Obawiam się, że 123-letni okres niewoli, klęska wrześniowa w roku 1939 i będąca jej następstwem emigracyjna tułaczka, a potem Teheran i Jałta – wszystko to sprawiło, że nasi Umiłowani Przywódcy nie potrafią wydźwignąć Polski z pozycji suplikanta na pozycję partnera w stosunkach międzynarodowych. Pomijam już obecność, a być może nawet - dominację obcej agentury w strukturach państwa, bo z tym ewentualnie można by sobie poradzić, albo zabijając agentów, albo ich odwracając. Wydaje mi się natomiast, że Polacy na skutek niewoli i klęsk zyskali rodzaj drugiej natury – właśnie naturę suplikanta. Dotyczy to nie tylko przedstawicieli polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, jak na przykład Aleksander Kwaśniewski, którego uważam za prawdziwe nieszczęście dla Polski. Jego dwukrotny wybór na stanowisko prezydenta tłumaczę tym, że personifikował on pewien ideał, jaki w głębi serca pielęgnuje spora część Polaków i to bez względu na zajmowane w społeczeństwie stanowisko.
Ideał ten wyraża ludowe przysłowie, że „pokorne cielę dwie matki ssie”. Chodzi o to, by w zamian za ostentacyjne demonstrowanie uległości wobec silniejszych, uzyskiwać pokątnie jakieś korzyści. Z racji owej pokątności nie mogą być one wielkie i przybierają raczej postać „okruchów, kostek, poliwek” - jak w bajce „Pies i wilk” Mickiewicz przedstawia wynagrodzenie Brysia za to, że „panom pochlebia ukłonem, sługom wachluje ogonem”. Tak właśnie postępował na stanowisku prezydenta Polski Aleksander Kwaśniewski; zamiast podjąć próbę uzyskania dla Polski korzyści w zamian za wysłanie wojskowego kontyngentu do Iraku, liczył, w dodatku szalenie naiwnie, że prezydent Bush z wdzięczności za jego nadskakiwanie, zrobi z niego I sekretarza ONZ, a przynajmniej – I sekretarza NATO. Prezydent Bush (młodszy) nie miał w Ameryce reputacji tęgiej głowy, ale nawet on wiedział, że człowiekowi, który dla „okruchów, kostek, poliwek” frymarczy interesem państwa, na czele którego stoi, nie można powierzyć żadnej odpowiedzialnej posady, bo skoro zdradza własny kraj, to zdradzi każdego. Toteż Polska z tego nic nie miała, podobnie jak sam Aleksander Kwaśniewski – bo Amerykanie rozliczyli się tylko ze swoimi agentami, wypłacając im honoraria – o ile to słowo w tym przypadku w ogóle pasuje – za pośrednictwem firmy Nur Corporation. Nie wiem, czy Aleksander Kwaśniewski też coś z tej puli dostał, czy nawet i tego nie powąchał – w każdym razie Polska nie miała z tego najmniejszej korzyści. A mogła uzyskać przynajmniej amerykańską zgodę na militarną konwersję swojego długu zagranicznego, to znaczy zgodę, by zamiast spłacać raty długu, za zgodą wierzycieli przeznaczyła te pieniądze na modernizację i dozbrojenie armii – a niezależnie od tego – próbować uzyskać amerykańską obietnicę, że USA pod żadnym pozorem nie będą na Polskę naciskały, by zrealizowała żydowskie roszczenia majątkowe. W rezultacie dzisiaj Polonia amerykańska desperacko próbuje doprowadzić do zablokowania ustawy, która w Izbie Reprezentantów nosi numer 1226, a której uchwalenie w pewnym sensie wymuszałoby na każdej administracji amerykańskiej wywieranie na Polskę takich nacisków, którym nasz nieszczęśliwy kraj długo opierać by się nie mógł nawet w sytuacji, gdyby zamiast Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego rządziło nim Stronnictwo Pruskie, czy nawet Ruskie.
