydowska gazeta dla Polaków nie tylko dlatego tak się angażuje w obronę praworządności w naszym bantustanie, bo Sanhedryn zaleca wszystko, co może rozmiękczyć mniej wartościowy naród tubylczy przed operacją realizowania „roszczeń”, ale i dlatego, że „tako rzecze Zaratustra” - czyli grupa starych kiejkutów zapewniająca redakcyjnemu Judenratowi tak zwaną „ochronę”. Oprócz Wielce Czcigodnych Joann, w grupce płomiennych szermierzy praworządności była również pani Klementyna Suchanow, która właśnie zbliża się do niebezpiecznego wieku, a może nawet już weń wchodzi, toteż dla starych kiejkutów jest idealnym materiałem do psychicznego rozhuśtywania. Pani Suchanow najwyraźniej liczy się z możliwością emigracji, bo nawet skrytykowała nasz nieszczęśliwy kraj za to, że „co pokolenie trzeba uciekać” - ale zwłaszcza w takiej sytuacji każdy rozumie, że najpierw trzeba trochę się poświęcić, bo kogóż na emigracji obchodzi, jakie Gombrowicz nosił kalesony, albo jaką korespondencję prowadził z praczką? Toteż i pani Suchanow próbuje bohatersko walczyć z policjantami w nadziei, że ktoś to wszystko filmuje i pokaże, gdzie trzeba, jak to było w przypadku Adama Michnika. Żyją jeszcze ludzie pamiętający nagrania dantejskich scen na korytarzu więzienia na Rakowieckiej, kiedy to siepacze Edwarda Gierka okrutnie Adama Michnika bili – a wkrótce potem to nagranie było transmitowane w zachodnich telewizjach, dzięki czemu wszyscy wiedzieli, kto jest największym bojownikiem o wolność i demokrację i komu należy się nagroda. Toteż w 1989 roku nawet generał Kiszczak nie miał wątpliwości, kogo wciągać do tak zwanej „strony społecznej” w Magdalence i tylko, swoim zwyczajem, trochę się poprzekomarzał, żeby za Adamem Michnikiem i Jackiem Kuroniem stanął cały nasz nieszczęśliwy kraj. Ale pani Suchanow to jeszcze nic w porównaniu z panią mecenas Grażyną Oszkiel, która przed Sejmem była nawet „szarpana”. Kancelaria pani mecenas specjalizuje się w „nieruchomościach” i „prawie administracyjnym”, co zwłaszcza w Warszawie może budzić rozmaite skojarzenia tym bardziej, że – jak czytamy w reklamie tej kancelarii - „ceni sobie sprawy nietypowe, wymagające kreatywnego podejścia”. Czegóż chcieć więcej? Pani mecenas wprawdzie przyszła pod Sejm z intencją dania świadectwa o bestialstwach reżymu, ale widząc łamanie zasady równości wobec prawa, bo jacyś przybysze z Nowego Jorku są do Sejmu wpuszczani, podczas gdy inni szermierze praworządności – nie - porzuciła rolę świadka na rzecz obserwacji uczestniczącej i zapytała jednego z nowojorczyków – kim jest. Jeden z nich udzielił jej odpowiedzi wymijającej, ale drugi nie tylko ją odepchnął, ale nawet kopnął, co – jak sumiennie zeznała pani mecenas – „bardzo ją zabolało”. Nie ma najmniejszego powodu wątpić w prawdziwość tego odczucia, bo już w „Pleplutkach Teofoba Doro” czytamy, jak to „Kopnął Jana Piotr atoli, Jan wykrzyknął: dupa boli! W czym popełnił wielki błąd, a ten błąd się bierze stąd...” - no, mniejsza z tym. Ale reżymowi to nie wystarczyło, bo w komisariacie na Wilczej wyjaśniono pani mecenas, że to ona może być w tej sprawie oskarżona. Z jednej strony niepodobna się nie oburzyć na widok takiego małpiego okrucieństwa, ale z drugiej, dla pani mecenas, co to „ceni sobie sprawy nietypowe, wymagające kreatywnego podejścia”, to może być prawdziwy dar Niebios, zwłaszcza w sytuacji, gdy między kancelariami adwokackimi walka konkurencyjna nasila się niczym walka klasowa w miarę postępów socjalizmu.


Narodowcy, czy narodowi socjaliści?


        Przed kilkoma dniami, odpowiadając na pytanie pana red. Mossakowskiego, co myślę o rządowym pomyśle prywatyzacji Lasów Państwowych odpowiedziałem, że – po pierwsze – rząd musi odczuwać coraz dotkliwszy brak pieniędzy, skoro z jednej strony puszcza próbny balon o prywatyzacji lasów – a przecież w tle są jeszcze roszczenia żydowskie. Co do samej prywatyzacji, powiedziałem, że to nie jest zły pomysł, pod warunkiem, że prywatyzacja lasów byłaby przemyślana. W związku z ta deklaracją podniosła się fala krytyki, że czego jak czego, ale lasów prywatyzować nie wolno. Jeden z komentatorów postawił nawet pytanie, czym mianowicie różni się prywatyzacja przemyślana od nieprzemyślanej. Odpowiedź na to pytanie jest stosunkowo łatwa, bo na przykład złodziej kradnąc coś, co było własnością publiczną, niewątpliwie rzecz tę prywatyzuje, ale na ogół postępuje wobec tej rzeczy w sposób rabunkowy, to znaczy – sprzedaje ją paserowi, często za pół ceny, byle tylko mieć za co wypić i zakąsić. W przypadku lasów nieprzemyślana prywatyzacja mogłaby doprowadzić do ich dewastacji w postaci wyrębu i zaprzestania zalesień. Ale prywatne lasy wcale nie są dewastowane i na przykład we Francji, gdzie większość lasów jest prywatna, objawów dewastacji lasów nie widziałem. Wspomniałem o tym w tej rozmowie, na co jeden z komentatorów zwrócił mi uwagę, że „Polska, to nie Francja”. Nie wiem, o co konkretnie mu chodziło, ale myślę, że chciał przez to powiedzieć, że to, co udaje się we Francji, w Polsce udać się nie może. Wynikałoby z tego, że ten komentator ma o Polakach opinię taką samą, jak nasi wrogowie, lansujący określenie: „Polnische Wirtschaft”, co literalnie znaczy tyle, co „polska gospodarka”, ale używane jest w charakterze szyderstwa. Oni bowiem oceniając nisko „polską gospodarkę” uważają, że jest to rezultat „improductivite slave”, to znaczy – organicznej niezdolności Polaków do racjonalnego i wydajnego gospodarowania. Jak w każdej opinii, tak i w tej może być jakieś ziarenko prawdy – ale wydaje mi się, że tak niska ocena polskiej zdolności do gospodarowania jest nieprawdziwa i krzywdząca.

        Tak się akurat złożyło, że kupiłem sobie w antykwariacie na Solcu „niedemokratyczne wspomnienia Eustachego księcia Sapiehy”, zatytułowane „Tak było”. Przeczytałem tam, ze w okresie międzywojennym zarówno jego rodzina, jak i wiele innych rodzin ziemiańskich, procesowało się z rządem Rzeczypospolitej o zwrot lasów, które Rosjanie skonfiskowali za udział w Powstaniu Listopadowym, a które w roku 1918 rząd przejął, jako własność państwową, tworząc Lasy Państwowe. Eustachy Sapieha, którego ojciec, przed wojną przez pewien czas minister spraw zagranicznych RP, z wykształcenia był inżynierem-leśnikiem, gospodarkę leśną w wykonaniu urzędników tworzących kadrę Lasów Państwowych, ocenia bardzo krytycznie. Na stronie 45 pisze: „Rząd przegrał sprawę w pierwszej instancji i zrobił się huczek, bo dosłownie setki potomków powstańców zaczęły nagle szukać dowodów własności majątków konfiskowanych przez Rosjan. Lasy Państwowe, będąc spadkobiercami zaborców, już bardzo źle gospodarowały na swoich >spadkach<, ale teraz, czując pismo nosem, rozpoczęły natychmiast rabunkową gospodarkę, wyrzynając co się dało we wszystkich lasach >zagrożonych< oddaniem prawowitym właścicielom. W Różanie coś około 2000 hektarów wycięto do gołej ziemi. Nie potrzeba tu innych przykładów na dowód, że najgorszym gospodarzem jest organizacja publiczna, społeczna, czyli najczęściej rządowa i nie trzeba szukać winy tylko u komunistów; wszystkie reżimy i rządy pod tym względem są sobie podobne.” I dalej, na stronie 66 i następnej: „Zarząd państwowy przeczuwał, że trzeba będzie oddać dobra zagrabione przez Rosjan, a odziedziczone przez rząd polski, więc gospodarował takowymi jak wszystkie organizacje publiczne – w sposób niedbały i oczywiście nieudolny. Kiedy już przeszła sejmowa ustawa o zwrocie dóbr powstańczych potomkom właścicieli, Lasy Państwowe rzuciły się na puszczę i wszelkie inne lasy (Świsłocz etc.) w sposób całkowicie rabunkowy, wycinając całe połacie, trochę na zasadzie amerykańskiej scorched earth policy (taktyka spalonej ziemi – SM). Oczywiście nic nie robiono, żeby te obszary na powrót zalesić, więc takie cięcia leżały odłogiem, pokryte chwastami i kompletnie zapędraczone. Jak zawsze w takich wypadkach, dosłownie w kilka miesięcy po przejęciu puszczy, zjawiła się komisja urzędnicza, która orzekła, że tereny te należy natychmiast zalesić (było tego dobrze ponad 1000 hektarów). Nie pomogły żadne tłumaczenia, że to wina ich własnej gospodarki oraz kompletnego braku szkółek z sadzonkami. Urzędniczyny uradowane swoją władzą zdecydowały, że trzeba szkółki natychmiast założyć i sadzić 200 hektarów rocznie. Cała ta miła robota spadła na mojego biednego brata. Jasiek jednak kończył leśnictwo na uniwersytecie poznańskim i kochał swój zawód, więc mimo trudności rzucił się do pracy.”

        W tej sytuacji wiara w dogmat, jakoby lasami najlepiej potrafi zarządzać „państwo”, to znaczy konkretnie – pani Jola, pan Józef i pan Darek, którzy za swoje decyzje nie ponoszą ŻADNEJ ekonomicznej odpowiedzialności, bo w najgorszym razie zostaną przez swoich politycznych protektorów przeniesieni na inne stanowisko, gdzie ich jeszcze nie znają, jest – co tu ukrywać – niemądra. Żadnej logiki w tym nie ma i być nie może. Ale biurokraci, również przy pomocy sprzedajnych mediów i państwowego monopolu edukacyjnego, utrzymują ludzi w tych zabobonach, dzięki czemu żyją jak pączki w maśle, a ogłupieni w ten sposób podatnicy muszą tylko płacić na te bezeceństwa coraz większe podatki. Ja nie bardzo wierzę, by rząd rzeczywiście zamierzał prywatyzować Lasy Państwowe, bo Żydzi, którzy już teraz uważają te zasoby za swoje – o czym świadczyło zaangażowanie Judenratu „Gazety Wyborczej” w cięcia w Puszczy Białowieskiej – nigdy mu na to nie pozwolą. Wreszcie – jak tu wierzyć w rządowe zamiary prywatyzowania Lasów Państwowych, kiedy pan premier Morawiecki, gwoli podlizania się chłopom, właśnie zapowiada utworzenie państwowego holdingu spożywczego (Narodowy Holding Spożywczy)? Oglądając rolnicze protesty, których uczestnicy pomstowali na „wyzyskiwaczy” i domagali się od „państwa”, czyli od współobywateli „rekompensat”, przypomniałem sobie dyskusję telewizyjną sprzed lat z udziałem przedstawicieli rolniczych związków zawodowych, w której brałem udział. Słysząc narzekania na „wyzyskiwaczy”, którzy... - i tak dalej, zaproponowałem, by w takim razie tworzyli konsorcja, czyli wspólne biura sprzedaży. W ten sposób nie tylko wyeliminowaliby z rynku „wyzyskiwaczy”, ale sami dyktowaliby ceny. Nie wymagało to żadnych zmian prawa, podobnie zresztą, jak nie wymagałoby to i teraz. W odpowiedzi usłyszałem, że to niemożliwe, bo w takich konsorcjach „jedni drugich by oszukiwali”. Jużci – łatwiej pomstować na „wyzyskiwaczy” i żądać od rządu „rekompensat”. Czyżby to właśnie było to ziarnko prawdy w pogardliwej opinii, jaką nasi wrogowie mają o „polskiej gospodarce”?

        Kiedy w roku 1990 odradzał się w Polsce polityczny ruch narodowy, zorganizowaliśmy w Sali Kongresowej w Warszawie Kongres Prawicy Polskiej, Chodziło nam o to, by ideowych narodowców odciągnąć od pokusy socjalizmu, który oferuje pozornie łatwe rozwiązania, wymagające niestety tworzenia coraz to nowych urzędów, ale kończący się rozmaitymi katastrofami, ot na przykład takimi, których widownią była Polska w roku 1980, a obecnie – Wenezuela. Te socjalistyczne rozwiązania są podawane w patriotycznym sosie, co wielu poczciwych ludzi dezorientuje, wskutek czego „bez swojej wiedzy i zgody” skłaniają się do narodowego socjalizmu. Żebyśmy nie mieli niepotrzebnych kompleksów, to informuję, że we Francji, w której biurokracja dokazuje jeszcze gorzej, niż u nas, jest podobnie, bo bardzo wielu francuskich patriotów popiera tamtejszy Front Narodowy, który jest ugrupowaniem narodowo-socjalistycznym. „Państwo”, to znaczy - urzędnicy mają być głównymi organizatorami gospodarki, socjal ma być jak największy, – ale tylko dla Francuzów.


Widmo czwartej upiorzycy


        Quidquid agis, prudenter agas et respice finem – mawiali starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji. Ta akurat się wykłada, że cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca. Nawiązuje do niej porzekadło francuskie, że rira bien, qui rira le dernier, co z kolei się wykłada, że ten się dobrze śmieje, kto śmieje się ostatni. Jakże tu nie przywoływać tych pełnych mądrości sentencji, kiedy nie tylko minął szczyt NATO, ale również – jeszcze ważniejszy szczyt w postaci spotkania prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa i prezydenta Federacji Rosyjskiej Włodzimierza Putina w Helsinkach?

        Te Helsinki mają już swoją świecką tradycję, bo właśnie tam w roku 1975 odbyła się Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, na której przyjęty został tzw. „Akt Końcowy”. Z jednej strony zatwierdzał on wszystkie sowieckie zdobycze terytorialne na Starym Kontynencie, ale jednocześnie składał na czole Imperium Sowieckiego pocałunek Almanzora („pocałowaniem wszczepiłem w duszę jad, co was będzie pożerać”) w postaci tzw. „trzeciego koszyka”, zawierającego zobowiązania do przestrzegania pewnych standardów w postępowaniu rządów z własnymi obywatelami. W rezultacie porządek jałtański został dotknięty przyspieszoną erozją, która doprowadziła ie tylko do ewakuacji imperium sowieckiego ze Środkowej Europy, ale i do rozpadu samego Związku Sowieckiego. Toteż nic dziwnego, że przed helsińskim szczytem świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na to, co go czeka. Można było to i owo wydedukować z występów prezydenta Trumpa na szczycie NATO, kiedy ofuknął on Niemcy, że za mało płacą Stanom Zjednoczonym za ochronę i w ogóle – że są „zakładnikiem Rosji” bo zamiast płacić Ameryce za ochronę, pakują miliardy w złowrogi rosyjski gaz, kiedy przecież mają przyjazny gaz amerykański. Bo przy rosyjskim gazie nie ma dywersyfikacji, podczas gdy przy amerykańskim – ooo, dywersyfikacja jest taka, że aż miło popatrzeć! Niemcom, jako „zakładnikom Rosji” prezydent Trump przedstawił do naśladowania przykład Polski, która niczyim zakładnikiem nie jest, bo i za ochronę płaci, ile się należy i gaz będzie kupowała w USA, no i że prezydent Trump tylko co podpisał ustawę nr 447 JUST, na podstawie której USA zobowiązały się dopilnować, by żydowskie roszczenia zostały przez Polskę zrealizowane do ostatniego centa, co w rezultacie zakończy się żydowską okupacją naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju.

        Tymczasem po zakończeniu ponad dwugodzinnej rozmowy w cztery oczy z zimnym rosyjskim czekistą Putinem, prezydent Trump na konferencji prasowej w Helsinkach oznajmił, że o ile jeszcze przed czterema godzinami stosunki USA z Rosją były „bardzo złe”, to teraz, po czterech godzinach już takie nie są. Najwyraźniej w ciągu tych czterech godzin musiało stać się coś bardzo ważnego. A co takiego ważnego mogło wydarzyć się w ciągu tych czterech godzin, spośród których ponad dwie prezydent Trump poświęcił na rozmowę w cztery oczy z prezydentem Putinem? Nie ma innej możliwości, jak ta, że prezydent Putin powiedział prezydentowi Trumpowi coś, co go bardzo ucieszyło, a nawet wprawiło w stan bliski euforii, który – jak wiadomo – jest następstwem oddziaływania na organizm ludzki gersdorfin. Co to mogło być? Nie sądzę, by prezydent Putin zaoferował prezydentowi Trumpowi przyłączenie Rosji do Stanów Zjednoczonych, ale w takim razie co mu obiecał?

        Na tę zagadkę pewne światło rzuca nie tylko okoliczność, że prezydent Trump znajduje się w USA pod śledztwem, które ma wyjaśnić sprawę interwencji Rosji w amerykańskie wybory prezydenckie, a konkretnie – czy sukces wyborczy Donalda Trumpa nie był przypadkiem spowodowany rosyjskimi intrygami. To bardzo ciekawa hipoteza, bo gdyby tak rzeczywiście było, to by znaczyło, że Rosja podstawia amerykańskim twardzielom prezydentów, jakich tylko jej się spodoba, czyli – że USA, oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, idą na pasku Rosji. To podważałoby wiarygodność USA, zwłaszcza w Europie Środkowej, no i wiarygodność Donalda Trumpa. Gdyby w tej sytuacji zimny ruski czekista zapewnił prezydenta Trumpa, że Rosja nie tylko pozaciera wszelkie ślady swojej ingerencji, ale nawet zatrze ślady po zatarciu, to czyż prezydent Trump nie przyjąłby takiej deklaracji z ulgą i radością? Na taką możliwość wskazywałoby oświadczenie prezydenta Putina podczas wspomnianej konferencji prasowej, że on w żadne takie „bzdury” nie wierzy, ale na wszelki wypadek Rosja postara się tę sprawę wyjaśnić. Zwróćmy uwagę, że ta deklaracja zawiera w sobie ostrzeżenie, że jeśli nawet Rosja pozaciera wszelkie ślady, to nie za darmo. „Z obfitości serca usta mówią” - powiada Stary Testament, więc nie można wykluczyć, iż gersdorfiny tak mocno na prezydenta Trumpa podziałały, iż oświadczył on, że bardziej ufa prezydentowi Putinowi, niż własnemu FBI. W Ameryce wywołało to ogromny rezonans; pojawiło się nawet słowo „zdrada”, więc prezydent Trump, kiedy działanie gersdorfin nieco osłabło, wyjaśnił, że został źle zrozumiany, że tak naprawdę powiedział co innego – i tak dalej.

        W takiej sytuacji nie możemy wykluczyć powtórki z historii w postaci kolejnego „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, podobnego do tego z 17 września 2009 roku. Jak pamiętamy, w następstwie tego „resetu” szczyt NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku proklamował strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, co w konsekwencji doprowadziło m.in. do podpisania w sierpniu 2012 roku na Zamku Królewskim w Warszawie deklaracji o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. Gdyby zatem pojawił się kolejny „reset”, to pewnie uczestniczylibyśmy w podniosłej uroczystości „odnowienia” wspomnianej deklaracji, która nosi w sobie wszelkie znamiona „zawierzenia”.

        Najwyraźniej na to właśnie stawiają Niemcy i w dążeniu do odwojowania swoich wpływów politycznych w naszym bantustanie, planują na jesień eskalację anarchii w Polsce na skalę dotąd niespotykaną. Teraz są wakacje, sezon urlopowy, więc chociaż praworządność doznaje coraz to nowych ciosów, manifestacja przed Sejmem była nieliczna. Płomienni szermierze praworządności ładują bowiem akumulatory na jesienną ofensywę, kiedy to już „w pierwszym tygodniu września” ulicznicy i ulicznice w ramach Opozycji Ulicznej odbędą swój kongres. Moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus zaproponowała, by kongres Opozycji Ulicznej przybrał formę „parlamentu obywatelskiego”, to znaczy - „debatował, obradował, głosował i uchwalał”. Słowem – żeby ulicznicy i ulicznice utworzyli w naszym bantustanie alternatywny ośrodek władzy. Ten eksperyment z udziałem PO, Nowoczesnej i PSL nie udał się w grudniu 2016 roku, ale widocznie w BND uznano, że po helsińskim szczycie sytuacja międzynarodowa będzie bardziej sprzyjająca i w ten sposób uda się doprowadzić do przesilenia politycznego w generalnym Gubernatorstwie – bo chyba tylko z GG Niemcy pozwolą Żydom realizowanie swoich „roszczeń”? Ciekawe, jakie rozkazy dostały w związku z tym stare kiejkuty, bo wtedy, 16 grudnia, wśród manifestujących pod Sejmem folksdojczów, pojawił się w cywilnym przebraniu sam Najstarszy Kiejkut III Rzeczpospolitej, czyli pochodzący z porządnej, resortowej rodziny pan generał Marek Dukaczewski. Kto wie, czy w kongresie Opozycji Ulicznej obok starych kiejkutów nie wezmą udziału również przedstawiciele naszej niezwyciężonej armii, dzięki czemu można by podjąć próbę egzekucji uchwał „parlamentu obywatelskiego”. Czy nie to właśnie miał na myśli pan Bronisław Komorowski, stręcząc Polsce „konfederację”? Warto tedy przypomnieć, że to właśnie trzy konfederacje: radomska, barska i targowicka, to były – jak powiada Stanisław Cat-Mackiewicz - trzy upiorzyce, które wyssały z Polski życie państwowe. No a teraz pojawia się widmo czwartej.


© Stanisław Michalkiewicz
22-26 lipca 2018
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / youtube.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2