Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Pokłosie pomarcowe. Holokaustnicy, czy dobrzy Niemcy? Biblijne inspiracje stalinowskich „fiksacji”. Męczeństwo hrabiny Róży von Thun. Roztargnieni pod specjalną ochroną

Męczeństwo hrabiny Róży von Thun

        Wielce Czcigodna Róża hrabina von Thun und Hohenstein, chociaż niektórzy dodają jeszcze – und Handehoch, jest posłanką do Parlamentu Europejskiego, wybraną z listy Platformy Obywatelskiej głosami jakichś 125 738 przedstawicieli mniej wartościowego narodu tubylczego – jak to często bywa w demokracji. Kto na nią głosował – tego, obawiam się, już się chyba nie dowiemy, bo głosowania są tajne – ale ktokolwiek by to nie był, nie był za mądry. To znaczy – może nawet i mądry, bo – jak zauważył Franciszek książę de La Rochefoucauld - „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu” - ale łatwowierny aż po granice safandulstwa.
Rzecz w tym, że hrabina ma korzenie podwójnie arystokratyczne, że tytuł hrabiowski odziedziczyła po matce, a utrwaliła dzięki małżeństwu z hrabią. W dodatku po mieczu pochodzi ze świętej krakowskiej rodziny Woźniakowskich. Świętej – bo tworzyły ją osoby zawodowo związane z katolicyzmem, tak zwani „katolicy zawodowi”, w których w dodatku upodobał sobie szczególnie nie tylko Stwórca Wszechświata, ale również – dalekowzroczni Niemcy, którzy z sobie tylko wiadomych powodów futrowali takie rodziny rozmaitymi stypendiami i innymi gratyfikacjami, dzięki czemu nie tylko przetrwały one w cęgach reżymu, ale podczas sławnej transformacji ustrojowej jednym susem wskoczyły do pierwszego szeregu elity. Zanim jednak doszło do sławnej transformacji ustrojowej, hrabianka Róża w 1981 roku znalazła się w Niemczech, skąd wróciła w roku 1991 – w samą porę, by zdążyć na sławną transformację i zająć należne jej miejsce. Pobyt w Niemczech, gdzie pewnie z różnych kominów wygartywała, najwyraźniej musiał przekonać ją do konieczności Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, dzięki czemu podczas referendum bardzo intensywnie i z wewnętrznym żarem przekonywała mniej wartościowy naród tubylczy do poddania Polski pod niemieckie kierownictwo polityczne, a kiedy już Polska traktat akcesyjny ratyfikowała – okazało się, że hrabina Róża została za swoją gorliwość wynagrodzona synekurą przedstawiciela Unii Europejskiej na Polskę. Oprócz tego pełniła również inne obowiązki – na przykład jako przewodnicząca Fundacji Schumana, wciągała cudze dzieci do tak zwanego „szumańskiego komsomołu”, żeby na corocznych paradach demonstrowały radość ze szczęśliwego dzieciństwa, tak samo, jak leninowski komsomoł cieszył się ze swojego. Wreszcie została Wielce Czcigodną deputowana do Parlamentu Europejskiego, gdzie wraz z innymi szczęśliwymi odbiorcami poselskich diet, dniami i nocami przemyśliwa, jakby tu przychylić wszystkim Nieba.

        Gwoli prawdy musimy powiedzieć, że Parlament Europejski, jako jedyny organ UE ma wprawdzie legitymację demokratyczną, ale nie idzie to w parze z jakimś zakresem władzy. Wielce Czcigodni Deputowani mogą wygłaszać 2-minutowe gniewne przemówienia. Cóż można powiedzieć przez dwie minuty, zwłaszcza gdy część tego cennego czasu trzeba zużyć na rozmaite kurtuazyjne zwroty? „Precz!”, „Niech żyje!” - i jeszcze coś swoimi słowami. Wiele z tego wyniknąć nie może – oczywiście poza stanowczymi rezolucjami przeciwko trzęsieniom ziemi albo lodowcom. Za te wszystkie mozoły Wielce Czcigodni deputowani dostają i pieczone i smażone i wypić i zakąsić, słowem – żyć nie umierać! W dodatku ten cały Parlament Europejski część swego czasu spędza w Brukseli, a drugą część – w Strasburgu. W związku z czym – jak mówił sławny rosyjski dysydent Włodzimierz Bukowski – niczym „obóz cygański” pielgrzymuje to tu, to tam, ze wszystkimi ważnymi papierami , larami i penatami – bo tak ważna instytucja nie może uronić niczego nie tylko ze swego archiwum, ale i ze swego prestiżu.