Aleksander Kwaśniewski szczęśliwie nie jest już prezydentem Polski, ale to niczego nie zmienia w podejściu naszych Umiłowanych Przywódców do zagranicznych partnerów. Oto pani senator Anna Maria Anders wypowiedziała się na temat stosunków Polski z Izraelem i USA. Stwierdziła, że „stosunki z Izraelem i USA są dla Polski absolutnie kluczowe”, między innymi dlatego, że „i nam i naszym izraelskim przyjaciołom chodzi absolutnie o to samo”. Zostawmy na razie na boku kwestię, czy stosunki z Izraelem rzeczywiście są dla Polski „absolutnie kluczowe”, bo najpierw warto by wyjaśnić, czy pani Anders, wspominając o „izraelskich przyjaciołach”, mówi w imieniu własnym o jakichś swoich znajomych w Izraelu, czy też o władzach tego państwa – bo to są całkiem inne sprawy. Izraelscy znajomi pani Anders mogą rzeczywiście chcieć „tego samego”, co i ona – ale w przypadku władz Izraela jest całkiem inaczej. Oto w roku 2011 władze Izraela, do spółki z Agencją Żydowską, utworzyły zespół HEART, którego nieukrywanym przecież celem było „odzyskiwanie mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, czyli między innymi – wyszlamowanie Polski na co najmniej 65 mld dolarów – bo teraz chodzi już o sumę znacznie wyższą, ponad 300 mld dolarów. Uprzejmie zakładam, że pani Anders nie marzy o takim obrabowaniu Polski, ale skoro tak, to jej deklaracja, jakoby „naszym izraelskim przyjaciołom” chodziło „absolutnie o to samo”, co i nam, wydaje się nieprawdziwa, chyba, że pani Anders już wie coś, czego my jeszcze nie wiemy – to znaczy, że Naczelnik Państwa, prezydent Duda i rząd poczynili w tej sprawie jakieś uzgodnienia, przezornie utrzymywane w tajemnicy przed opinią publiczną. Tego wykluczyć nie można, zwłaszcza po utworzeniu przez rząd specjalnego zespołu do zwalczania „faszyzmu”. W ten bowiem sposób i pod tym pretekstem rząd PiS może wykonywać zadanie oczyszczania politycznego przedpola dla potrzeb żydowskiej okupacji Polski, przy okazji likwidując w zarodku niebezpieczeństwo pojawienia się jakiejś alternatywy politycznej. Warto dodać, że Nasz Najnowszy Przyjaciel w osobie pana Jonny Danielsa, który w naszym nieszczęśliwym kraju robi oszałamiającą powtórkę z kariery Nikodema Dyzmy, też stoi na nieubłaganym stanowisku, że Polska powinna Żydom przekazać „mienie bezdziedziczne” tylko – jak to przyjaciel – dopuszcza możliwość rozłożenia tego na raty. W tej sytuacji warto by zapytać panią Anders, czy ona też uważa, że Polska powinna zadośćuczynić żydowskim roszczeniom, tyle, że w ratach, co niniejszym czynię.
Wróćmy teraz do kwestii, czy stosunki Polski z Izraelem są dla Polski tak samo „absolutnie kluczowe”, jak stosunki Polski z USA – bo tak właśnie twierdzi pani Anders. Postawienie znaku równości między stosunkami z Izraelem i USA byłoby uzasadnione tylko wtedy, gdyby przyjąć, że interesy USA w Europie Środkowej i Polsce są takie same, jak interesy Izraela, albo – że Izrael, wykorzystując wpływowe lobby izraelskie w USA, rządzi Ameryką, jak chce, że – jak powiadają - „ogon wywija psem”. Ale takie spostrzeżenia żydowska Liga Antydefamacyjna kwalifikuje jako „antysemickie”, a nie sądzę, żeby akurat pani Anders chciała przekonać swoich zwolenników, że w gruncie rzeczy ona też... Skoro jednak tak, to wygląda na to, iż pani Anders stawia znak równości między stosunkami z USA i Izraelem pochopnie i że tak pochopność jest skutkiem słabej orientacji w polityce międzynarodowej. Chętnie w to wierzę, bo głównym atutem pani Anders było i chyba nadal jest to, że jest córką generała Władysława Andersa. Zdarza się wprawdzie, że dzieci dziedziczą po rodzicach rozmaite talenty, ale nie jestem pewien, czy w przypadku pani Anny Marii Anders też mamy do czynienia z taką sytuacją. Odnoszę wrażenie, że przedstawiony przez nią pogląd na stosunki z Izraelem może być skutkiem wiary w potoczne mądrości, na przykład – że „z Żydami jeszcze nikt nie wygrał” - jak powiedział w audycji radiowej z moim udziałem pewien poseł SLD uzasadniając konieczność uchwalenia ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. To by wyjaśniało przyczyny, dla których polityka międzynarodowa Polski wygląda tak, jak wygląda – bo pani Anders od 2016 roku piastuje stanowisko pełnomocnika rządu do spraw dialogu międzynarodowego.
