Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

W zimie ocieplamy Justitzmord w świetle jupiterów

W zimie ocieplamy

        Prezes Jarosław Kaczyński cofa się na całej linii. Oficjalnym uzasadnieniem zagadkowej podmianki na stanowisku premiera, to znaczy – zastąpienia pani Beaty Szydło przez pana Mateusza Morawieckiego, była intencja „ocieplenia” stosunków z Unią Europejska. Dlaczego pani Szydło nie mogłaby dokonać tego, co ma uczynić pan premier Morawiecki – nadal trudno zgadnąć, co sprawia, że ta podmianka nadal pozostaje zagadkowa. To i owo jednak już wiemy, między innymi z deklaracji pana ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, którego nie może nachwalić się żydowska gazeta dla Polaków – że mianowicie podczas swojej niedawnej wizyty w Berlinie „oczarował” Niemców. Może i „oczarował”, ale co z tego, kiedy tylko stamtąd wyjechał, to czar zaraz prysnął i niemiecki minister spraw zagranicznych Sigmar Gabriel powtórzył niemiecki stanowisko w sprawie reparacji wojennych dla Polski
– że mianowicie z niemieckiego punktu widzenia sprawa jest „uregulowana” co najmniej od lat 90-tych, przez „demokratyczny” polski rząd i że ewentualnie można by tą kwestia zainteresować „naukowców”. Ci pisaliby prace doktorskie i habilitacyjne – jak do tego doszło, no i tyle. Toteż i pan minister Czaputowicz oświadczył, że skoro tak, to „temat reparacji nie istnieje w stosunkach między naszymi rządami”. Ale i za czasów pani Szydło, ani ona, ani minister Waszczykowski nie występowali do rządu niemieckiego z żadnymi żądaniami reparacyjnymi, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że ta kwestia jest tylko rodzajem samograja, wymyślonego w lipcu ub. roku przez pana prezesa Kaczyńskiego gwoli emocjonalnego rozhuśtywania swoich wyznawców w sytuacji, gdy wyczerpie się już paliwo. Smoleńskie. Ale pan poseł Mularczyk pryncypialnie skrytykował deklarację ministra Czaputowicza jako „szkodliwą”. Nietrudno domyślić się dlaczego. Otóż pan poseł Mularczyk, który w cywilu jest adwokatem, wykombinował sobie, a nawet ogłosił, że polscy obywatele mogą w sprawie reparacji pozywać Niemcy przed polskimi niezawisłymi sądami. Najwyraźniej liczył na to, iż takich pozwów pojawią się tysiące, a każdy ze skarżących, a w każdym razie – większość – będzie chciała skorzystać z pomocy adwokata, zwłaszcza tak biegłego, jak pan mecenas Mularczyk. Niezawisłe sądy mogą nawet wydawać w takich sprawach „piękne wyroki”, ale z uwagi na przysługujący państwom immunitet, którym i Polska kiedyś zasłaniała się przed amerykańskimi Żydami, co to próbowali szlamować nasz nieszczęśliwy kraj pod pretekstem „roszczeń” za pośrednictwem słynących z niezawisłości sądów amerykańskich, nie będzie można ich wyegzekwować. Zanim jednak to się okaże, to honorarium będzie już wzięte, a klientowi można będzie, jak zwykle, powiedzieć: „wygrał pan sprawę; trzeba tylko zapłacić i odsiedzieć”. Deklaracja ministra Czaputowicza zdaje się rozwiewać te nadzieje, toteż nic dziwnego, że została uznana za „szkodliwą”.