        Wydawać by się mogło, że i pani Róża hrabina von Thun und Hohenstein, do czego niektórzy dodają jeszcze – und Handehoch – osiągnęła coś w rodzaju Królestwa Niebieskiego na Ziemi – ale na tym świecie pełnym złości nie ma niestety rzeczy doskonałych. Oto Niemcy, niczym kelner, co to w restauracji pojawia się o godzinie 23 z rachunkiem, a wtedy gasną śmiechy, cichnie gwar i każdy z biesiadników z niepokojem spogląda jeden na drugiego – tak i one domagają się odsłużenia za tamto futrowanie świętych rodzin. Ponieważ rząd Prawa i Sprawiedliwości przedsięwziął reformę sądownictwa, polegającą na usuwaniu z wymiaru sprawiedliwości agentury zainstalowanej tam jeszcze w latach 80-tych przez NRD-owską STASI, a potem – Wojskowe Służby Informacyjne i Urząd Ochrony Państwa w ramach sławnej operacji „Temida” - a trzeba nam wiedzieć, że te zależności utrzymują się w kolejnych pokoleniach wskutek tzw. dziedziczenia pozycji społecznej w ramach którego dzieci sędziów zostają sędziami podobnie jak dzieci konfidentów - konfidentami – i pragnie zainstalować w sądach swoją agenturę, zwerbowaną przez ABW już pod nowym kierownictwem – Niemcy bardzo tę reformę krytykują, ponieważ po zjednoczeniu Niemiec w październiku 1990 roku niemiecka BND przejęła wszystkie aktywa STASI, a więc i zwerbowanych sędziów, Nie chcą utracić w Polsce tych wpływów, więc za pośrednictwem niemieckich owczarków w osobach Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa, przeforsowały wszczęcie przeciwko Polsce procedury, a odpowiednią atmosferę wokół tego przedsięwzięcia próbują zapewnić dzięki wykorzystaniu Wielce Czcigodnych deputowanych do PE, którzy mają wobec Niemiec takie czy inne zobowiązania. Niektórzy nazywają tych deputowanych „folksdojczami” i pozornie to tak wygląda, chociaż tak naprawdę przyczyną takiego zachowania Wielce Czcigodnych deputowanych do PE może być uczucie wdzięczności. Czy np. Wielce Czcigodny Janusz Lewandowski, nie mówiąc już o Donaldu Tusku, nie ma powodów do wdzięczności wobec Naszej Złotej Pani? Czy takich powodów nie ma pani hrabina Róża? Z pewnością ma i to niejeden, ale lud prosty we wszystkim doszukuje się niskich pobudek i podobno wysyła do pani hrabiny listy z pogróżkami i wyzwiskami, które potrafią zepsuć przyjemność z każdego kęsa kawioru i z każdego łyka szampana. Toteż nic dziwnego, że w obliczu takiego męczeństwa pani hrabina Róża pragnie schronić się za murami niezależnej prokuratury i niezawisłych sądów. Przewidział to już dawno Janusz Szpotański, pisząc w zakończeniu poematu „Caryca i zwierciadło” te prorocze słowa: „Bo nie zrozumie prosty lud nigdy potężnej duszy władcy. Dlatego musi świszczeć knut i muszą dręczyć do oprawcy. Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk”.


Biblijne inspiracje stalinowskich „fiksacji”


        Żona Księcia Małżonka, to znaczy – Radosława Sikorskiego, czyli pani Anna Applebaum, nazywana swojsko „Jabłoneczką”, bardzo się ostatnio zaktywizowała politycznie, zwłaszcza na odcinku chłostania mniej wartościowego, polskiego narodu tubylczego. W myśl bowiem skoordynowanych polityk historycznych: niemieckiej i żydowskiej, mniej wartościowego narodu polskiego nie można zostawić samopas, bo w przeciwny razie ZNOWU zrobi coś okropnego, na przykład – jakiś holokaust, albo coś w tym rodzaju. Dlatego też trzeba roztoczyć nad Polakami kuratelę starszych i mądrzejszych, a wtedy ani Europa, ani świat nie będzie musiał znowu przeżywać jakichś okropności, więc wyda z siebie westchnie ulgi, a i Polacy też zostaną dzięki temu ratowani przed nimi samymi. Temu właśnie służy tak zwana pedagogika wstydu, która ma doprowadzić do wytworzenia w mniej wartościowym polskim narodzie tubylczym trwałego poczucia winy wobec Żydów, dzięki czemu ewentualna żydowska okupacja Polski będzie mogła funkcjonować bez konieczności uciekania się do brutalnego terroru, który zawsze robi złe wrażenie. W aplikowaniu mniej wartościowemu narodowi polskiemu tego poczucia winy Jabłoneczka stanowi nierozerwalne ogniwo frontu ideologicznego, który ostatnio przeszedł do gewałtownej ofensywy pod pretekstem nowelizacji ustawy o IPN, w której strona żydowska dopatrzyła się podstępnego zamachu na swój monopol na ustalanie obowiązujących prawd historycznych i wszelkich innych. Ta pedagogika wstydu przynosi rezultaty, zwłaszcza wśród rozmaitych arywistów, którzy zawsze próbują płynąć z prądem, niczym zdechłe ryby. Na przykład Wielce Czcigodna Joanna Scheurin-Wielgus niedawno doniosła, że zaczęła wstydzić się Polski. Przewidział to już dawno, bo zaraz po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w roku 1918 Julian Tuwim, pisząc w poemacie „Wiosna” te profetyczne słowa: „Ha, będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły...”

        Wróćmy jednak do naszej Jabłoneczki, która właśnie ogłosiła książkę o Wielkim Głodzie na Ukrainie, która dla pewnych żydowskich kręgów w Ameryce i Izraelu zaczyna nabierać coraz więcej cech Ziemi Obiecanej. Pewnie z tego powodu nasi warszawscy dygnitarze tak intensywnie ćwiczą się w sztuce plucia pod wiatr. Jak tylko tamtejszy prezydent Poroszenko, czy nawet banderowski dygnitarz drobniejszego płazu ich ofuknie, to oni zaraz dają mu jak nie pieniądze, to gaz, jak nie gaz, to... - no, mniejsza z tym. Z tego powodu Jabłoneczka udzieliła nawet Ukraińcom dyspensy na nacjonalismus. W takiej na przykład Polsce nacjonalismus jest potępiony i pan minister Brudziński utworzył nawet specjalny rządowy zespół do zwalczania „faszyzmu”, przyznając w ten sposób przed całym światem, że Polska ma z faszyzmem jakiś problem, że aż musi na szczeblu rządowym zakładać zespoły do walki z nim. Zawsze podejrzewałem, ze nasz nieszczęśliwy kraj rządzony jest bardzo małą mądrością i teraz to podejrzenie nie tylko się potwierdza, ale co gorsza, staje się wyjaśnieniem uprzejmym. Mniej uprzejme wyjaśnienie oznaczałoby bowiem, że Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, pod przykryciem wojny żydowskiej, oczyszcza przedpole dla żydowskiej okupacji Polski, przygotowując postawienie nacjonalistów poza prawem.

        Książką naszej Jabłoneczki natychmiast zachwycił się przewielebny ksiądz Kazimierz Sowa, zauważając, że Wielki Głód był następstwem „politycznej fiksacji Stalina”, polegającej na zamiłowaniu do rolnictwa kolektywnego. Tak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, ale czy przypadkiem Stalin nie czerpał inspiracji do kołchozów od jakichś poprzedników? Kto, jak kto, ale przewielebny ksiądz Sowa powinien od razu się tego domyślić, chyba, że seminarium duchowne ukończył jakimś psim swędem, korzystając z jakiejś tajemniczej protekcji. Warto dodać, że Józef Stalin też przez rok studiował w seminarium duchownym w Tyflisie i kto wie, czy to właśnie nie tam doznał olśnienia, które przewielebny ksiądz Sowa nazwał „polityczną fiksacją”.

        Chodzi mi oczywiście o słynnego, biblijnego Józefa egipskiego, który po różnych perypetiach został pierwszym ministrem faraona i na tym stanowisku zapoczątkował kilka polityk interwencyjnych. Najpierw, pod pretekstem walki z głodem, wprowadził dodatkowy podatek w naturze: 20 procent zbiorów zbóż od każdego chłopa. Zakładając uprzejmie, że ten podatek pobierany był rzetelnie, wymagało to zatrudnienia całej armii urzędników, którzy najpierw musieli w każdym gospodarstwie zbiory oszacować, by potem wymierzyć podatek. Pobór tego podatku wymagał uruchomienia kolejnego programu interwencyjnego w postaci inwestycji budowlanych. Biorąc pod uwagę stan dróg i możliwości transportowe, ten podatek zbożowy wymagał zbudowania gęstej sieci magazynów, w których pobrane zboże mogłoby być bezpiecznie składowane. Sieć musiała być gęsta, bo przecież nikt nie woziłby zboża z jednego końca Egiptu na drugi. Ale nie tylko magazyny trzeba było budować. Tych magazynów musiał przecież ktoś pilnować, bo w przeciwnym razie zostałyby przez podatników okradzione w mgnieniu oka. Zatem obok magazynów trzeba było wybudować koszary dla żołnierzy, którzy by tych magazynów pilnowali. Taki gigantyczny program budowlany wymagał zatrudnienia wielkich rzesz robotników, no i użycia mnóstwa zwierząt pociągowych do transportu materiałów. Ludzi i zwierzęta pociągowe można było wziąć tylko z rolnictwa. Odciągnięcie robotników i zwierząt pociągowych w rolnictwa do budownictwa i transportu, musiało doprowadzić do poważnych zaniedbań w irygacji, co po siedmiu latach takiej polityki doprowadziło do głodu. Wtedy Józef uruchomił kolejny program interwencyjny; zboże zmagazynowane dzięki nowemu, 20-procentowemu podatkowi, zaczął tymże podatnikom s p r z e d a w a ć. Jak skrupulatnie notuje biblijny autor, już w pierwszym roku wszystkie pieniądze z ziemi egipskiej zgromadził w skarbcu faraona. Ale głód trwał nadal, więc w następnym roku chłopi wyprzedali się za zboże z inwentarza. To oczywiście sytuacji żywnościowej poprawić nie mogło, więc w obliczu przedłużającego się głodu, chłopi wyprzedali ziemię. To już była prawdziwa katastrofa, więc w kolejnym roku sprzedali samych siebie w niewolę i stali się niewolnikami państwowymi. Wtedy Józef zainicjował kolejną politykę interwencyjną; ze skupionej ziemi utworzył kołchozy, a nadwyżkę ludności przesiedlił do miast.

        Józef Stalin, który podczas rocznych studiów w seminarium duchownym, mógł się z tą historia zapoznać, najwyraźniej się nią zainspirował, bo program kolektywizacji w Związku Sowieckim przeprowadził według biblijnego pierwowzoru, ze sztucznym wywołaniem głodu włącznie i przez ówczesnych sowieckich Żydów był tak samo wychwalany, jak biblijny Józef przez autora biblijnego.


Holokaustnicy, czy dobrzy Niemcy?