Stosunki Polski z USA, to inna sprawa – ale tu właśnie objawia się w całej rozciągłości ta suplikancka postawa naszych Umiłowanych Przywódców, którzy nie potrafią uzyskać dla Polski korzyści choćby z faktu, że Polska w ramach NATO udostępnia Ameryce swoje terytorium dla potrzeb ichniej globalnej rozgrywki z Moskalikami, ryzykując w razie czego zniszczenie tego obszaru ze wszystkim, co na nim jest. Dostrzegam dwie możliwe przyczyny tej nieporadności. Pierwsza – uprzejma – że nie potrafią, bo są zakompleksieni i głupi. Druga – już mniej uprzejma – że nie potrafią, bo jako agenci mają takie starania surowo zakazane.
Odgrzejmy program prometejski
Program repolonizacji gospodarki naszego nieszczęśliwego kraju najwyraźniej wszedł w etap ostry, o czym świadczą aresztowania, jakich rząd, za pośrednictwem CBA, dokonał w tak zwanych „dniach ostatnich”. „Repolonizacja” jest tu oczywiście tylko takim listkiem figowym, który wyznawcom prezesa Jarosława Kaczyńskiego ma dostarczać wrażenia, że oto polskie interesy są dzień i noc czujnie chronione przez pana premiera Morawieckiego, co to – niczym Pinkertonowie, których slogan reklamowy głosił, że „my nigdy nie śpimy!” - od kiedy piastuje swój urząd, sprawia wrażenie, jakby rzeczywiście nigdy nie spał – więc „repolonizacja” jest tylko listkiem figowym, mającym zakrywać figę w postaci renacjonalizacji. Pan prezes Kaczyński bowiem pielęgnuje w swoim gorejącym sercu ideał w postaci przedwojennej sanacji. Sanacja zaś była ruchem etatystycznym, a w porywach – nawet socjalistycznym – o czym świadczy dowodnie art. 4 ust. 1 konstytucji z 1935 roku, głoszący, że „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. Wynika z niego, że poza „państwem”, to znaczy – poza ramami wyznaczonymi przez państwową biurokrację, nie ma i nie może być żadnego życia. Dlatego też wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski, który za sanacji był gospodarczym dyktatorem Polski, na zjeździe przemysłowców we Lwowie w roku 1929, na pytanie, dlaczego rząd udziela kredytów inwestycyjnych nawet w sytuacjach, gdy jest stuprocentowa pewność, że nie zostaną one spłacone, odpowiedział, że właśnie dlatego, bo to jest najskuteczniejszy sposób przejęcia państwowej kontroli nad przedsiębiorstwami. To był rok 1929, kiedy Polska jeszcze nie przeżyła eksperymentu bolszewickiego, toteż wicepremierowi Kwiatkowskiemu, który prywatnie był zresztą człowiekiem bardzo kulturalnym i łagodnym, nie przyszło do głowy, by państwową kontrolę nad przedsiębiorstwami przywracać poprzez aresztowanie i rozstrzeliwanie właścicieli – jak to było na porządku dziennym w Sowdepii – więc preferował metody cywilizowane. Teraz jednak czasy są inne; Polska i Polacy przeszli przez eksperyment bolszewicki, w związku z czym do pomyślenia jest wszystko. W 1944 roku zwrócił na to uwagę memu ojcu oficer żydowskiego pochodzenia służący w armii Berlinga. Na uwagę ojca, że teraz przed Żydami otwiera się w Polsce okres znakomitego fartu odparł, że on tak nie uważa i jako syjonista, zaraz po zakończeniu wojny postara się wyjechać do Palestyny, a przy okazji wygłosił pogląd ogólny: „tam, gdzie przeszedł Hitler, nie ma miejsca dla Żyda, a tam gdzie przeszła Armia Czerwona, nie ma miejsca dla komunizmu”. Chyba nie miał do końca racji, bo czyż w przeciwnym razie Żydzi tak naciskaliby Polskę na realizację „roszczeń majątkowych”, co wymagałoby ich trwałej tutaj obecności? Z drugiej strony, Stefan Kisielewski jeszcze w 1980 roku, w początkach słynnego „karnawału solidarnościowego” zwracał uwagę, że „Solidarność” jest ruchem robotniczym, któremu nie podoba się tylko partia, podczas gdy socjalizm – jak najbardziej. Zrozumiał to prezes Jarosław Kaczyński i dlatego przy realizacji swego sanacyjnego projektu, nie waha się sięgać po metody niekonwencjonalne. Oczywiście nie sam, bo – jak to mawiał kiedyś Prymas Wyszyński o arcybiskupie D. – od brudnych spraw to ma Zbigniewa Ziobrę, a myślę, że pana ministra Ziobry do pewnych rzeczy nie trzeba specjalnie namawiać.