        Potwierdziły się też przypuszczenia, że „ocieplanie” stosunków z Unią Europejską, to znaczy – z Niemcami, które nie chcą zrezygnować z politycznych wpływów w naszym nieszczęśliwym kraju, tak łatwo nie przyjdzie. Minister Czaputowicz ma spotkać się z niemieckim owczarkiem Fransem Timmermansem w najbliższą niedzielę, podczas gdy pan premier Morawiecki w odpowiedzi na oskarżenia pod adresem Polski, będzie przygotowywał „białą księgę”. Na razie jednak rekomendacja Komisji Europejskiej w sprawie art. 7 jest podtrzymana, natomiast na podstawie innych znaków na ziemi, a nawet na niebie, to znaczy – w Królestwie Niebieskim – można to i owo wydedukować. Oto 14 stycznia okazało się, że cała Polska obchodzi - i to po raz 104 – Dzień Uchodźcy i Migranta. Tak w każdym razie zapewnił nas Jego Eminencja Kazimierz kardynał Nycz. W listopadzie ub. roku skończyłem 70 lat, ale jako żywo nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek w takich obchodach uczestniczył, więc nie jest wykluczone, że ta nowa świecka tradycja została uruchomiona w ostatniej chwili, a żeby jakoś ją spatynować, przypisano jej ponad 100-letni rodowód. Celem tej nowej świeckiej tradycji jest bowiem doprowadzenie do zmiany stanowiska Polski w kwestii „uchodźców” - żeby opinia publiczna pogodziła się z „kwotami” wynikającymi z „relokacji”, jaką wykombinowała sobie Nasza Złota Pani. Nasza Złota Pani prowadzi akurat trudne rozmowy z wybitnym przywódcą socjalistycznym Martinem Schulzem nad utworzeniem „wielkiej koalicji”, która położyłaby kres prowizorce rządowej, toteż jakiś, zwłaszcza taki sukces bardzo by się jej przydał. Toteż Jego Ekscelencja abp Stanisław Gądecki, który zasłynął z forsowania w naszym nieszczęśliwym kraju „dni judaizmu”, oświadczył, że „bezpieczeństwo uchodźcy, który potrzebuje pomocy, jest ważniejsze, niż bezpieczeństwo narodowe”. Skoro bezpieczeństwo uchodźców „ważniejsze”, to tylko patrzeć, jak nasz nieszczęśliwy kraj zgodzi się na „kwoty”, podobnie jak na inne rozkazy i w ten sposób stosunki z Unia Europejską zostaną „ocieplone”. To są te zakręty „krętej drogi”, którą prezes Kaczyński prowadzi swoich wyznawców, a przy okazji – i resztę naszego nieszczęśliwego kraju – do świetlanej przyszłości.

        A przecież na „uchodźcach” świat się nie kończy, są przecież jeszcze Żydzi, którzy właśnie przekabacili amerykański Senat, by zaaprobował ustawę nr 447 w sprawie zadośćuczynienia holokaustnikom, co to „ocaleli z holokaustu”. Tych „ocalałych” może być znacznie więcej, niż się wydaje, bo przecież każdy, kto żyje, znaczy, że „ocalał”, to chyba jasne? Polonia Amerykańska podjęła starania by wyperswadować kongresmanom ten pomysł, ale trudno powiedzieć, z jakim skutkiem, bo polski rząd nabrał wody w usta, podobnie jak niezależne media, zarówno rządowe, jak i nierządne i tylko pan poseł Marek Suski pouczył nas wyniośle, że ustawy amerykańskie nie obowiązują na terenie Polski. Najwyraźniej albo rżnie głupa, albo nawet nie musi, bo pewne jest jedno – że tego projektu nie czytał. Zawiera on szczególnie niebezpieczny punkt 3 – że przychody z „własności bezdziedzicznej” będą przeznaczane na wspieranie „ocalałych”, cokolwiek by to nie oznaczało, na finansowanie edukacji o holokauście i na „inne cele”. Logiczną konsekwencją takiego zapisu byłoby zmuszenie Polski do wyodrębnienia „własności bezdziedzicznej”, choćby po to, by wiedzieć jakie przynosi ona „przychody” - no a jak już zostanie wyodrębniona, to ktoś będzie musiał nią zarządzać, żeby te „przychody” rozdzielać, to chyba jasne? Najprawdopodobniej „organizacje pozarządowe” o których enigmatycznie wspomina amerykański projekt, a które oznaczają żydowskie organizacje przemysłu holokaustu. Uczestniczyłem niedawno w TV Republika w rozmowie na ten temat z udziałem pana doktora Jerzego Targalskiego. Przyznał on, że projekt stwarza dla Polski zagrożenie, ale najbardziej się martwił o to, że w razie jego uchwalenia złowrogi Putin wykorzysta to by uruchomić swoja agenturę w Polsce. Zwróciłem mu uwagę, że to nie Putin forsuje tę ustawę, tylko zupełnie ktoś inny – ale dr Targalski odparł, że tak czy owak Putin to wykorzysta. - No pewnie – odpowiedziałem – byłby głupi, gdyby nie próbował – i w tym momencie program dobiegł końca. Przypuszczam, że pan dr Targalski, z którym znam się jeszcze z konspiracji w latach 70-tych, kiedy to razem byliśmy w podziemnym wydawnictwie „Krąg”, właśnie mnie podejrzewa, że jestem ruskim agentem, a z korespondencji, jaką otrzymuję od wyznawców pana prezesa Kaczyńskiego wnioskuję, że nie jest w tym odosobniony. Czasami nawet myślę sobie, że szkoda, że to nieprawda, ale to nieważne, bo przypuszczam, że po szczęśliwym zakończeniu „dnia judaizmu” albo JE abp Stanisław Gądecki, albo jakiś inny nasz arcypasterz, oświeci nas i uspokoi, że i że strony Żydów nic nam nie grozi, bo przecież są oni naszymi „starszymi braćmi”, a wiadomo, że młodsi bracia i w ogóle wszyscy, powinni słuchać starszych i mądrzejszych.

        Podczas gdy wokół Polski trwają takie podchody, w naszym nieszczęśliwym kraju szykuje się przetasowanie na politycznej scenie. Po głębokiej rekonstrukcji rządu stare kiejkuty, za pośrednictwem pana prezydenta, zaczynają wracać na poprzednio zajmowane pozycje, a ponieważ nieprzejednana opozycja nie jest na taką ewentualność w ogóle przygotowana, parasol ochronny nad nią jest właśnie zwijany, co objawia się w postaci krytyki nawet ze strony TVN, którą podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkuty. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak zamieszają oni warząchwią w tym hultajskim bigosie, a z uzyskanej w ten sposób masy upadłości ulepią jakąś nową partię, na przykład pod nazwą Róbmy Sobie Na Rękę, którą spragniony nowości naród nie tylko pokocha, ale i obdarzy zaufaniem jeszcze większym od tego, o które swoich wyznawców prosił pan prezes Jarosław Kaczyński podczas ostatniej smoleńskiej miesięcznicy.

Justitzmord w świetle jupiterów


        Za czasów I Rzeczypospolitej nadzór nad praworządnością w Polsce roztoczyła imperatorowa Katarzyna, ujmując się za rozmaitymi grupami uznanymi za pokrzywdzone. Od tamtej pory mija 250 lat, ale kontynuacja okazuje się silniejsza, niż zmiany. Bo zmiany oczywiście są, między innymi w postaci nieoczekiwanej zmiany miejsc. Wtedy Katarzyna rezydowała w Petersburgu, a Fryderyk – w Berlinie, a konkretnie – w Poczdamie, a teraz odwrotnie – Katarzyna rezyduje w Berlinie, a Fryderyk w Moskwie. Też z pewnymi zmianami, bo współczesna Katarzyna nie nazywa się Katarzyna, tylko Aniela, a Fryderyk też nie nazywa się Fryderyk, tylko Włodzimierz – ale poza tym wszystko się zgadza. Katarzyna, to znaczy oczywiście Aniela, którą nazywam Naszą Złotą Panią, bardzo interesuje się praworządnością w Polsce, powierzając niemieckim owczarkom misje tarmoszenia naszej biednej Ojczyzny za nogawki pod pretekstem troski o praworządność. Owczarki korzystają z pomocy rozmaitych folksdojczów i jurgieltników – między innymi – Wielce Czcigodnej Róży Thun grafini Hohenstein czy może Handehoch – bo trudno mi zapamiętać te germańskie nazwiska. Wielce Czcigodna jest nee Woźniakowska ze sławnej świętej rodziny krakowskiej, jednej z tych, które za komuny dalekowzroczni Niemcy futrowali rozmaitymi jałmużnami i zapomogami – a to z jakichś fundacji, a to od biskupa – bo na pieniądzach oczywiście nie było napisane, że pochodzą, dajmy na to, od BND. Jak tam było, tak tam było – ale jakkolwiek by nie było, to dzięki temu lepiej rozumiemy przyczyny, dla których nasza Wielce Czcigodna jest szczególnie wyczulona na ochronę praworządności w Polsce i w wypowiedziach dla niemieckich mediów, pryncypialnie i bezlitośnie chłoszcze wszelkie uchybienia, wskazane przez niemieckich owczarków. Ofuknął ją za to Wielce Czcigodny Ryszard Czarnecki, który został z kolei pryncypialnie ofuknięty przez innych Wielce Czcigodnych filutów, między innymi przez Guya (nigdy nie wiem, czy to imię trzeba wymawiać przez „G”, czy jednak raczej przez „H” nieme) Verhofstadta, przed którymi Wielce Czcigodna poskarżyła się na swoją krzywdę.

        Podobnie na swoją krzywdę poskarżyła się do niezawisłego sądu w Warszawie pani Dorota Wellman na pana Jacka Piekarę, że niby naruszył jej osobiste dobra. Pan Jacek Piekara napisał co następuje: „Do aborcji potrzebne jest zapłodnienie... Do zapłodnienia potrzebny jest seks. Dobrze wiedzieć, że Dorocie Wellman nie grozi aborcja”. - i za to został przez jeszcze niezawisły warszawski Sąd Okręgowy, który – jak twierdzi pan Piekara – wysyłał mu zawiadomienia o rozprawie na nieaktualny adres, w następstwie czego o wyroku, na podstawie którego zostanie wyszlamowany na pół miliona złotych (ma przeprosić panią Wellman m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, a redakcyjny Judenrat już tam pewnie dopilnuje, żeby go to drogo kosztowało), dowiedział się dopiero od komornika. Jeśli tak rzeczywiście było, to nie da się ukryć, że za sprawą niezwisłych jeszcze sędziów, którzy dla przydania sobie powagi przebierają się w „śmieszne średniowieczne łachy”, praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju rzeczywiście zeszła na psy. Rzecz w tym, że na podstawie Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych, który Polska w 1977 roku ratyfikowała, a między innymi ja, jako uczestnik Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, wraz z innymi uczestnikami, domagałem się opublikowania tekstu tych Paktów (bo był jeszcze Pakt Praw Gospodarczych, Socjalnych i Kulturalnych) w „Dzienniku Ustaw” PRL, żeby obywatele mogli się na nie powoływać, obnażając w ten sposób bezprawność działań partii i bezpieczniaków. W art. 14 pkt 3 lit d) stwierdza się tam, że „każda osoba oskarżona o popełnienie przestępstwa ... ma prawo do obecności na rozprawie, bronienia się osobiście...” - itd. - a w art. 19 – że każdy człowiek ma prawo do swobodnego wyrażania opinii; prawo to obejmuje (…) swobodę rozpowszechniania wszelkich informacji i poglądów. Wreszcie art. 45 konstytucji, na którą dzisiaj tak skwapliwie powołują się członkowie ubeckich dynastii, a która może być stosowana „bezpośrednio”, stanowi, że każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy – również cywilnej – przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd. „Jawne rozpatrzenie sprawy” wymaga obecności na niej oskarżonego lub pozwanego – bo cóż to by była za „jawność”, gdyby na rozprawie był tylko oskarżyciel pub powód cywilny? Zatem jeśli pan Piekara mówi prawdę, to Sąd Okręgowy w Warszawie zlekceważył podstawowe gwarancje procesowe, z jakich korzysta skarżony czy pozwany, w w sposób zawiniony, bo prawidłowe zawiadomienie uczestnika o postępowaniu spoczywa na sądzie, któremu między innymi za to właśnie Rzeczpospolita płaci. Dlaczego niezawisły jeszcze Sąd Okręgowy w Warszawie to zrobił – tego oczywiście nie wiem, ale obserwując narastające polityczne zacietrzewienie w środowisku „kasty”, co to niedawno jeszcze „srać chodziła za chałupę”, nie wykluczam, że dlatego, iż w stosunku do pani Wellman mógł poczuć „siostrzaną” wspólnotę losów, co oczywiście podważałoby zaufanie do jego bezstronności.

        Ale niezależnie od tych uchybień natury procesowej wyrok nie może nie budzić zdumienia, czy wręcz zgorszenia również od strony merytorycznej. Pan Piekara w swoim wpisie przypomniał oczywistą rzecz, że do aborcji potrzebne jest zapłodnienie. Nawet gdyby chodziło o zapłodnienie w szklance, na które snobują się ostatnio damy z towarzystwa („mój syn urodził się z plemnika Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, a z czego twój, ty garkotłuku?”), to tak czy owak bez zapłodnienia się nie obejdzie. Do zapłodnienia w zasadzie seks też jest potrzebny, bo mimo wszystko zapłodnienie w szklance należy do wyjątków, chyba, że „siostry” doprowadzą do uchwalenia ustawy wymagającej zgody na każdorazowe współżycie w formie aktu notarialnego i monitorowania jego przebiegu przez specjalnego inspektora, który sprawdzałby, czy odbywa się ono zgodnie ze spisanymi warunkami. Wtedy zapłodnienie w szklance może się stać regułą, a przy okazji wzrośnie popyt na nadmuchiwane lalki, z którymi nie będzie tyle ceregieli, przynajmniej na razie. Jak dotąd pan Piekara wypowiedział opinie oczywiste, które w prawniczym żargonie określane są mianem „notoryjności powszechnej”. I dopiero na tym tle dwuznacznie może zabrzmieć wyrażenie przezeń radości, ze pani Wellman aborcja nie grozi. Można to bowiem rozumieć – po pierwsze – w taki sposób, że pani Dorota Wellman, jako zygota wyrośnięta, nie może być wyabortowana. To jest rzecz oczywista, na co zresztą zwrócił uwagę prezydent USA Ronald Reagan, zauważając, że legalizacji aborcji domagają się wyłącznie osoby, którym ona już nie zagraża. Albo – po drugie – że pani Wellman jest w tym wieku, że zapłodniona być już nie może, a więc nie grozi jej także aborcja. Pani Wellman urodziła się w roku 1961, więc spostrzeżenie pana Piekary może nie być pozbawione podstaw, jako że menopauza pojawia się u kobiet między 45, a 55 rokiem życia. Być może zdarzają się wyjątki, ale taka okoliczność powinna być przez Sąd Okręgowy w Warszawie wyjaśniona ponad wszelką wątpliwość, zgodnie z zasadą actori incumbit probatio, co się wykłada, że powód powinien udowodnić okoliczności, na których opiera roszczenie – a więc – że pani Dorota Wellman, mimo swego wieku, może jeszcze być aborcją zagrożona. Obawiam się jednak, że taki dowód nie został przeprowadzony, a w tej sytuacji wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie nosi wszelkie znamiona partactwa, co z kolei uzasadnia podejrzenia, że kuracja przeczyszczająca w niezawisłych sądach jest jak najbardziej uzasadniona.


© Stanisław Michalkiewicz
21-22 stycznia 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2