        Stare kiejkuty, czyli wojskowi bezpieczniacy, przez całe dziesięciolecia stanowiły najtwardsze jądro reżymu, gotowe wykonać każde łotrostwo, jakiego zażądaliby od nich kremlowscy mocodawcy. Kiedy jednak Sowieci w porozumieniu z Amerykanami przystąpili do rozmontowywania systemu komunistycznego, obfitującego w rozmaite „spontany i odloty”, niczym Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy słynnego „Jurka Owsiaka”, stare kiejkuty, nauczone, by nikomu nie ufać, na wszelki wypadek przewerbowały się do przyszłych sojuszników naszego nieszczęśliwego kraju – jedni do Amerykanów, inni – do niemieckiej BND, inni – do izraelskiego Mosadu, a niektórzy zostali przy GRU, jako, że nie zmienia się koni podczas przeprawy. Wskutek tego Polską rotacyjnie – w zależności od tego, które państwo akurat bierze nas pod swoją kuratelę rządzą trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie. Kiedy Polska w 2013 roku przeszła pod kuratelę amerykańską, rozpoczęły się przygotowania do przetasowań na politycznej scenie, w następstwie których w roku 2015 Stronnictwo Pruskie zostało zepchnięte z pozycji lidera politycznej sceny, na którą wysforowało się Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie. Prawo i Sprawiedliwość – bo o nim mowa – najwyraźniej zapomniało o staropolskim porzekadle, że co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie i podjęło zuchwałą próbę wykorzystania tego samego narzędzia, które w roku 1998, na życzenie żydowskich organizacji przemysłu holokaustu i Izraela, wepchnięte zostało przez koalicję AWS-UW do ustawy o IPN w postaci penalizacji tzw. „kłamstwa oświęcimskiego” to znaczy – każdej próby podważania zatwierdzonej do wierzenia żydowskiej wersji historii II wojny światowej, a zwłaszcza – tak zwanego „holokaustu”, czyli masakry europejskich Żydów przez III Rzeszę, do ochrony reputacji Polski. Na to naruszenie żydowskiego monopolu naprawdę zawrzał gniewem Izrael, zawrzały gniewem żydowskie organizacje przemysłu holokaustu w USA, co zaniepokoiło amerykańską administrację, która – ustami sekretarza stanu Rexa Tillersona dała wyraz swemu zaniepokojeniu zuchwalstwem tubylczych mieszkańców naszego bantustanu. Jeszcze dalej poszła rzeczniczka Departamentu Stanu, oświadczając, że jeśli Polska nie przestanie w ten sposób dokazywać, to naraża się na uszczerbek swoich „interesów strategicznych”. Ponieważ podniesiony przez stronę żydowską klangor spowodowany był pragnieniem zneutralizowania polskiego improwizowanego lobbingu przeciwko przyjętej przez Senat USA 12 grudnia ub. roku ustawie nr 447 (w Izbie Reprezentantów noszącej numer 1226), deklaracje sekretarza Tilersona i Departamentu Stanu wzbudziły w Polsce podejrzenia, że obecna administracja USA, podobnie jak poprzednie – traktuje Polskę jako rodzaj skarbonki dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu w USA i dla Izraela.

        W takiej atmosferze na portalu Onet, związanym ze stacją TVN, którą podejrzewam, iż została stworzona przez stare kiejkuty przy udziale pieniędzy skradzionych z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, pojawiła się informacja, że z powodu nowelizacji ustawy o IPN prezydent Duda i premier Morawiecki aż do odwołania nie będą przyjmowani w Białym Domu. Ta informacja pojawiła się jednocześnie z przezwyciężeniem w Niemczech kryzysu związanego z niemożnością utworzenia koalicji rządowej, co mogło oznaczać, że Niemcy ze zdwojoną energią zajmą się teraz odwojowywaniem swoich wpływów w Polsce, zwłaszcza w obliczu projektu Trójmorza, który mógłby zagrozić ważnym niemieckim interesom w Europie. Czy publikacja Onetu była samodzielna, czy też stanowiła fragment kombinacji operacyjnej niemieckiej BND – trudno zgadnąć, ale taka samowolka to byłby przypadek rzadki - „a czy w ogóle są przypadki?” - pyta retorycznie poeta. Zatem nie można wykluczyć, że niemiecka BND zleciła zblatowanym z nią starym kiejkutom podsunięcie funkcjonariuszom poprzebieranym za dziennikarzy Onetu informacji o szlabanie dla prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego w Białym Domu, a także – o możliwości zrewidowania „rozwoju” (amerykańskiej - SM) wojskowej obecności w Polsce. Ta wiadomość postawiła wszystkich w Polsce na równe nogi, bo gdyby była prawdziwa, to potwierdzałoby najgorsze obawy, że NATO nie jest warte nawet funta kłaków i że dotychczasowe podlizywanie się Amerykanom właśnie okazało się daremne. Toteż z czeluści MSZ zaczęły dochodzić pomruki, że nic podobnego, że wszystko jest w jak najlepszym porządku – ale nie brzmiało to przekonująco, zwłaszcza w kontekście poprzednich deklaracji Departamentu Stanu. Zresztą – jak mawiał książę Gorczakow – trudno nie wierzyć zdementowanym wiadomościom, zwłaszcza, że Amerykanie zagadkowo milczeli. Widocznie jednak w tzw. „międzyczasie” musiały pójść jakiej iskrówki, bo następnego dnia rzeczniczka Departamentu Stanu wydusiła z siebie enigmatyczną deklarację, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Możliwe tedy, że Onet podał wiadomość podsuniętą, ale przynajmniej częściowo prawdziwą. Ciekawe, czy siedmiorakie tajne służby naszego bantustanu potrafią spenetrować prawdę, a w razie potwierdzenia, iż był to początek kolejnej kombinacji operacyjnej z wykorzystaniem starych kiejkutów i ich konfidentów – czy Umiłowani Przywódcy odważą się zrobić z nimi porządek – bo na razie odważnie wojują z nieboszczykami.

        Właśnie Sejm uchwalił ustawę „degradacyjną”, wskutek której Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak zostali zdegradowani do stopnia szeregowca, podobnie jak Mirosław Hermaszewski, co to – jako pierwszy polski kosmonauta – został wciągnięty do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego w 1981 roku. Podobno mają iść za tym kolejne ustawowe kroki represyjne; obydwaj nieboszczykowie mają zostać urzędowo ekshumowani, skremowani, a ich prochy, po uprzednim załadowaniu do armaty, mają być wystrzelone w kierunku Obwodu Królewieckiego. Nawiasem mówiąc, przy tej okazji pan senator Jan Rulewski niesłychanie wzbogacił medycynę, diagnozując u pana ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka „nekrofobię”. Ta jednostka chorobowa z pewnością dołączy do innych „fobii” - „kseno” i „homo” - i jako dolegliwość politycznie niepoprawna, będzie tępiona przez wiedeńską Agencję Praw Podstawowych. Warto zwrócić uwagę, że ta dolegliwość pojawiła się u pana ministra Błaszczaka kiedy tylko został ministrem obrony po odejściu z tego stanowiska złowrogiego Antoniego Macierewicza. Jak wiadomo, w MON i spółkach Skarbu Państwa skupionych w Polskiego Grupie Zbrojeniowej trwa rzeź niewiniątek, na miejsce których wracają stare kiejkuty – nowi przyjaciele pana prezydenta Andrzeja Dudy, co do którego nie wiemy na pewno – czy ma szlaban do Białego Domu, czy go nie ma.


Pokłosie pomarcowe


        Ajajajajajajaj! Ileż niewymownych cierpień zadali polscy naziści biednym żydowskim ofiarom, których nie udało się wyholokaustować ani Hitlerowi, ani nawet – Stalinowi – bo i Stalin, pod koniec życia nosił się z zamiarem urządzenia Żydom holokaustu, jako, że miał w zwyczaju holokaustować dawnych swoich wspólników w rozmaitych rewolucyjnych przedsięwzięciach. Wśród tych wspólników Stalina Żydzi mieli swoją wyraźną nadreprezentację, na co zwróciła mi uwagę pewna, nieżyjąca już Rosjanka, którą poznałem u mojej siostry w Budapeszcie, a która była z nią zaprzyjaźniona. Podczas kolacji powiedziałem jej, że w sprawie komuny my Polacy jesteśmy właściwie niewinni, bo to wy, Rosjanie przywlekliście do nas tę zarazę ze sobą, ale wy, Rosjanie, nie macie już na swoje usprawiedliwienie niczego. Na co ona zaczęła mi wyliczać po kolei wybitnych bolszewików, poczynając oczywiście od Lenina. – A Lenin – powiedziała – to kto? Rosjanin, czy Żyd? A Stalin to Rosjanin, czy Gruzin? A Dzierżyński to kto? Rosjanin, czy Polak? A Trocki to kto? Rosjanin, czy Żyd? – i tak dalej. A kiedy już skończyła tę wyliczankę, powiedziała: naród rosyjski najdłużej opierał się bolszewizmowi z bronią w ręku! Wobec takich argumentów nie wypadało nic innego, jak się z tym zgodzić, ale szkoda, że w obecnej rosyjskiej publicystyce i retoryce politycznej ten wątek w ogóle nie jest wyeksponowany, a mumia Lenina nadal smrodzi na Placu Czerwonym w Moskwie. Najgorsze są nieproszone rady, ale wydaje mi się, że zamiast bredzić o jakimś „słowiaństwie”, które w Polsce na milę śmierdzi gurowszczyzną, Rosjanie lepiej by zrobili, prezentując się jako naród z bronią w ręku opierający się bolszewizmowi. Po pierwsze dlatego, że to prawda, przynajmniej do pewnego czasu, a po drugie dlatego, że na dzisiejszym Zachodzie, na podobieństwo tornada przewala się komunistyczna rewolucja, tyle, ze nie prowadzona według strategii bolszewickiej, tylko wymyślonej jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego. O ile tedy „słowiaństwo”, może poza jakimiś wariatami, nikogo w Europie do niczego dziś nie zainspiruje, to opór wobec komunizmu – jak najbardziej i to niejednego. Ale to problem Rosjan, w jaki sposób zamierzają dzisiaj prezentować się światu – czy jako czciciele gruzińskiego ludojada, tęskniący za okruchami ze stołu pańskiego, czy jako bastion oporu wobec komunistycznej rewolucji, przy pomocy której starsi i mądrzejsi próbują przerobić historyczne europejskie narody na „masy” – rodzaj nawozu Historii, na którym mogłyby wyrastać cudne kwiatuszki w rodzaju pana red. Adama Michnika, czy Seweryna Blumsztajna.

        Tak się bowiem składa, że w komunistycznej rewolucji, zarówno tej bolszewickiej, jak i tej współczesnej, Żydzi byli i są w awangardzie. Zawsze niezadowoleni, że jeszcze nie panują nad światem, co w ich mniemaniu obiecał im przecież Stwórca Wszechświata i niechętni wobec narodów stających im na zawadzie, masowo poparli bolszewicki internacjonalizm, jako program dla wszystkich narodów z wyjątkiem żydowskiego, który również pod bolszewikami tworzył „partię wewnętrzną”, zorganizowaną już na zasadzie solidarności narodowej. Temu programowi dla narodów mniej wartościowych przeciwstawili się również Polacy, o czym świadczy piosenka z 1920 roku, akcentująca elementy polskiej tożsamości narodowej: „Hej tam na Litwie z naszych kościołów porobili Żydzi stajnie dla wołów. Pójdziem wygnać te bydlęta, bo tam nasza wiara święta, bagnet na broń, bolszewika goń!” Dlatego też i Polacy, zamiast w zadręczać się kompleksami, imitować zachodnich półgłówków i przepraszać wszystkich dookoła za suflowane im winy, powinni wyeksponować ten orężny triumf nad bolszewikami w 1920 roku, wiążąc go z wiktorią wiedeńską Jana III Sobieskiego, która uchroniła Europę przed bisurmańskim zalewem tak samo, jak polskie zwycięstwo w wojnie bolszewickiej uchroniło ją przed zalewem bolszewickim. „Lasem polskich dzid narody zasłaniane od podboju, wynuciły pieśń swobody, pieśń miłości, pieśń pokoju”. To, że dzisiaj w tej pieśni coraz więcej fałszywych tonów, to tylko chwilowe zakłócenie, któremu europejskie narody powinny się przeciwstawić, jeśli nie chcą zostać przerobione na „nawóz Historii”.

        Jednym z ważnych narzędzi przerabiania historycznych europejskich narodów na „nawóz Historii” jest „pedagogika wstydu”, której celem jest wzbudzenie w tych narodach poczucia winy wobec Żydów. Gdyby to się udało, to Żydzi mogliby zdominować te narody psychicznie bez konieczności uciekania się do terroru, więc nic dziwnego, że się tak energicznie wokół tego uwijają. Takie okazje, jak 50 rocznica „wydarzeń marcowych”, które przecież były spontanicznym buntem p o l s k i e j młodzieży przeciwko komunie, którą wcześniej, przy pomocy sowieckich bagnetów, zainstalowali żydowscy arywiści w rodzaju Jakuba Bermana, Hilarego Minca, Romana Zambrowskiego, czy Józefa Różańskiego, są dzisiaj intensywnie eksploatowane przez żydowską propagandę, właśnie w ramach pedagogiki wstydu. Potomstwo dawnych funkcjonariuszy komunistycznego aparatu propagandy, funkcjonariuszy komunistycznego aparatu gospodarczego, w którym dawni szewcy, krawcy, czy osobnicy bez żadnego wykształcenia ani zawodu, zostawali dyrektorami departamentów w ministerstwach, dyrektorami zjednoczeń itp., funkcjonariuszy aparatu partyjnego, gorliwie realizujący wszystkie pomysły moskiewskiej centrali – oczywiście nie zapominając o sobie – i wreszcie funkcjonariusze komunistycznego aparatu terroru, to znaczy – bezpieki i wojska. To właśnie oni, w efekcie ówczesnej rozgrywki między frakcją „partyzantów”, czyli dawnych „Chamów”, a frakcją „Żydów” w tej samej partii komunistycznej, utracili „miejsca pracy” i nie mając już tu nic do roboty, wyjechali na Zachód. Tam nie wypadało przechwalać się udziałem w komunistycznym aparacie, dajmy na to, terroru – ale wypadało drapować się w konstium męczeński i pomstować na „polski antysemityzm”. Skoro ta retoryka okazała się użyteczna przed 50 laty, to nic dziwnego, że dzisiaj też została intensywnie wykorzystana. W następstwie tego prezydent Andrzej Duda w przemówieniu wygłoszonym na Uniwersytecie Warszawskim w obliczu całego świata „przeprosił” w imieniu „Rzeczypospolitej”, kontynuując obrzydliwą tradycję przyłączania się do oskarżeń narodu polskiego, zapoczątkowaną przez Aleksandra Kwaśniewskiego i kontynuowaną przez Bronisława Komorowskiego, któremu najwyraźniej skończyła się kwarantanna. To już się robi nowa świecka tradycja i można by pomyśleć, że ciąży nad nami jakieś fatum, gdyby nie to, że ci wszyscy prezydenci, to rezultat naszej lekkomyślności, wskutek której wodzą nas za nos rozmaici szczurołapowie.

Roztargnieni pod specjalną ochroną


        Nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem – mawiali starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji. Od tamtej pory minęło wiele stuleci, pieniądz kruszcowy został zastąpiony pieniądzem fiducjarnym, który ma wartość dlatego, że ludzie myślą, że ma wartość, w związku z czym dzisiaj osioł wcale nie musi być obładowany złotem, żeby, dajmy na to, sforsował w Polsce bramę Sądu Najwyższego. Właśnie opinia publiczna została poruszona salomonowym wyrokiem Sądu Najwyższego, który uniewinnił sędziego przyłapanego na kradzieży 50 złotych, a więc nawet nie żadnego „złota”, tylko papierowego Scheissu o niewielkiej wartości. Niezawisły (jeszcze) Sąd Najwyższy przyjął bowiem, że ów sędzia nie miał wcale złych intencji i tych 50 złotych wcale nie „ukradł”, tylko „wziął” wskutek roztargnienia. Najwyraźniej musiał być tak przyzwyczajony do chowania do kieszeni każdego banknotu, jaki znalazł się w zasięgu jego wzroku, że to przyzwyczajenie zeszło u niego do poziomu instynktów, a jak wiadomo, instynkt wyłącza działanie świadome. Tymczasem, według staroświeckich poglądów, które przydają się również, a może nawet zwłaszcza w takich sytuacjach, wyłączenie świadomości sprawcy czynu tempore criminis sprawia, że nie można przypisać mu winy, nawet nieumyślnej, a skoro tak, to nie ma innej rady, jak tylko delikwenta uniewinnić. Toteż niezawisły (jeszcze) Sąd Najwyższy tak właśnie uczynił, być może kierując się przesłanką tak zwanej notoryjności sądowej – że żaden sędzia nie potrafiłby oprzeć się pokusie schowania do kieszeni banknotu, jaki znalazł się w zasięgu jego wzroku i ręki. Skoro bowiem sędziowie stanowią wyjątkową pod każdym względem „kastę” ludzi, to muszą się od ludzi normalnych różnić jakąś, przynajmniej jedną, istotną właściwością. Dlaczego zatem nie taką? Dodatkową poszlaką, jaka by na to właśnie wskazywała, jest deklaracja, jaką Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” wkłada w usta Sędziego Soplicy: „Dano mi dobra? Wziąłem.” Wynika z niej, że Sędzia, niekoniecznie tylko Soplica, weźmie wszystko, co tylko zobaczy. Oczywiście zbyt dokładne roztrząsanie tego przypadku mogłoby doprowadzić do niepotrzebnego ujawnienia wobec opinii publicznej takich właśnie „kastowych” cech niezawisłych (jeszcze) sędziów, toteż Sąd Najwyższy roztropnie poprzestał na bezpiecznej formule „roztargnienia” - ale my możemy przecież rozebrać sobie ten casus z większą uwagą i dzięki temu dojść do konkretnych konkluzji, potwierdzających trafność spostrzeżenia pani sędzi Ireny Kamińskiej, ogłoszonego podczas Kongresu Sędziów Polskich. Mówiąc nawiasem, był to bardzo ciekawy kongres, bo o ile mi wiadomo, nie poprzedziły go wybory żadnych delegatów, wskutek czego przyjechał tam, kto chciał, albo – kto musiał. Jeśli zaś przyjechał ten, kto musiał, to dlaczegóż nie podejrzewać, iż przyjechali tam konfidenci, których na stanowiskach sędziów osadziły Wojskowe Służby Informacyjne, albo i UOP, co to jeszcze w latach 90-tych przeprowadził, nadal owianą mgłą tajemnicy, słynną operację „Temida”, polegającą na werbunku agentury w środowisku sędziowskim? Dopiero w świetle tych podejrzeń możemy lepiej zrozumieć przyczynę napięć wokół reformy sądownictwa – napięć wykraczających poza granice naszego nieszczęśliwego kraju. Jak bowiem wiadomo, w latach 80-tych, a więc w okresie poprzedzającym przeprowadzenie w Polsce sławnej transformacji ustrojowej, w następstwie której „upadł komunizm”, czego dowodem był wybór przywódcy owych „upadłych” komunistów, pana generała Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta „wolnej Polski” - otóż w latach 80-tych NRD-owska STASI uzyskała od Sowieciarzy pozwolenie na werbunek agentury w Polsce i skwapliwie z tego skorzystała. Po zjednoczeniu Niemiec, to znaczy – po wchłonięciu przez RFN Niemieckiej Republiki Demokratycznej 3 października 1990 roku – aktywa STASI, a więc – również jej agentura na terenie Polski – zostały przejęte przez BND. Te zależności reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich i sędziowskich dynastii, jako, że mamy w Polsce nasilające się zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej: dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, dzieci sędziów – sędziami, a dzieci konfidentów – konfidentami. Dopiero na tym tle rozumiemy przyczyny, dla których i Nasza Złota Pani i jej niemieckie owczarki w osobach Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa tak wielką wagę przykłada do praworządności w Polsce, a kierowana przez wspomnianych owczarków Komisja Europejska tak energicznie krytykuje reformę sądownictwa. Jakże ma nie krytykować, skoro jej głównym celem jest eliminacja ze środowiska sędziowskiego agentury zainstalowanej tam przez STASI, WSI i UOP, a w jej miejsce zainstalowanie agentury zwerbowanej przez ABW pod nowym kierownictwem?

        Skoro tedy wyjaśniliśmy sobie sytuację wymiaru sprawiedliwości w skali makro, możemy przejść do skali mikro. Zanim jednak to uczynimy, jeszcze jedna uwaga. Otóż nasycenie środowiska sędziowskiego i prokuratury konfidentami, wywołuje dodatkowe skutki, zarówno w zakresie ustawodawstwa, jak i praktyki wymiaru sprawiedliwości. Rzecz w tym, że agentura w prokuraturze i sądach jest wykorzystywana nie tylko do ochrony bezpieczniaków przed odpowiedzialnością karną za rozkradanie państwa i inne machinacje, ale również do ochrony przed odpowiedzialnością karną zwyczajnych konfidentów, którzy przez swoich mocodawców i zleceniodawców wynagradzani są właśnie bezkarnością. Żeby uniknąć niepotrzebnej ostentacji, przeprowadzone zostały odpowiednie zmiany w ustawodawstwie. Bo zazwyczaj konfident przyłapany na dorabianiu sobie za pomocą kradzieży, bywa pod rozmaitymi pretekstami oczyszczany z zarzutów, z czego oczywiście korzystają również funkcjonariusza organów ścigania, zgodnie z biblijną jeszcze zasadą, że „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”. Wtedy taki konfident musi tylko opłacić łapówki – oczywiście „po czinu”, czyli według rangi zajmowanej w strukturze organów ścigania przez osobę tuszującą sprawę. Ale bywa i tak, że taki jeden z drugim konfident zostanie przyłapany na gorącym uczynku i ze względu na rozgłos w opinii publicznej sprawy zatuszować nie można bez utraty prestiżu i wywołania podejrzeń wobec organów ścigania. Na taką okoliczność we wrześniu 2013 roku, a więc w ramach grillowania premiera Donalda Tuska z powodu nieudanej próby uzyskania autonomii wobec starych kiejkutów, które zrobiły z niego człowieka, uchwalona została nowelizacja kodeksu postępowania karnego, w ramach której wprowadzona została instytucja tzw. dobrowolnego poddania się karze. Jeśli taki jeden z drugim konfident zostanie przyłapany na gorącym, to układa się z prokuratorem, że dobrowolnie podda się karze. Prokurator w takiej sytuacji już n ie drąży sprawy, tylko występuje z odpowiednim wnioskiem do niezawisłego sądu, który bez przeprowadzania rozprawy i bez żadnego postępowania dowodowego, przyklepuje przyłapanemu karę, którą tamten uzgodnił z prokuratorem – jak się możemy domyślać – nie za darmo. Prawdopodobnie i sędzia też podłączany bywa do spółdzielni, bo nowelizacja obfituje w rozmaite zachęty; sędzia „może”, ale „nie musi”, a skoro tak, to trzeba go jakimiś argumentami do tego przekonać. W tej sytuacji tylko głupek by nie skorzystał, a wiadomo, że wśród niezawisłych sędziów żadnych głupków nie ma. Wszyscy są więc zadowoleni; przestępca – bo unika kłopotliwych pytań, nie mówiąc już o podłączaniu do prądu, dzięki czemu może chronić wspólników, którzy w tej sytuacji poczuwają się do solidarności i składają na łapówki. Funkcjonariusze organów ścigania – bo nie muszą przemęczać się pracą, a pieniążki płyną – jak mówi poeta: „skąd, gdzie – ani wiesz!” , no i niezawisłe sądy – bo postępowania toczą się sprawnie, jak na NKWD-owskim konwejerze, żadnych apelacji nie ma co się obawiać, a co się odłoży, to się odłoży. Wreszcie zadowolone są stare kiejkuty, bo dzięki temu nie muszą rujnować się ani nawet dzielić z konfidentami dochodami uzyskiwanymi z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju. Konfidenci pozostają – jak to się mówi - „na własnym życiu”, a stare kiejkuty, poprzez konfidentów uplasowanych w Sejmie i Senacie, stworzyły im ku temu odpowiednie warunki prawne, zaś konfidenci w organach ścigania i niezawisłych sądach roztaczają nad tym łańcuchem pokarmowym parasol ochronny.

        Toteż bez specjalnego zdziwienia przeczytałem postanowienie niezawisłego sądu w Mińsku Mazowieckim, o odmowie uwzględnienia wniosku mojej żony o zabezpieczenie na mieniu oskarżonego Rafała Piotra Kowalewicza roszczenia o zapłatę 50 tys zł. W grudniu 2016 roku sprzed domu przy ul. Dobrej w Warszawie skradziony został nasz samochód Honda CRV. Poszukiwania nie dały rezultatu i wkrótce otrzymaliśmy urzędowe zawiadomienie, że ponieważ złodzieje się nie zgłosili, to organ sprawę umarza. Takie zawiadomienie mógłbym sam sobie napisać i wypadłoby to znacznie taniej, niż koszty utrzymywania niezależnej prokuratury, z której – jak widać – żadnego pożytku nie ma i nie będzie. Aliści po roku zadzwonił policjant z komisariatu w Halinowie z wiadomością, że na posesji Rafała Piotra Kowalewicza policja znalazła części samochodowe, wśród nich również części z naszego samochodu i że sprawa karna przeciwko panu Kowalewiczowi odbędzie się w niezawisłym sądzie w Mińsku Mazowieckim. Toteż żona, będąca właścicielem samochodu, wystąpiła z wnioskiem o uznanie jej za pokrzywdzoną i o zabezpieczenie roszczenia na mieniu oskarżonego. Aliści okazało się, że pan Kowalewicz dobrowolnie poddał się karze, dzięki czemu niezależna prokuratura przyjęła do wiadomości jego wyjaśnienia, że tylko te części, które u niego znaleziono, kupił od nieznanego dostawcy – i o to tylko został oskarżony. Ponieważ te części zostały w toku postępowania przygotowawczego zabezpieczone, to pan Kowalewicz nie ma wobec właścicielki skradzionego samochodu żadnych zobowiązań, wobec czego sąd w osobie pani Anny Ławeckiej postanowił odmówić zabezpieczenia roszczeń na jego mieniu, bo właścicielka żadnych roszczeń wobec niego nie ma, tym bardziej, że – jak napisała pani prokurator Agnieszka Gańko - pan Kowalewicz „wyraził skruchę”, w związku z czym „cele postępowania karnego zostaną osiągnięte” bez przeprowadzenia rozprawy. Na postanowienie sądu o odmowie zabezpieczenia roszczenia służy oczywiście zażalenie, ale będę odradzał żonie, podobnie zresztą, jak każdemu innemu człowiekowi, składanie zażaleń do niezawisłych sądów i w ogóle – jakichkolwiek wniosków. „Widzi, że most – i jedzie!” - mawiano w czasach staropolskich, kiedy polskie mosty „cieszyły się złą opinią” - jak napisał był pewien milicjant za pierwszej komuny. „Polski most, niemiecki post, włoskie nabożeństwo, wszystko to błazeństwo!” - głosiło popularne w tych czasach przysłowie. Zatem nie ma żadnego powodu, by normalny człowiek oczekiwał od niezawisłego sądu jakiegoś sprawiedliwego rozstrzygnięcia. Toteż „widząc, że most”, lepiej nigdzie się nie odwoływać, bo pewnie im wyżej – tym gorzej - tylko pogodzić się ze stratą tym bardziej, że po orzeczeniu Sądu Najwyższego pan Kowalewicz i wszyscy inni z pewnością swoje postępowanie będą tłumaczyli „roztargnieniem”, bo roztargnienie najwyraźniej awansowało do rangi wiodącego kontratypu, a więc okoliczności wyłączającej przestępstwo. „Głęboko odczuwamy wspólnotę naszych losów” - głosiło „Posłanie do narodów Europy Wschodniej”, uchwalone przez I Zjazd Solidarności jesienią 1981 roku. Wtedy chodziło o wspólne odczuwanie dolegliwości politycznej niewoli, ale kiedy dzisiaj przypominam tamte słowa to dlatego, że na skutek postępującej degeneracji funkcjonariuszy III Rzeczypospolitej, oznaczają dziś one rodzaj pobratymstwa między „elementami socjalnie bliskimi” to znaczy – między środowiskami tworzącymi przestępcze podziemie i środowiskami tworzącymi „kasty” pretendujące do miana elity. Ale jakże inaczej, skoro pod okupacją starych kiejkutów III Rzeczpospolita stała się organizacją przestępczą o charakterze zbrojnym – quod erat demonstrandum?







Ilustracja © DeS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2