Ta metoda jest nawet logiczna w sytuacji, gdy pan premier Morawiecki w swoim expose nakreślił program inwestycyjny, którego nie powstydziłby się nawet Towarzysz Szmaciak: „Ty myślisz: Pcim, to zwykła dziura. A ja tu zaplanuję uran, siłownię-gigant, port, lotnisko, muzea, uniwersytet, wszystko!” Na to oczywiście trzeba będzie bardzo dużo pieniędzy, które w naszym nieszczęśliwym kraju trudno będzie znaleźć, o czym w latach 70-tych przekonał się Edward Gierek, kiedy fiaskiem zakończyła się operacja: „szukamy 20 miliardów”. Jak to wspominał Towarzysz Szmaciak? „Szukalim, wicie, tych miliardów. Niestety! Nic my nie znaleźli. Przecie tu Pcim, nie wyspa skarbów!” A tymczasem młode kadry przestępują z nogi na nogę z niecierpliwości, kiedy wreszcie dostaną te banki, te stanowiska w spółkach Skarbu Państwa, których przecież też musi być coraz więcej, bo istniejące dla wszystkich nie wystarczą. A jak to z nimi bywa, to pokazują utworzone w 2013 roku kosztem 40 mld złotych słynne „Inwestycje Polskie”, na które, gwoli udelektowania starych kiejkutów i ich potomstwa, miały się składać wszystkie spółki Skarbu Państwa. Te „Inwestycje Polskie” miały „koordynować” inwestowanie 800 mld złotych. Ale co z tego, kiedy w 2016 roku Najwyższa Izba Kontroli zauważyła, że cele deklarowane nie zostały osiągnięte, bo program został przygotowany „nierzetelnie”. Jestem jednak pewien, że właśnie dlatego osiągnięte zostały cele rzeczywiste, o których oczywiście nikt dyskretnie już nie wspominał. No a co z Polską Grupą Zbrojeniową, w której właśnie został odwołany cały zarząd? Czyżby stare kiejkuty, wykorzystując przymusową sytuację pana prezydenta Dudy, rozpoczęły tam rzeź niewiniątek po ministrze Macierewiczu? A co w Orlenie, po zmianie zarządu przez pana ministra Tchórzewskiego? „Co tam słychać o Kellerze? Ona daje, a on bierze. Mówże jaśniej, pan dobrodziej! Ona k..., a on złodziej” - głosił wierszyk popularny w swoim czasie na Kijowszczyźnie.
A skoro już o Kijowszczyźnie, to przed naszą biedną ojczyzną otworzyła się ostatnia szansa. Oto Ukraina wydaliła z siebie pana Michała Saakaszwilego, którego na łonie naszej biednej ojczyzny przytuliła Wielce Czcigodna Małgorzata Gosiewska, która tradycyjnie matkuje, jak nie żołnierzom ochotniczych batalionów, czyli prywatnych armii rozmaitych ukrainnych grandziarzy zwanych elegancko „oligarchami”, to teraz – panu Michałowi Saakaszwilemu. W swoim czasie lansowałem na tych łamach pomysł, by prezes Kaczyński poświęcił się dla Polski, ożenił z Julią Tymoszenko i założył dynastię, dzięki czemu Polska urosłaby w siłę, a ludzie żyli dostatniej – jak za Gierka. Wygląda jednak na to, że nic z tego nie będzie. Prezes Kaczyński woli zostać założycielem nowej religii niż dynastii, a i Julii Tymoszenko najpiękniejsze lata już minęły. Tymczasem Wielce Czcigodna Małgorzata Gosiewska jeszcze chyba nie została do końca pokonana w walce z upływem czasu, a – jak pokazały ostatnie wydarzenia - Michałowi Saakaszwili wigoru nie brakuje, więc nadzieja jest. Co prawda Gruzja to nie Ukraina, ale jeśli by tak przekonać Naszego Najważniejszego Sojusznika, by z tej całej Ukrainy, która – jak powiada sam Michał Saakaszwili – zagrożona jest „rozpadem” - wykroił nowej dynastii jakieś księstwo, to wtedy przynajmniej postępowaniu rządu w Warszawie w sprawie Ukrainy można by przypisać jakiś sens i cel – bo obecnie jest ono tylko ilustracją siły wpływów banderowskich agentów i polskiego safandulstwa.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz