Zgodnie z prawem polskim, a także prawem amerykańskim, taki spadek, nawiasem mówiąc, zgodnie z regułami wywodzącymi się jeszcze z prawa rzymskiego, przypada państwu, którego zmarły był obywatelem. Jednakże żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, gwoli stworzenia pozorów zasadności swoich roszczeń, wprowadziły do obiegu publicznego kategorię „mienia żydowskiego”. Oznacza ona mniej więcej tyle, że do majątku, pozostawionego gdziekolwiek przez jakiegoś Żyda, mają bliżej nieokreślone prawa wszyscy inny Żydzi, nawet jeśli w myśl przyjętych przez wszystkie kraje cywilizowane zasad prawa rzymskiego, nie są sukcesorami nieboszczyka. Takie podejście do zagadnień własnościowych ma charakter trybalistyczny i dość dobrze ilustruje różnicę między cywilizacją łacińską i żydowską. Według Feliksa Konecznego, cywilizacje różnią się między sobą unikalnym sposobem pojmowania pięciu kategorii, które ten uczony nazywał „quincunxem cywilizacyjnym”, co można przetłumaczyć jako „pięciokrotność”. Chodzi o takie kategorie, jak dobro, prawda, piękno, zdrowie i dobrobyt. Kategoria „dobrobytu” obejmuje między innymi właśnie stosunki własnościowe i Żydzi próbują narzucić społecznościom pozostających w kręgu cywilizacji łacińskiej, ten sprzeczny z jej duchem, trybalistyczny sposób podejścia do zagadnień własnościowych. Nie ma oczywiście najmniejszego powodu, by tym aroganckim i – co tu ukrywać – anachronicznym żądaniom ulegać, ani nawet – by traktować je poważnie, ale co innego logika, a co innego – polityka. Różnicę między logiką i polityką można zilustrować na następującym przykładzie: rodzina wybrała się na grzyby, nazbierała ich sporo, i po przyrządzeniu już chce zabrać się do jedzenia, gdy nagle ktoś podniósł straszliwą wątpliwość, czy aby wszystkie grzyby na pewno były jadalne. W dyskusji ktoś inny zaproponował, by gwoli sprawdzenia, grzyby zjeść, a wtedy wszystko się wyjaśni. Z punktu widzenia logiki temu rozumowaniu nie można niczego zarzucić, ale jest prawie pewne, że nikt tak nie zrobi – i to jest właśnie podejście polityczne. W przypadku organizacji przemysłu holokaustu wchodzi w grę również chęć zysku w postaci „bezpodstawnego wzbogacenia”, więc tym bardziej żadna logika tu się nie liczy, ani żadne zasady.
Przyjęcie przez Senat Stanów Zjednoczonych wspomnianego aktu oznacza, że rozpoczęta została procedura legislacyjna w ramach której zostanie on następnie przedstawiony Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów, a jeśli ta Izba go też zatwierdzi, trafi on na biurko prezydenta Stanów Zjednoczonych i po podpisaniu stanie się obowiązującym w USA prawem. No dobrze – ale cóż nas w Polsce może obchodzić prawo uchwalane przez władze USA i obowiązujące na na obszarze tego państwa? Ano obchodzi nas ono w Polsce dlatego, że jeśli Polska odmówi realizacji wspomnianych żydowskich roszczeń, to na jego podstawie władze USA będą mogły zastosować wobec Polski sankcje – na przykład w postaci zamrożenia wszystkich polskich aktywów na terenie Stanów Zjednoczonych – jak to było w przypadku Szwajcarii, która pod tą groźbą się ugięła. Nawiasem mówiąc, operacją wyszlamowania Szwajcarii zajmowała się pani Ania Wierchowskaja, która potem weszła w skład zespołu HEART, jako jeden z dyrektorów. We wspomnianym akcie szczególnie niebezpieczny dla Polski jest punkt 3, brzmiący, jak następuje: „in the case of heirless property, the provision of property or compensation to assist needy Holokaust survivors, to suport Holokaust education, and for other purposes”, co się wykłada, że w przypadku własności bezspadkowej, dochody z niej, albo zadośćuczynienie będą przeznaczone na potrzeby ocalałych z holokaustu, na wspierania edukacji o holokauście oraz na inne cele.
Warto zwrócić uwagę, że kategoria „ocalałych z holokaustu” jest bardzo pojemna, bo obejmuje nie tylko osoby, które żyły w okresie II wojny światowej i ją przeżyły, ale również osoby urodzone po wojnie, a nawet ich potomstwo. Tę formułę zaprezentował w swoim czasie były ambasador Izraela w Warszawie, pan dr Szewach Weiss, wyjaśniając, że ci, którzy zginęli, no to zginęli, ale iluż Żydów się wskutek tego nie urodziło! A i ci, którzy się urodzili, też są ofiarami holokaustu, tyle, że pośrednimi, ale jakież to ma znaczenie? W tej sytuacji jest oczywiste, że liczba ofiar holokaustu może z dziesięciolecia na dziesięciolecie rosnąć w postępie geometrycznym, niczym „młode kadry związku kombatantów”. Ale nawet gdyby tak nie było, konsekwencje zacytowanego punktu przyjętego przez Senat USA projektu mogą pociągnąć za sobą daleko idące następstwa. Po pierwsze – że „własność bezspadkowa” musiałaby zostać zewidencjonowana i wyodrębniona – choćby po to, by było wiadomo, jakiej wysokości przynosi „przychody”. Taką wyodrębnioną własnością ktoś musi zarządzać, a wiadomo, że najprawdopodobniej będą to osoby mające uprawnienie do rozdzielania owych „przychodów”, czyli przedstawiciele środowisk żydowskich. To oni będą rozdzielali środki zarówno na wspierania „ocalałych” - cokolwiek by to miało znaczyć, na edukację o holokauście, a ponieważ kto płaci, ten wymaga, to jest prawie pewne, że treści tej edukacji również będą przynajmniej kontrolowane, jeśli nie wręcz narzucane przez przedstawicieli środowisk żydowskich również, a może nawet przede wszystkim mniej wartościowym narodom tubylczym, w tym przypadku – mniej wartościowemu narodowi polskiemu. No i wreszcie te „inne cele”, które mogą obejmować cokolwiek, a najprawdopodobniej – przedsięwzięcia służące utrwaleniu ekonomicznej, społecznej i politycznej dominacji obdarowanych tym majątkiem środowisk żydowskich nad mniej wartościowym narodem tubylczym, który w ten sposób we własnym kraju zostanie zepchnięty do roli narodu drugiej, a może nawet trzeciej kategorii przez tę nową „szlachtę”. Jak widzimy, projekt zatwierdzony przez Senat USA stwarza bezpośrednie niebezpieczeństwo nie tylko dla państwa polskiego, które wskutek tego może paść ofiarą bezprecedensowego rabunku, ale również dla narodu polskiego, który może zostać wskutek tego trwale zdegradowany. To właśnie kryje się za enigmatycznym określeniem: „inne cele”.
Senat USA zaaprobował JUST, przyjmując żydowskie podejście do zagadnień własnościowych nie tyle na gruncie amerykańskim – bo w Stanach Zjednoczonych obowiązują w tej kwestii zasady identyczne z tymi, jakie obowiązują w Polsce – ale żeby narzucić to żydowskie podejście Polsce. Jest to zdumiewające co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze - że władze USA chcą narzucić Polsce respektowanie zasad, których nie chcą wprowadzić u siebie. Wzbudza to podejrzenia, że przynajmniej ci senatorowie amerykańscy, którzy za tym aktem głosowali, traktują Polskę jako rodzaj bantustanu, a naród polski – jako naród mniej wartościowy, rodzaj użytkowej trzody. Uprzejmie bowiem zakładam, że nie zostali skorumpowani przez środowiska żydowskie, zwłaszcza AIPAC, tylko myślą w ten sposób samodzielnie i naprawdę. Ale jeśli tak, to byliby obrzydliwymi rasistami, podobnie jak ci, którzy kiedyś handlowali murzyńskimi niewolnikami i dorobili się na tym procederze fortun. Po drugie dlatego, że Polska jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w NATO, a stwarzanie pozorów legalności dla obrabowania sojusznika nie jest wyrazem sojuszniczej lojalności. W ramach tego sojuszu Polska wnosi do NATO bardzo istotny aport, udostępniając Stanom Zjednoczonym swoje terytorium dla potrzeb amerykańskiej globalnej rozgrywki z Rosją, ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium ze wszystkim, co się na nim znajduje. Jeśli w nagrodę za ten aport Polska miałaby, przy pozorach stworzonego przez USA tak zwanego „majestatu prawa”, zostać obrabowana przez Żydów, to musi to zrodzić pytanie o sens dalszego pozostawania Polski w takim sojuszu.
Skoro jednak tak, to musimy uderzyć się i we własne piersi tym bardziej, że właśnie byli ministrowie spraw zagranicznych 13 grudnia opublikowali oświadczenie piętnujące próbę przeprowadzenia przez rząd PiS kuracji przeczyszczającej w szeregach dyplomatów pod pretekstem wątpliwości, czy aby na pewno identyfikują się oni z polskimi interesami państwowymi. Niestety wątpliwości te są uzasadnione i w pierwszej kolejności dotyczą właśnie byłych i aktualnego ministra spraw zagranicznych. Zamiast wydawać kabotyńskie oświadczenia, powinni oni raczej ze łzami w oczach i na kolanach wytłumaczyć się przed Polakami z tego, że nie zrobili nic, by to niebezpieczeństwo od Polski odwrócić. Podobną, a może nawet jeszcze większą odpowiedzialność ponoszą byli prezydenci – wśród nich człowiek, którego uważam za prawdziwe nieszczęście dla Polski, czyli Aleksander Kwaśniewski. To on był prezydentem, kiedy na prośbę USA Polska wysłała swój kontyngent wojskowy do Iraku. Amerykanom chodziło o stworzenie wrażenia, że jest to operacja społeczności międzynarodowej, a nie prywatna wojna prezydenta Busha i wiceprezydenta Cheneya o położenie łapy na irackiej ropie. Polska mogła wówczas poprosić USA o przysługę wzajemną w postaci obietnicy, że Stany Zjednoczone pod żadnym pozorem nie będą wywierały na Polskę nacisków w sprawie realizacji żydowskich roszczeń majątkowych, a przy okazji poprosić dodatkowo amerykańską zgodę na militarną konwersję polskiego zadłużenia zagranicznego. Pisałem o tym właśnie wtedy w „Najwyższym Czasie!” - ale oczywiście nic takiego się nie stało, bo Aleksander Kwaśniewski myślał, że jeśli będzie podlizywał się prezydentowi Bushowi, to ten z wdzięczności zrobi go pierwszym sekretarzem ONZ, a w ostateczności – pierwszym sekretarzem NATO. Prezydent Bush wprawdzie nie miał w Ameryce reputacji najtęższej głowy, ale nawet on wiedział, że osobnikowi, który frymarczy interesem państwa, na którego czele stoi, nie można dać żadnej odpowiedzialnej posady, bo skoro zdradza własne państwo, to zdradzi każdego. Toteż – jeśli nie liczyć amerykańskich agentów, którzy za Irak dostali napiwki – Polska nie miała z tego nic, podobnie zresztą jak Aleksander Kwaśniewski, który po zakończeniu drugiej prezydenckiej kadencji musiał szukać sobie posady burgrabiego, jak nie u Żydów, to u jakichś ukraińskich grandziarzy.
Kolejna okazja załatwienia tych spraw pojawiła się w roku 2014, kiedy to USA wróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, a do Warszawy z tej okazji przyjechał prezydent Obama. W czerwcu 2014 roku dwukrotnie mówiłem na antenie Radia Maryja, że skoro Polska ponownie podjęła się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią, to nie powinniśmy powtarzać błędu prezydenta Kaczyńskiego, który wcześniej zrobił to za darmo, tylko powinniśmy poprosić prezydenta Obamę o wynagrodzenie przynajmniej w dwóch postaciach: po pierwsze – by rząd USA, oficjalnie, a nie pokątnie, obiecał Polsce, ze nie będzie na nią wywierał żadnych nacisków w sprawie realizacji żydowskich roszczeń majątkowych, a po drugie – w związku z tym, że Polska, podejmując się wspomnianej roli dywersanta siłą rzeczy stała się państwem frontowym – żeby była traktowana przez USA podobnie jak inne państwo frontowe, czyli Izrael, co oznaczałoby kroplówkę finansową w postaci 4 mld dolarów na modernizację i dozbrojenie armii oraz udogodnień wojskowych, podobnych do tych, z jakich korzysta Izrael. Co zrobił w tej sprawie Książę-Małżonek, czyli Radosław Sikorski, od 2007 do września 2014 roku będący ministrem spraw zagranicznych, a jeśli nic nie zrobił – to dlaczego? Co zrobił w tej sprawie Grzegorz Schetyna, który urząd ministra spraw zagranicznych objął we wrześniu 1014 roku i zajmował go do listopada 2015 roku? Co zrobił w tej sprawie – i dlaczego nie zapobiegł temu, co stało się 12 grudnia br. w USA Witold Waszczykowski, który sprawuje urząd ministra spraw zagranicznych od listopada 2015 roku do chwili obecnej?
I wreszcie sprawa ostatnia. Zgodnie z moją ulubioną teoria spiskową, Polską rządzą rotacyjnie trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie, które rządzi obecnie. To oczywiście musi pociągać za sobą konsekwencje w postaci kolaboracji z Żydami – ale czy rzeczywiście ta kolaboracja musi iść tak daleko, że rządowej telewizji nawet nie wolno poinformować opinii publicznej o decyzji amerykańskiego Senatu. Czy pan Daniels, podejmując pana wicepremiera Morawieckiego, wicepremiera Glińskiego, wicemarszałka Bielana, wiceministra spraw zagranicznych Dziedziczaka i posła Mularczyka szabasową kolacją, przekazał w tej sprawie Naczelnikowi Państwa jakieś instrukcje? Czy w innych sprawach też? Dobrze byłoby, gdyby opinia publiczna poznała również i te wstydliwe zakątki „dobrej zmiany”, zanim pan prezes Jarosław Kaczyński swoim zwyczajem znowu potknie się o własne nogi.
Marzenia przekwitających dziewcząt
Młodsze pokolenie postępaków, podobnie jak ich przeciwników, czyta coraz mniej, chyba, że SMS-y, toteż chociaż chciałoby przeżyć rewolucyjną przygodę, to nie bardzo wie, jak właściwie ta rewolucja wygląda, a zwłaszcza – do czego rewolucjoniści powinni dążyć. Inna rzecz, że podobne rozterki przeżywali uczestnicy sławnej rewolucji bolszewickiej w Rosji, co ilustruje anegdotka o wielkiej księżnej. Wielką księżnę obudziły strzały i hałasy na ulicy, więc przywołała pokojówkę i powiada jej: wyjrzyj gołąbeczko na dwór i dowiedz się, dlaczego tam tak hałasują. Pokojówka wraca po chwili i powiada: proszę księżnej pani, właśnie wybuchła rewolucja. – Rewolucja, powiadasz – zamyśliła się księżna, która z dzieciństwa pamiętała jeszcze bunt dekabrystów – a czegóż to chcą ci rewolucjoniści? – Oni – powiada pokojówka – chcą, żeby nie było bogatych. No i jak wiemy – nie było, bo bolszewicy starali się ograbić i pozabijać wszystkich – oczywiście z wyjątkiem tych, którzy uciekli – i tak było aż do pieriestrojki, kiedy to w Rosji znowu pojawili się tak zwani „oligarchowie”, czyli żydowscy arywiści, pełniący zresztą rolę tak zwanych „słupów” starego finansowego grandziarza Jerzego Sorosa. Aliści zimny ruski czekista Putin, którego ci „oligarchowie” wysunęli na stanowisko wezyra, co to miał zastąpić starego pijanicę Jelcyna, wszystkich ich wykiwał, co znakomicie ilustruje trafność spostrzeżenia pewnego niemieckiego księcia, który jeszcze w Średniowieczu zauważył, że Żydzi są jak gąbka; jak już dobrze nasiąkną, to my ich wyciskamy.
Wróćmy jednak – jak powiadają Francuzi – a nos moutons, czyli do naszych baranów, znaczy – postępaków, którzy chcieliby przeżyć rewolucyjną przygodę.
Wspomina o tych marzeniach – bo to przecież nie jest wynalazek dni ostatnich – Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”:
Choć nie jest im dokładnie znane,jestem pewien, że takie właśnie marzenie pielęgnuje w głębi swego gorejącego serca pani Maria Lempart – oczywiście między innymi marzeniami, bo nie od dziś wiadomo, że marzenia pojawiają się po to, by wypełnić jakieś niedostatki z tak zwanej rzeczywistości. Być może właśnie dlatego pani Lempart dopuściła sobie do głowy, że PiS dybie na „ciała” kobiet, specjalnie zaś – na ich „macice”, które chciałby albo zagwoździć, albo zaszpuntować, co w rezultacie na jedno wychodzi. Jestem pewien, że gdyby panią Lempart zbadał dokładnie jakiś psychoanalityk, to takie badania niesłychanie wzbogaciłyby medycynę – ale na razie pani Lempart nie ma czasu na takie eksperymenty, bo dowodzi „strajkiem kobiet”, które przez starych kiejkutów, wysługujących się cudzoziemskim centralom wywiadowczym, zostały rzucone na seksualny odcinek frontu walki o praworządność i demokrację w naszym nieszczęśliwym kraju. Najwyraźniej i pani Lempart musiała odebrać już jakieś instrukcje, czy może nawet rozkazy bojowe, bo twierdzi, że „musimy” zdecydować się na „rozwiązania siłowe”. Znaczy – na rewolucję.
jak posługiwać się naganem
(„Gdzież do cholery jest ten spust?!”),
to szczytem ich największych marzeń
jest być czerwonym komisarzem,
z którego zaciśniętych ust to przecudowne zdanie pada:
„Rasstrieliwat` burżujów nada!
Najgorsze są nieproszone rady, ale w ramach chrześcijańskich uczynków miłosiernych co do duszy („nieumiejętnych nauczać”) chciałbym podpowiedzieć pani Marii Lempart, by – zanim już wyjdzie ze swoją „macicą” na ulicę gwoli demonstracji siły – najpierw zajrzała do „Manifestu komunistycznego” spółki autorskiej Marks&Engels i przekonała się, co ci teoretycy rewolucji przygotowali kobietom. Chodzi mi oczywiście o „wspólnotę żon”, o której w „manifeście” mowa, a która musiała należeć do istotnych celów komunistycznej rewolucji, skoro obydwaj Autorzy ani na chwilę o niej nie zapomnieli. Wynika z tego, że w razie zwycięstwa rewolucji, do której pani Lempart nawołuje, musiałaby i ona udostępnić swoją „macicę” każdemu chętnemu rewolucjoniście, który w przeciwnym razie mógłby poczuć się „wykluczony”, a kto wie, czy nie „dyskryminowany”. Być może początkowo taka sytuacja może wyglądać atrakcyjnie, ale po pewnym czasie staje się nużąca, a wreszcie nieznośna, zwłaszcza w sytuacji, gdyby panią Lempart, dajmy na to, bolała głowa, a tu natarczywy rewolucjonista próbowałby per fas et nefas dostać się do sanktuarium jej „ciała”. W takiej sytuacji nawet PiS mógłby się jej wydać jakąś alternatywą. Nie bez kozery zatem starożytny filozof Platon przestrzegał wszystkich narwańców przed lekkomyślnymi próbami realizowania wszystkich swoich marzeń: „Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!”
Dlatego lepiej takich ostrzegać w miarę wcześnie – o czym przekonałem się podczas pobytu we Francji na winobraniu w roku bodajże 1978. Pracowaliśmy w okręgu winiarskim Beaujolais, a w naszej ekipie był również Grek imieniem Jorko. Ten Jorko deklarował się, jako płomienny zwolennik socjalistycznej rewolucji, która wszystkich burżujów… – i tak dalej. Toteż któregoś razu zwróciłem mu uwagę, że jeśli by, dajmy na to, teraz wybuchła upragniona przezeń rewolucja, to już następnego dnia zabrakłoby bagietek. – Jak to – zdumiał się Jorko, któremu taka możliwość najwyraźniej nigdy wcześnie nie przyszła do głowy. – Ano tak to – odparłem. – Cóż ty sobie myślisz, że tylko ty robiłbyś rewolucję, a piekarze po staremu musieliby tyrać po piekarniach? Przecież rewolucja bez proletariatu, to żadna rewolucja, więc piekarze muszą być i to w dodatku – w awangardzie. A jak oni będą w awangardzie, no to powiedz sam – czy w takiej sytuacji mogą jeszcze wypiekać bagietki? Jasne, że nie mogą, więc w rezultacie bagietek nie będzie. Na takie dictum Jorko się zadumał i nietrudno było się domyślić, że w jego sercu zakiełkowała straszliwa wątpliwość, czy aby na pewno powinien pragnąć rewolucji. W przypadku pani Marii Lemparti mogłoby być jeszcze gorzej, bo skoro nawołuje ona do „rozwiązań siłowych”, to powinna zdawać sobie sprawę, że w takiej sytuacji doszłoby do zmiany konwencji polegającej między innymi na tym, że i wobec niej zostałaby zastosowana siła i to w najbardziej brutalnej formie, bez żadnej staroświeckiej rewerencji. Na przykład mogłaby zostać wykorzystana przez cały pluton Kozaków, a potem zastrzelona gwoli ułatwienia sądowi polowemu zamknięcia w tej sprawie dochodzenia – i tak dalej i tak dalej. A skoro już o Kozakach mowa, to warto wspomnieć, że Rosjanie mają na okoliczność marzeń pani Marii Lempart stosowne porzekadło: „s żyru biesitsia”, co mniej więcej oznacza, że ktoś z dobrobytu głupieje, to znaczy – traci poczucie rzeczywistości, a zwłaszcza – zapomina, skąd wyrastają mu nogi.
Kadry dla „Żywej Cerkwi”
Jak wiadomo, marzeniem Sanhedrynu jest podstawienie katolickim masom w miejsce tradycyjnego Kościoła, „judeochrześcijańskiej” wydmuszki, w postaci Żywej Cerkwi. Program pilotażowy został uruchomiony w naszym nieszczęśliwym kraju w postaci sławnych „dni judaizmu”, podczas których pewni kościelni dostojnicy oddają się reklamowaniu całkiem innej religii, niż ta, w której są funkcjonariuszami kultu, a także – żydowskiego przemysłu rozrywkowego, patetycznie określanego mianem „kultury żydowskiej”. W roku 2018 centralne obchody Dnia Judaizmu mają odbywać się z niesłychanym przytupem w Warszawie. Mimo odgórnej presji, której towarzyszą ponoć również zachęty materialne, eklezjastyczny proletariat, mający codzienną styczność z katolickimi masami, do „judeochrześcijaństwa” jakoś się nie garnie, co przed organizatorami „Żywej Cerkwi” stawia w całej ostrości problem kadr. Jak zauważył wybitny klasyk socjalistycznej demokracji Józef Stalin, „kadry decydują o wszystkim”. Nie inaczej jest w Żywej Cerkwi i dlatego musi ona przezwyciężyć trudności na kadrowym odcinku frontu ideologicznego.
W tym celu Judenrat żydowskiej gazety dla tubylczych Polaków, która w tym eksperymencie odgrywa ważną rolę, angażując zwłaszcza najweselszy w całej redakcji dział religijny, gdzie ptaszek Boży w osobie pana red. Jana Turnaua głosi stosowne kazania, a rzucone przez redakcyjny Judenrat na religijny odcinek frontu ideologicznego panie redaktorki Katarzyna Wiśniewska czy Aleksandra Klich, ofiarnie z nim kolaborują, nieubłaganym palcem wytykając wszelkie przejawy odchyleń od jedynie słusznej linii, jaką u progu transformacji ustrojowej wytyczyły stare kiejkuty, w ramach zadań, jakie otrzymały od GRU na okoliczność sławnej transformacji ustrojowej – więc redakcyjny Judenrat najwyraźniej postawił na zaniedbany dotychczas odcinek polityki kadrowej. Jak wiadomo, potencjalnych kadr należy poszukiwać w środowisku „wyklętego ludu ziemi”, którego „dręczy głód” jeśli nawet nie w znaczeniu dosłownym, to w znaczeniu symbolicznym, w postaci głodu uznania i prestiżu. I podobnie, jak w latach 40 ubiegłego wieku, kiedy to argusowe oko Józefa Stalina i jego żydowskich kolaborantów padło na kryminalistów, którzy w rezultacie tych zabiegów zostali zorganizowani najpierw w Gwardię, a potem – w Armię Ludową, stając się najtwardszym jądrem komunistycznego reżymu w Polsce, tak i teraz redakcyjny Judenrat postanowił wystąpić w roli protektora duchownych, których w ostatnim czasie spotkały jakieś dolegliwości ze strony przełożonych. Któż może lepiej nadać się na pocieszyciela, co to i przytuli i ukaże świetlane perspektywy, jeśli nie potomkini świętej rodziny Wielowieyskich, pani red. Dominika Wielowieyska, którą redakcyjny Judenrat wziął na utrzymanie w zamian za rozmaite czynności, którym pani redaktor od wielu lat się oddaje? Toteż w samochodzie, którym pani red. Wielowieyska wozi swoje ofiary bez zdziwienia zobaczyliśmy przewielebnego i elokwentnego księdza Kazimierza Sowę w towarzystwie przewielebnego, ale milczącego księdza Wojciecha Lemańskiego. Przewielebny ksiądz Sowa został niedawno przywołany na teren archidiecezji krakowskiej z Warszawy, gdzie dokazywał sobie tu i tam – również w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, gdzie nie tylko namawiał się z bezpieczniakami, Pawłem Grasiem i Marianem Janickim, ale nawet lekkomyślnie dał się podsłuchać spiskującym kelnerom, jak ze swoimi rozmówcami gawędził o sprawach nader światowych. Jak utrzymuje pan red. Andrzej Morozowski, którego prawdziwe nazwisko brzmi trochę inaczej, to „delektowanie się” przez przewielebnego księdza Sowę „plotkami politycznymi” nie powinno mu zaszkodzić. Chętnie w to wierzę, bo przewielebnemu księdzu Sowie jak dotychczas nie zaszkodziło nic – ani doprowadzenie do bankructwa sieci diecezjalnych rozgłośni radiowych „Plus”, ani inne rzeczy. Najwidoczniej jakaś Moc rozpina nad nim parasol ochronny. Co Moc z tego ma i jakie nadzieje wiąże z przewielebnym księdzem – to sprawa osobna, ale od razu widać, że ten kapłan stworzony jest do rzeczy wyższych, niż wysłuchiwanie spowiedzi pobożnych kobiet w jakiejś zabitej deskami parafii i z każdej sytuacji wyjdzie obronnie, dzięki mocnemu ramieniu Pana – mniejsza już o to, czy tego z Nieba, czy tego ze Starych Kiejkutów. Bo – powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – w przypadku kapłanów tak postępowych nie obowiązuje alternatywa w postaci służenia Bogu, czy Mamonie. A jeśli tak, to po cóż wybierać, kiedy można mieć i jedno i drugie? Z tego powodu przewielebny ksiądz Sowa jak mało kto nadaje do „Żywej Cerkwi” w postaci cennego nabytku kadrowego. Przewielebny ksiądz Lemański dotychczas takiego dobrego fartu nie miał, ale nie każdy jest w czepku urodzony. Za to ma inne zalety, przede wszystkim w postaci epizodu męczeńskiego, który zresztą przeciąga się aż do dnia dzisiejszego. Przewielebny ksiądz Sowa nie doświadczył męczeństwa nawet na pluszowym krzyżu, dzięki czemu przewielebny ksiądz Lemański znakomicie go w „Żywej Cerkwi” może uzupełniać. Najwyraźniej on sam to też rozumie i dlatego nawet w rozluźnionej atmosferze, jaka zawsze panuje w samochodzie prowadzonym przez panią red. Dominikę Wielowieyską, ani na moment nie wypadł z roli i zgodnie z dekretem wydanym przez funkcjonariuszy kościelnego reżymu, milczał jak zaklęty. Trzecią osobą, jaka pojawiła się w rozmowie był oczywiście przewielebny ksiądz Boniecki z „Tygodnika Powszechnego”, a czwartą – przewielebny ojciec Paweł Gużyński, dominikanin, bardzo medialny ojczyk, któremu jacyś zazdrośnicy też postanowili zrobić koło pióra, w związku z czym ma szlaban na komentowanie w mediach coraz ciaśniej otaczającej nas rzeczywistości. Z racji swego pierwotnego wykształcenia może on nawet nosić w tornistrze buławę „pontifexa”, więc nie na byle kogo trafiło.
Dobór rozmówców przynosi zaszczyt rozeznaniu pani red. Dominiki Wielowieyskiej, ale jak się pochodzi ze świętej rodziny, to trudno nie mieć do takich rzeczy specjalnego nosa. Zwraca uwagę też okoliczność, że udało się jej w charakterze zrębu kadrowego „Żywej Cerkwi” zgromadzić aż czterech przewielebnych, podczas gdy starożytni Rzymianie uważali, że wystarczy trzech i swoim zwyczajem nawet ubrali to spostrzeżenie w postać pełnej mądrości sentencji, że tres collegium faciunt. A przecież na tej czwórce świat się nie kończy, więc jak tak dalej pójdzie, to również zaniedbany dotąd kadrowy odcinek „Żywej Cerkwi” zostanie podciągnięty co najmniej do odcinka obrony demokracji i praworządności.
© Stanisław Michalkiewicz
29 grudnia 2017 - 1 stycznia 2018
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
29 grudnia 2017 - 1 stycznia 2018
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © DeS
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń