„Gardłuje jeden z drugim za Polską mocarstwową, a tobie za imperium kąt w szynku, bujna głowo. Tobie naftowa lampa Indiami w butelkach płonie…” – pisał poeta jeszcze w koszmarnych czasach sanacji. I co Państwo powiecie? Ponieważ „dobra zmiana” polega na historycznej rekonstrukcji przedwojennej sanacji, to nic dziwnego, że i historia się powtarza, a co za tym idzie – również ówczesne poezyje zaangażowane nabierają nieoczekiwanej aktualności.
Przypomnijmy tedy, jak to było za sanacji i jak się skończyło – bo przecież wszystko przed nami, zwłaszcza gdy w chwili, gdy piszę ten felieton, do Warszawy przyjeżdża Nasza Złota Pani z gospodarską wizytą, poprzedzoną inspekcją nowego niemieckiego ministra spraw zagranicznych.
Oczywiście oprócz rzucających się w oczy podobieństw, są też pewne różnice. Ot na przykład w roku 2016 zachwiało się niemieckie przywództwo w Europie i to z dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu głupstw jakich narobiła Nasza Złota Pani w związku z tzw. kryzysem migracyjnym. Nie tylko sparaliżowana została ochrona zewnętrznych granic Unii Europejskiej, nie tylko Nasza Złota, na czele mikrocefali witała kwiatami bisurmańskich filutów na dworcach, ale w dodatku próbowała tresować kraje Środkowej Europy do pruskiej dyscypliny – żeby bez szemrania przyjęły wyznaczone przez nią kontyngenty bisurmanów. Wywołało to zdrowy odruch oporu, mimo nawoływań papieża Franciszka, który, próbując podlizać się stanowiącym finansową podporę Watykanu Niemcom, podpierał się Chrystusem. Ale Chrystus, owszem, podkreślał potrzebę miłości bliźniego swego, ale – „jak siebie samego” – to znaczy – że niekoniecznie bardziej. Że miłość bliźniego nie polega na uleganiu mu we wszystkich jego zachciankach, nawet za cenę własnego unicestwienia – toteż nawet w katolickiej Polsce płomienne apele papieża Franciszka wielu ludzi puszcza mimo uszu. W rezultacie w Niemczech doszła do głosu Alternatywa dla Niemiec, która zapowiada „polowania” na Naszą Złotą Panią. Czując na karku gorący oddech Alternatywy, Nasza Złota Pani próbowała zmontować „koalicję jamajską”, ale nic z tego nie wyszło, więc chwytając się brzytwy nawiązała rozmowy koalicyjne z kolejnym – bo poprzednim wybitnym przywódcą socjalistycznym był Adolf Hitler – wybitnym przywódcą socjalistycznym Martinem Schulzem. Martin Schulz zaczął stawiać Naszej Złotej Pani warunki zaporowe, więc w rezultacie został z politycznej sceny delikatnie uprzątnięty przez BND – co pokazuje, że nad demokracją wszędzie czuwają bezpieczniacy – i u nas i w Niemczech. Tak doszło do sklecenia koalicji bez Alternatywy, no i Nasza Złota po raz kolejny została kanclerzem. Drugą przyczyną zachwiania się niemieckiego przywództwa w Europie był wybór na prezydenta USA Donalda Trumpa, który przed swoim wyborem, jak i po nim, bardzo krytykował niemiecka hegemonię w Europie. Niemcy bowiem po 1990 roku stały się wyznawcami doktryny „europeizacji Europy” toz naczy – delikatnego ale cierpliwego i metodycznego wypychania USA z europejskiej polityki, zwłaszcza – z funkcji jej kierownika. Pamiętają bowiem, że na skutek dwukrotnego wtrącenia się USA do europejskiej polityki, Niemcy przegrały dwie wojny, które mogły przecież wygrać. Toteż po 1990 roku Niemcy nawróciły się na linie polityczna kanclerza Bismarcka, która polega na tym, że Niemcy zarządzają Europą w porozumieniu z Rosją. Zewnętrznym wyrazem tego nawrócenia jest strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, które nawet w listopadzie 2010 roku, na lizbońskim szczycie NATO, zostało uznane za najtwardsze jądro nowego porządku politycznego w Europie, który ostatecznie miał zastąpić porządek jałtański. Przypomnijmy, że właśnie wtedy, zostało proklamowane strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Ale na skutek niepowodzeń w Syrii, gdzie nie udało się doprowadzić do „zwycięstwa demokracji” to znaczy – do zastąpienia syryjskiego tyrana Baszira al Asada jakimś tyranem proizraelskim, prezydent Obama powrócił do aktywnej polityki w Europie Wschodniej, zapalając zielone światło dla przewrotu na Ukrainie, którego celem miało być wyłuskanie tego kraju z rosyjskiej strefy wpływów. Tak doszło do wysadzenia w powietrze porządku lizbońskiego – ale strategiczne partnerstwo niemiecko- rosyjskie przetrwało i tę próbę niszczącą. Ale jakże inaczej, kiedy 6 lipca 2017 roku prezydent Trump przyjechał do Warszawy na Forum Państw Trójmorza i podczas konferencji prasowej powiedział, że projekt ten bardzo mu się podoba i ze USA będą go „wspierały”? Ten projekt, to nic innego, jak powrót do Heksagonale – ale uzupełnionego i poprawionego to znaczy – ze Stanami Zjednoczonymi, jako protektorem. USA bowiem wcale nie zamierzą pozwolić na wymiksowanie ich z polityki europejskiej, ale w tym celu powinny mieć w Europie obszar, na którym mogłyby postawić obydwie stopy i projekt Trójmorza wychodzi naprzeciw temu amerykańskiemu interesowi. Ewentualna realizacja tego projektu zagraża co najmniej trzem ważnym interesom niemieckim: podważa niemiecką hegemonię w Europie, blokuje program budowy IV Rzeszy, w który Niemcy tyle już zainwestowały, no i stwarza krajom Europy Środkowej szansę uwolnienia się od więzów nałożonych na nie przez niemiecki projekt Mitteleuropa z 1915 roku. Tote4ż Niemcy zrobią wszystko, by do realizacji projektu Trójmorza nie dopuścić, a najlepszym i najbezpieczniejszym sposobem jest doprowadzenie do przesilenia politycznego w Polsce i wycofania się Polski z tego projektu, który bez niej nie ma sensu. I Nasza Złota Pani przyjeżdża, by się zorientować, jakie są możliwości i gdzie trzeba uderzyć.
A tymczasem w Rosji odbyły się wybory prezydenckie, które w cuglach wygrał zimny ruski czekista Putin, uzyskując prawie 80 proc. głosów. Rządzi Rosją już 18 rok i jak tak dalej pójdzie, to może zrównać się z rządami Józefa Stalina, które trwały 31 lat. Najwyraźniej większości Rosjan podoba się model autorytarny, maskowany demokratycznymi dekoracjami – bo krytycy Putina właśnie za ten autorytaryzm go krytykują. Również w naszym nieszczęśliwym kraju – chociaż u nas też rządzą bezpieczniacy z WSI i innych watah, z tą jednak różnicą, że nasi wysługują się jak nie Związkowi Sowieckiemu, to Amerykanom, jak nie Amerykanom – to Niemcom, jak nie Niemcom, to Izraelowi, słowem – każdemu, który obieca im możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim, od śmierci Prymasa Wyszyńskiego cierpiącym na dotkliwy kryzys przywództwa.
Akurat w tym czasie w Wielkiej Brytanii otruty został gazem paraliżującym dawny ruski szpieg, a przy okazji gaz poraził angielskiego policjanta. Rząd brytyjski oskarżył o ten zamach Rosjan, wydalił rosyjskich dyplomatów, co oczywiście Rosja symetrycznie powtórzyła, no i przemyśliwuje nad jakimiś straszliwymi sankcjami, na przykład – zbojkotowaniem rozgrywek futbolowych. Dopiero na tym tle widać, jak wielką rangę polityczną ma dzisiaj przemysł rozrywkowy; jeszcze 120 lat temu nikomu nie przyszłoby do głowy, by w ten sposób karać kogokolwiek. Dzisiaj jednak, gdy fikcja systematyczne wypiera realizm z życia publicznego – ale jakże ma być inaczej, gdy coraz większej liczbie ludzi zaciera się granica między pozorami, a rzeczywistością. Toteż pan premier Mateusz Morawiecki skwapliwie przyłączył się do brytyjskich oskarżeń i również Polska zaczęła groźnie kiwać palcem w bucie. Ciekawe, czy Wielka Brytania znowu udzieliła Polsce jakichś gwarancji, jak w roku 1939, czy też pan premier Morawiecki sam dopuścił sobie do głowy, że Polska właśnie wybija się na pozycje mocarstwowe i wszystkich dookoła porozstawia po kątach. „O wietrze, dobry wietrze, a tobie jaka troska? Dźwięczy strugami deszczu straszliwa pieśń dziadowska” – kończył swój wiersz poeta.
Lisy w kurniku i polowania
Nasi Umiłowani Przywódcy wpadają na coraz to zabawniejsze pomysły. Gdyby taką propozycję wysunął zawodowy humorysta, to przyniosłoby mu to zaszczyt, ale przecież pan Bogdan Borusewicz nie jest zawodowym humorystą, a nie jest nawet pewne, czy w ogóle ma poczucie humoru. Pan Borusewicz w swoim czasie – bo teraz już nie – cieszył się reputacją człowieka o silnym charakterze. Wszystko to oczywiście być może – ale mnie się wydaje, że w przypadku Bogdana Borusewicza mamy do czynienia z nieporozumieniem. Rzecz w tym, że jest on człowiekiem upartym, niczym kozioł w kapuście, co wielu ludzi myli z siłą charakteru. Ale mniejsza z tym, jaki jest pan Borusewicz, bo ciekawszy jest pomysł, z jakim wystąpił – i to w dodatku chyba na trzeźwo. Zaproponował mianowicie, żeby na czele projektowanego przez Platformę Obywatelską ruchu kontroli wyborów, stanęli byli prezydenci naszego nieszczęśliwego kraju: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Bronisław Komorowski. Co łączy te trzy osobistości, poza tym, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy wybrał ich sobie na prezydentów? Otóż to, ze są znani na całym świecie ze swej prawdomówności. Rekordy bije tu oczywiście Lech Wałęsa. Liczba „koncepcji”, jakie wylęgły mu się w głowie na temat „Bolka” jest porównywalna z liczbą atomów we Wszechświecie – a przecież jeszcze nie powiedział w tej sprawie ostatniego słowa. Pod tym względem Aleksander Kwaśniewski mu nie dorównuje, bo cóż znaczy wyższe wykształcenie, albo nawet „choroba filipińska”, nie mówiąc już o tajnych więzieniach CIA w Starych Kiejkutach, których istnienie utrzymywane było przed prezydentem Kwaśniewskim w ścisłej tajemnicy i nawet nie wiemy, czy załapał się na napiwek w wysokości 15 mln dolarów, jakie Amerykanie za usługi kuplerskie i stanie na świecy wypłacili starym kiejkutom w gotówce. Najgorzej w tym rankingu wypada Bronisław Komorowski, ale pewnie i on ma na tym polu jakieś dokonania, skoro pan generał Marek Dukaczewski w 2010 roku instruował wszystkich konfidentów WSI, na kogo mają głosować, informując, że w razie wygranej Bronisława Komorowskiego otworzy sobie butelkę szampana. Już tak pan generał Dukaczewski dobrze zna przyczyny swojej radości ze zwycięstwa Bronisława Komorowskiego, więc chociaż jego dokonania na odcinku prawdomówności nie są tak znane, jak w przypadku Lecha Wałęsy, czy Aleksandra Kwaśniewskiego, to na pewno i on miałby się czym pochwalić, gdyby mu pozwolono. Zatem pomysł, by akurat tę romantyczną trójcę postawić na czele ruchu kontroli wyborów, jest mniej więcej podobny do pomysłu, by lisa uczynić nadzorcą kurnika. Ponieważ poczucie humoru jest panu Bogdanowi Borusewiczowi obce, to okoliczność, że akurat on wystąpił w takim pomysłem wzbudza graniczące z pewnością podejrzenia, że Platforma Obywatelska, oczywiście na zlecenie BND, przy pomocy starych kiejkutów i licznych folksdojczów, przygotowuje jakieś grube fałszerstwo. W dodatku właśnie z gospodarską wizytą przybywa do Warszawy Nasza Złota Pani, więc będzie okazja, by ścisłemu kierownictwu PO pozostawić w tej sprawie stosowne instrukcje.
Tymczasem podróżując na Dolny Śląsk wysłuchałem w trzecim programie Polskiego Radia ciekawej dyskusji nad nowym prawem łowieckim – w szczególności zaś nad tym, czy dzieci powinny uczestniczyć w polowaniach. Największym wrogiem uczestniczenia dzieci w polowaniach był działacz Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot – bo chyba tak nazywa się ta ponura ekologiczna sekta. Najwyraźniej uważa on, że dzieci są państwowe i państwo ma obowiązek chronienia ich przed „demoralizacją” - czyli przed każdym zakłóceniem indoktrynacji, jakim są poddawane ze strony wyznawców „głębokiej ekologii”. Ta ponura sekta kładzie nacisk na konieczność ograniczenia „populacji ludzkiej”, a w takiej sytuacji musimy postawić pytanie, od kogo ta redukcja ma się zacząć. Jest ono aktualne tym bardziej, że działacze Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot ani myślą rozpoczynać tej redukcji od siebie, najwyraźniej uważając swoją własną egzystencję za niezbędną dla Wszechświata. Wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler rozpoczął redukowanie ludzkiej populacji od Żydów, ale dzisiaj już wiemy, że to była pomyłka. Tak czy owak – od kogoś trzeba będzie zacząć, więc dopiero na tym tle widzimy, że ciekawe czasy dopiero przed nami.
Wprawdzie konstytucja naszego nieszczęśliwego kraju gwarantuje rodzicom prawo wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami, ale totalniacy nie dopuszczają żadnego pluralizmu w wychowaniu. Wszystkie dzieci są nasze – powiadają – a w tej sytuacji wszystkie maja być wychowywane niezależnie od tego, co tam rodzice sobie upodobali. Niech się cieszą, że za państwowe wychowanie mogą płacić – bo warto sobie uświadomić, że na naszych oczach i poniekąd za naszym biernym przyzwoleniem, totalniactwo właśnie zlikwidowało władzę rodzicielską, z której został już tylko obowiązek alimentacyjny. Warto jednak zwrócić uwagę, że w dyskusji zarysował się też nurt kompromisowy – żeby warunkiem uczestnictwa w polowaniach było osiągniecie pełnoletności. W przeciwnym razie młodzież mogłaby zostać narażona na traumatyczne przeżycia w rodzaju widoku martwych zwierząt, krwi i tak dalej.
Ale jednocześnie prawo nasze dopuszcza spółkowanie już od ukończenia przez uczestników 15 lat, a liczni postępowcy, zwłaszcza wyzwolone kobiety, walczą o „prawo do aborcji”. Ponieważ można legalnie zajść w ciążę już po ukończeniu lat 15, no to również w tym wieku można by poddawać się aborcji, czyli wyskrobywaniu bardzo małego dziecka. Najwyraźniej w przekonaniu totalniaków, nie jest to żadne przeżycie traumatyczne, a nawet jak przy tym pocieknie trochę krwi, to taki widok tylko osobę uczestniczącą w aborcji zahartuje. Polowanie, to co innego i dlatego trzeba młodzież jak najdłużej przed takimi przeżyciami chronić.
Ale takie stanowisko też grzeszy niekonsekwencją. Wyobraźmy sobie takiego jednego z drugim wrażliwca, który nie tylko nie widział pokotu, ale nawet kropelki krwi - w sytuacji, gdy ma wrócić obowiązkowa służba wojskowa. Biorą go w kamasze, dają broń i zaczynają ćwiczyć w umiejętności zabijania ludzi – bo przecież żołnierze podczas wojny, albo w ramach przywracania porządku, nic innego nie robią. Widać jak na dłoni, że indoktrynacja dzieci i młodzieży przez ekologiczne sekty zagraża obronności kraju i zamiast delegalizować narodowców, czy organizować jakieś bezsensowne zespoły do walki z „faszyzmem”, trzeba by postawić poza prawem ekologów, zwłaszcza tych „głębokich”.
Zostałem „ojcem duchowym”!
Czego to się człowiek nie dowiaduje o sobie! Już byłem „rusofobem”, już byłem agentem niemieckim, już byłem nawet agentem Mosadu – bo do tego, że jestem agentem ruskim już zdążyłem się przyzwyczaić i tylko od czasu do czasu wzdycham melancholijnie, że „może szkoda, że to nieprawda”? Ale to wszystko, to standard współczesnej publicystyki zaangażowanej, której luminarze każdego, kto ma zdanie odrębne, uważają za „agenta” - a jakiego – no, to zależy od tego, komu aktualnie się wysługują. A wysługują się albo temu, kto akurat roztacza kuratelę nad naszym nieszczęśliwym krajem, albo temu, do którego oni sami, albo ich ojcowie („nasze matki, nasi ojcowie z SB”) się przewerbowali. Dlatego też i ja mogłem zostać agentem wszystkich możliwych potencji, Watykanu nie wyłączając. Ciekawe, że nie udało mi się awansować do rangi agenta amerykańskiego, ale rozumiem, że takie stanowiska są zarezerwowane dla absolwentów Szkoły Liderów przy Departamencie Stanu USA, z której pochodzą Umiłowani Przywódcy i to nie tylko z obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, jak np. Pani Beata Szydło, czy Kazimierz Marcinkiewicz, ale również z obozu zdrady i zaprzaństwa, jak Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Komorowski, czy Donald Tusk. Ale agent, to tylko agent, nawet jeśli zostaje prezydentem, czy premierem rządu naszego bantustanu, podczas gdy pan dr Targalski ku memu zaskoczeniu, mianował mnie niedawno „ojcem duchowym” „partii rosyjskiej” w Polsce, której „konsolidację” swym argusowym okiem spostrzegł już „od dwóch miesięcy”. Tak się akurat składa, że przed dwoma miesiącami stacja TVN, którą podejrzewam, że została utworzona przez starych kiejkutów przy udziale pieniędzy ukradzionych z FOZZ, a po Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Most”, jaka odbyła się 18 czerwca 2015 roku w Warszawie gwoli zasugerowania Amerykanom wciągnięcia starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów” - została sprzedana amerykańskiej firmie Scripts Network Interactive, której właścicielem jest Discovery Communications, gdzie prezesem jest pan Dawid Zaslaw z pierwszorzędnymi, warszawskimi korzeniami – więc ta właśnie stacja puściła w świat nagraną 8 miesięcy wcześniej przez pana redaktora Bertolda Kittela, którego podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami, relację o obchodach urodzin Hitlera w krzakach koło Wodzisławia Śląskiego. Przypuszczam, że obchody zostały zainscenizowane na zamówienie TVN, a od mego honorable correspondant z USA właśnie się dowiedziałem, że została puszczona na zamówienie środowisk żydowskich w związku z podjęciem przez Polonię Amerykańską próby zablokowania ustawy HR 1226. Natychmiast odezwały się nożyce w osobie pana ministra Joachima Brudzińskiego, że będzie dusił „nazistów” gołymi rękami, a na początek postawi poza prawem ONR. Na tych ONR-owców intensywnie szczuje Umiłowanych Przywódców żydowska gazeta dla Polaków. Widocznie tamtejszy Judenrat uważa, że „nazistami” to mogą ewentualnie być Żydzi, zgodnie z zasadą, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, a mniej wartościowym narodom tubylczym - wara. Oczywiście w Ameryce nikt Scheissu nadawanego przez TVN nie ogląda, więc Sanhedryn podniósł klangor w związku z zaskakującą nowelizacją ustawy o IPN, do której rząd wcisnął art 55 a, przewidujący karalność opowieści o „polskich obozach” i w ogóle – ale która zarazem otworzyła nieistniejącą wcześniej furtkę do szkalowania Polski i Polaków w „dziełach naukowych” i „artystycznych”. Dzisiaj, kiedy za „naukę” uważane są gender studies, a „produkcją artystyczną” może być nawet gówno w słoikach, nowelizacja tej ustawy otwiera przed oszczercami niespotykane przedtem możliwości. Mimo to jednak strona żydowska podniosła klangor, z obawy naruszenia żydowskiego monopolu na ustalanie prawdy historycznej i wszelkiej innej, a Naczelnik Państwa postawił sprawę prestiżowo, niczym Stalin podczas obrony Moskwy: ani kroku w tył! Taka nieustępliwość Naczelnika Państwa, pana prezydenta i rządu w sprawie merytorycznie wątpliwej, przy jednoczesnym tolerowaniu awanturnictwa uprawianego przez izraelską ambasadoressę, której nikt nie odważył się dać eskorty do granicy oraz zagadkowym i uporczywym milczeniu w sprawie ustawy HR 1226, stwarzającej dla Polski i dla narodu polskiego realne i śmiertelne niebezpieczeństwo, budzi podejrzenia, że w sprawie realizacji żydowskich roszczeń majątkowych jakieś decyzje już zapadły i tylko dla polskiej opinii publicznej mają pozostać tajemnicą jak najdłużej. Sprzyja tym podejrzeniom decyzja o przeznaczeniu 100 mln na cmentarz, o budowie w Warszawie Muzeum Getta i podlizywanie się Żydom, przy stwarzaniu pozorów nieugiętości w sferze pozorów.
W tej atmosferze groźnie zabrzmiała deklaracja sekretarza stanu Rexa Tillersona, który dosłownie w kilka dni po pobycie w Warszawie wyraził swoje „rozczarowanie” postawą Polski, ale to furda w porównaniu z deklaracją rzeczniczki Departamentu Stanu, że w tej sytuacji Polska naraża na szwank swoje „interesy strategiczne”. Taka deklaracja postawiła wielki znak zapytania nad wiarygodnością NATO. Skoro bowiem USA z powodu politycznej przepychanki na tle finansowych malwersacji w Izraelu gotowe są szantażować Polskę uszczerbkiem „interesów strategicznych”, to czy można liczyć na Stany Zjednoczone w razie rzeczywistego niebezpieczeństwa? Oczywiście dla absolwentów Szkoły Liderów takie myślozbrodnie są surowo zabronione, więc nic dziwnego, że i pan dr Targalski, który zresztą – o ile wiem - nie dostąpił zaszczytu uczęszczania do tego chederu, zatrząsł się z oburzenia i doszedł do wniosku, że skoro jestem zdolny do takiego zuchwalstwa, to dlatego, że musiałem zostać wyświęcony na „ojca duchowego” i to przez samego Putina.
Tymczasem już od dawna, to znaczy – od czerwca 2014 roku powtarzam, że w stosunkach z USA Polska nie powinna godzić się na zbywanie „błyskotkami” w rodzaju „rotacyjnej obecności” w Środkowej Europie amerykańskiej ciężkiej brygady. To wojsko nie będzie przecież słuchało rozkazów rządu polskiego, tylko własnego, który w razie czego może powiedzieć: „chłopaki, tu się robi niebezpiecznie, wracamy do domu” - a my zostaniemy z fiutem w garści. Zatem, jeśli Nasz Najważniejszy Sojusznik traktuje nas serio, to powinien zadbać również o rozwój naszych własnych muskułów – bo czym kończy się prężenie muskułów cudzych, to myśmy się dowiedzieli we wrześniu 1939 roku. Tym bardziej powinniśmy zabezpieczać się przed skutkami chimeryczności polityki amerykańskiej, o której przekonała nas dodatkowo ostatnia fałszywa rzekomo pogłoska o szlabanie, jaki na wizyty w Białym Domu ma nałożony prezydent Duda i premier Morawiecki. Została ona energicznie, ale mgliście zdementowana, a któż nie wierzy zdementowanym informacjom? Na szczęście 12 marca uczestnicy zjazdu Polonii Amerykańskiej w Waszyngtonie, odwiedzili ponad 300 biur kongresmanów, przeprowadzając rozmowy albo z nimi osobiście, albo z ich asystentami. Wyłania się w związku z tym możliwość, że ustawa HR 1226 zostanie zamrożona. Bogu niech będą dzięki – bo przecież trzeba prawdziwego cudu, po pierwsze – żeby Polonia Amerykańska zaczęła się politycznie konsolidować i po drugie – żeby taki improwizowany lobbing zrównoważył naciski AIPAC. No i Rex Tillerson właśnie został odwołany.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz