To, co rządy w Warszawie wyprawiają w stosunkach z Ukrainą, bije wszelkie rekordy głupoty, łajdactwa i – trzeba to niestety powiedzieć – kurewstwa. Zaczęło się od „pomarańczowej rewolucji”, w następstwie której stanowisko prezydenta i premiera tego państwa objęli banderowcy – Wiktor Juszczenko i krasawica-raskrasawica Julia Tymoszenko, co to wygartywała z niejednego komina. Zaczynała od wypożyczalni pornograficznych kaset, ale kiedy zwąchała się z niejakim Pawłem Łazarenką, który może jeszcze jest cwelowany przez Murzynów w jakimś amerykańskim kryminale, to pierwszy raz powąchała i prawdziwych pieniędzy.
W tym celu założyła firmę „Ukraińska Benzyna”, która uzyskała coś w rodzaju monopolu na obrót paliwami na terenie wschodniej Ukrainy. Ale kiedy Łazarence powinęła się noga, Julia – która być może nawet go sprzedała konkurencji – nie tylko spadła na cztery łapy, ale, jak to się mówi – „rosła wraz z krajem”, to znaczy – jako właścicielka Zjednoczonych systemów Energetycznych Ukrainy – uzyskała od ruskich czekistów monopol na import ruskiego gazu z prawem reeksportu. Ponieważ każde dziecko wie, że w Rosji paliwa to domena GRU, fakt, że piękna Julia uzyskała od czekistów taki radosny przywilej potwierdza podejrzenia o wielu kominach. Na tym tle prezydent Wiktor Juszczenko prezentuje się siermiężnie, ale nie o to chodzi, by porównywać tutaj zalety i przymioty ukraińskich Umiłowanych Przywódców, tylko by pokazać tło dla występów naszych Umiłowanych Przywódców, których Potężna Ręka Naszych Sojuszników nie tylko przywiodła na Majdan, ale też skłoniła do wydawania kabotyńskich okrzyków. Ręka prowadziła wszystkich jak leci, ponad podziałami, a więc – Aleksandra Kwaśniewskiego, który po zakończeniu przygody z prezydenturą naszego nieszczęśliwego kraju, po różnych perypetiach wylądował jako „doradca”, czyli entre nous – burgrabia, vulgo stróż nocny u pewnego ukraińskiego grandziarza, ale i panów Kaczyńskich – jednego i drugiego. To, że nasi Umiłowani Przywódcy stają przed Naszymi Sojusznikami na zadnich nogach, to rzecz znana i nie byłoby w tym żadnej osobliwości, gdyby nie okoliczność, że zarówno Wiktor Juszczenko, jak i raskrasawica ostentacyjnie podlizywali się banderowcom, stanowiącym na Ukrainie i w rozległej i zdyscyplinowanej diasporze jedyną autentyczną siłę polityczną. Gdyby tedy w naszym nieszczęśliwym kraju ktoś naprawdę uprawiał politykę zagraniczną, to zanim jeszcze ukraiński lud dał wyraz swojej tęsknicy za Unią Europejską – bo taki był pretekst tamtego Majdanu – jakiś urzędnik powinien pojechać do Departamentu Stanu i powiedzieć, że Polska zrobi wszystko co trzeba, by pomarańczowa rewolucja się udała – ale pod jednym warunkiem – że jej siłą napędową nie będą banderowcy. W przeciwnym razie zamknie granicę, wszystkich bojowników wyłapie, a ci, co nie zginą w czasie próby ucieczki, zostaną wsadzeni do pociągu, którym Putin zawiezie ich prosto na Kamczatkę. Ale co tam marzyć o tym, żeby taki jeden z drugim absolwent Szkoły Liderów przy Departamencie Stanu, ośmielił się coś takiego powiedzieć! Już prędzej splamiłby mundur, to znaczy – bieliznę osobistą od środka, podobnie jak Roch Kowalski, któremu nie mieściło się w głowie, że można podnieść rękę na Radziwiłła. Konsekwencje ponosi oczywiście nasz nieszczęśliwy kraj, któremu Nasi Sojusznicy wyznaczyli rolę czegoś w rodzaju pogotowia seksualnego dla Ukrainy – jak tylko któryś z tamtejszych grandziarzy kiwnie palcem, to nasi Umiłowani Przywódcy od razu mu się nadstawiają i to ponad podziałami – zarówno płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm, jak i przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa. Jeszcze gorzej wyglądało to na kolejnym Majdanie, co to odbywał się pod pretekstem walki z korupcją. O ile na tamten Majdan stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros wyłożył zaledwie 20 mln dolarów, to ten drugi kosztował już co najmniej 5 miliardów. No, ale z korupcją nie ma żartów, więc i walka z nią też musi sporo kosztować. Toteż nawet zazwyczaj bardzo ostrożny pan prezes Kaczyński dał się porwać tej atmosferze i pod batutą jakiegoś rezuna wydawał kabotyńskie okrzyki „sława!”, bodajże „herojam”.
Toteż postępowanie rządów w Warszawie, która z tego tytułu powinna zmienić nazwę na „Parszawa”, nie zasługuje nawet na nazwanie go polityką. Bo polityka powinna mieć jakiś cel, tymczasem postępowanie to polega na żyrowaniu w ciemno wszystkiego, na co tylko wpadnie rząd w Kijowie. To jest kurewstwo, a nie polityka. Przynosi to oczywiście rezultaty opłakane, bo cwane ukraińskie rezuny znakomicie opanowały sztukę obcinania kuponów od prezentowania Ukrainy jako państwa specjalnej troski, któremu lepiej się nie sprzeciwiać, podobnie jak szurniętemu dziecku, bo nie wiadomo, czy nie zrobi albo sobie, albo komuś czegoś okropnego. W rezultacie nawet bystra księżna-małżonka, czyli pani Anna Applebaum wypisuje dyrdymały, że nacjonalizm ukraiński trzeba „tolerować”, jako istotny składnik tamtejszej tożsamości. Najwyraźniej coś jest na rzeczy w tym, co mówią antysemici, że dla nawet mizernego zysku Żydzi gotowi są na każde łajdactwo. Czyżby banderowcy jeszcze za mało zadali im dzięgielu?
Ale mniejsza o Żydów; niech tam robią tak dalej, bo ważniejsze, że to postępowanie warszawskich statystów upewniło ukraińskich rezunów, że mogą pozwolić sobie na wszystko. Toteż awanturnik nazwiskiem Michał Saakaszwili, który w Gruzji poszukiwany jest listem gończym, a postawiony na fasadzie ukraińskiego dyrektoriatu oligarchów Piotr Poroszenko zabrał mu ukraińskie obywatelstwo, hula sobie po Polsce i przekracza granicę w Przemyślu pod samym nosem czujnego pana ministra Błaszczaka – a żaden spośród zasiadających w Sejmie 460 Zasrancen nie odważy się złożyć interpelacji, na podstawie jakich to dokumentów osobnik ten wjechał do Polski i z niej wyjechał – bo że na Ukrainie sforsował kordon, to już nie nasza sprawa – no i na jakiej zasadzie ukraińscy funkcjonariusze szarogęsili się na dworcu kolejowym w Przemyślu i próbowali rozkazywać polskim kolejarzom. Ale czegóż innego tu można oczekiwać, kiedy ukraiński minister postawił niedawno wicepremierowi Glińskiemu warunek, że tamtejsze władze rozważą zgodę na ekshumację polskich ofiar banderowskiego ludobójstwa, jeśli polskie władze odbudują pomnik banderowców w Hruszowicach. Ciekawe, że żaden z dziennikarzy rządowej telewizji nawet się na ten temat nie zająknął, a tylko kolega Ziemkiewicz wspomniał o tym w swoim programie. Nie wiemy niestety, czy pan wicepremier Gliński podkulił pod siebie ogon, czy nie. Ponieważ nie ma komunikatu, to można podejrzewać najgorsze. Ale może było inaczej i może powiedział rezunowi, że skoro polskie ofiary ukraińskiego ludobójstwa czekały tak długo, to mogą jeszcze trochę poczekać – ale na polskiej ziemi żadnego pomnika banderowców nie będzie, a jeśli jakiś gdzieś się zaplątał, to już jutro zostanie zburzony, a ziemia pod nim posypana solą, żeby nic na tym miejscu nigdy nie wyrosło.
Kraj stanął w rozkroku
„Anastazja Pietrowna, Anastazja, kto ty jesteś? Europa, czy Azja? Eti biełyje ruki, eti cziornyje glaza, takije cziornyje, czto łutsze nie lzia?” - śpiewał przed laty Maciej Zembaty, po czym przechodził w recitativ: „Na twarz Anastazji Pietrowny padały płatki śniegu wielkości złotych pięciorublówek – a tymczasem na Newie cumował już krążownik „Aurora”. A potem krążownik „Aurora” wystrzelił – i od tego czasu śpiewamy inne piosenki.” Widać, że literatura, nawet ta kabaretowa, wyprzedza życie, bo oto okazało się, że do Moskwy wybiera się właśnie prezydent Republiki Federalnej Niemiec Walter Steinmeier, żeby namawiać się z zimnym rosyjskim czekistą Putinem. O czym będą się namawiać? A o czymże innym, jak nie o reaktywacji paktu Ribbentrop-Mołotow?
Warto przypomnieć, że w rok po słynnym „resecie” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, dokonanym 17 września 2009 roku przez prezydenta Obamę, podczas szczytu NATO w Lizbonie w dniach 19-20 listopada 2010 roku, proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, jako najważniejsze postanowienie nowego porządku politycznego w Europie, który można nazwać „porządkiem lizbońskim”, a który miał zastąpić nieaktualny już wtedy porządek jałtański. Najtwardszym jądrem porządku lizbońskiego było oczywiście strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, którego kamieniem węgielnym był podział Europy na strefę niemiecką (Unia Europejska z przyległościami) i strefę rosyjską, prawie dokładnie według linii Ribbentrop-Mołotow. Prawie – bo republiki bałtyckie, które w pierwotnej wersji znajdowały się po wschodniej stronie kordonu, obecnie znalazły się po zachodniej. Wprawdzie w roku 2013, wskutek irytacji niepowodzeniem doznanym w Syrii za sprawą zimnego rosyjskiego czekisty Putina, prezydent Obama wysadził w powietrze porządek lizboński, zapalając zielone światło dla przewrotu na Ukrainie, ale w sytuacji, gdy prezydent Trump krytykuje niemiecką hegemonię w Europie, a podczas wizyty w Warszawie zapowiada amerykańskie poparcie dla projektu Trójmorza, podróż niemieckiego prezydenta do Moskwy w celu zacieśnienia strategicznego partnerstwa, jest niemiecką odpowiedzią. Wychodzi ona naprzeciw rosyjskim niepokojom związanym z powolnym, ale metodycznym przysuwaniem amerykańskiej broni w pobliże Rosji. Co z tego wyniknie – trudno dzisiaj powiedzieć - ale na pewno nic dobrego dla naszego nieszczęśliwego kraju. Wprawdzie złowrogi minister Antoni Macierewicz udzielił niedawno zapewnienia, że nasza niezwyciężona armia – oczywiście w sojuszu z innymi niezwyciężonymi armiami - odeprze każdego wroga, z czego oczywiście bardzo się cieszymy, bo jakże tu się nie cieszyć – ale z drugiej strony wiadomo, że wojny, a nawet operacje pokojowe, to wiadomo tylko, jak się zaczyna, ale nie wiadomo, jak się kończy. Ale zanim padnie salwa, niech humory nam dopisują, zwłaszcza, ze w naszym nieszczęśliwym kraju zapanowała atmosfera oczekiwania, obfitująca w niezamierzone efekty komiczne.
Potwierdzają one po raz kolejny, że literatura wyprzedza życie, co niekiedy sprawia nawet wrażenie, jakby literatów wspierały proroctwa. Oto dawno, dawno temu, Sławomir Mrożek napisał sztukę pod tytułem „Policjanci – dramat ze sfer żandarmeryjnych”. Pointa polega na tym, że wszyscy wyaresztowują się nawzajem. I właśnie z podobną sytuacją mamy do czynienia w naszym nieszczęśliwym kraju i jak tak dalej pójdzie, to wszyscy wyaresztują się nawzajem i taki będzie „finis Poloniae”. Oto Trybunał Konstytucyjny, w którym zasiadają tak zwani sędziowie „dublerzy” (jest to całkiem nowa kategoria niezawisłych sędziów; sędziowie „dublerzy” to tacy, którzy nie zostali zatwierdzeni przez Judenrat „Gazety Wyborczej”) najsampierw zadekretował, że z Trybunałem Konstytucyjnym wszystko jest w jak najlepszym porządku, czyli – że wybór sędziów „dublerów” jest gites-tenteges, a potem, już jako Trybunał uprawomocniony – przegłosował że wybór pani Małgorzaty Gersdorf na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego był „niekonstytucyjny”, ale „ważny”. Widać wyraźnie, że obydwie Wysokie Strony Wojujące O Praworządność, starają się nie doprowadzać do sytuacji ostatecznych. Przypomnieć bowiem wypada, że całkiem niedawno również niezawisły Sąd Najwyższy nie potrafił udzielić odpowiedzi na pytanie, czy pani sędzia Julia Przyłębska jest czy nie jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Nie zadekretował, że nie jest, chociaż nie zadekretował też, że jest. Toteż nic dziwnego, że inny niezawisły sąd, orzekający w sprawie grzywien nałożonych przez komisję do spraw reprywatyzacji pod kierownictwem pana wiceministra Patryka Jakiego na panią prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz za odmowę stawienia się przed komisją, zadekretował solennie, ze wprawdzie pani prezydent powinna przed komisją się stawiać na jej wezwanie, ale grzywien płacić nie musi. Dlaczego w takim razie „powinna” się stawiać – tajemnica to wielka, podobnie zresztą, jak inne zakamarki sławnej sądowej niezawisłości.
Jakże jednak ma być inaczej w sytuacji, gdy pan prezydent Andrzej Duda, z którym prezes Jarosław Kaczyński prowadzi rozmowy na najwyższym szczeblu gwoli ustalenia sposobu walki o praworządność, właśnie ponad podziałami ustalił z panem prezesem Kaczyńskim, że „Aneks do Raportu o Rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych” nie zostanie opublikowany. Nietrudno domyślić się jednej przynajmniej przyczyny takiej decyzji; z agenta zdemaskowanego nie ma już żadnego pożytku, podczas gdy agenta nie zdemaskowanego można eksploatować aż do śmierci. Toteż nic dziwnego, że pan prezydent, najwyraźniej pragnący wybić się na niepodległość, nie zamierza trwonić tego kapitału, podobnie zresztą, jak pan prezes Kaczyński, przed którym brat – prezydent nie miał chyba żadnych tajemnic. Ale może wchodzić w grę też przyczyna inna – że mianowicie ta powściągliwość w dzieleniu się tymi perłami wiedzy o naszym nieszczęśliwym kraju z opinią publiczną, jest rodzajem oferty pod adresem starych kiejkutów, że jeśli nawet będą dokazywać, ale nie przekroczą cienkiej, czerwonej linii, jaka pan prezes Kaczyński nakreślił w głębi swego gorejącego serca, to i on nie posunie się do ostateczności. Na taką możliwość wskazywałyby wydarzenia zachodzące przed sejmową komisją badającą pod przewodnictwem panny Wassermannówny słynną aferę Amber Gold. Właśnie przesłuchany został tam pan Marcin Plichta, czyli „Marcin P.”, umieszczony na fasadzie całego przedsięwzięcia. Zeznał on, że dzisiaj jest już przekonany, że nad Amber Gold „ktoś” rozpostarł parasol ochronny. A kto rozpostarł? Okazało się, że dwójka gdańskich gangsterów, powiązana z tamtejszymi politykierami. Najwyraźniej komisja liczy, że opinia publiczna w naszym nieszczęśliwym kraju bez zastrzeżeń przyjmie do wiadomości, że przed dwoma gdańskimi gangsterami zginały się wszelkie kolana: niebieskie, ziemskie i piekielne i to nie tylko w słynącym w świecie z niezawisłości gdańskim okręgu sądowym, ale i tamtejszą niezależną prokuraturą, a przede wszystkim – z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nie mówiąc już o sławnym Centralnym Biurze Antykorupcyjnym. Nie wiem, czy ktoś w to uwierzy – ale wykluczyć tego nie można. Oto bowiem w tym samym momencie, gdy „Gazeta Polska” poinformowała, że ktoś „ukrywał” dowody świadczące o niewytłumaczalnym i gwałtownym wzroście ciepła na czujniku temperatury samolotu, jak ręką odjął ustały spekulacje na temat reparacji wojennych, jakie jeszcze kilka dni temu bezwzględnie Polsce się należały – co w sposób nie budzący wątpliwości potwierdził pan dr Waldemar Gontarski, który w swoim czasie prezentował się w charakterze eksperta Zrzeszenia Prawników Polskich, co władze tego Zrzeszenia dość energicznie dementowały. Ciekawe, że ta koincydencja nie zwróciła uwagi żadnego komentatora, z czego wyciągam wniosek, że i oni też mogli – podobnie jak niezawisłe sądy – przyjąć postawę wyczekującą. I tylko złowrogi minister Antoni Macierewicz „ma nadzieję”, że „Aneks” jednak trafi z rąk pana prezydenta do Służby Kontrwywiadu Wojskowego, dzięki czemu można by dokończyć kurację przeczyszczającą w naszej niezwyciężonej armii. Ale skoro złowrogi minister Macierewicz może tylko „mieć nadzieje”, to jakże wierzyć w zapewnienia, iż nasza niezwyciężona odeprze każdego, skoro nie potrafi przekonać pana prezydenta, ani nawet – pana prezesa Kaczyńskiego?
Nie ma tego złego...
Niedawno przez wiele polskich miast przeciągnęły demonstracje ubranych na czarno tak zwanych „Wściekłych kobiet”, z jednej strony protestujących przeciwko „nacjonalizacji macic”, ale z drugiej – żądających, by „państwo” jednak je zapładniało, może nie bezpośrednio, przy pomocy, dajmy na to, potencjału armii, ale na pewno na własny, to znaczy – podatników koszt. „Wściekłe kobiety” pewnie by się bezgranicznie zdumiały i może jeszcze bardziej się wściekły, gdyby ktoś im uświadomił, że takimi żądaniami wpisują się w „dobrą zmianę”. Polega ona bowiem na rekonstrukcji przedwojennej sanacji, która też pozowała na „silne państwo”, dopóki Hitler ze Stalinem nie powiedzieli: „sprawdzam”, bo wtedy czar prysnął w jednej chwili. W tej rekonstrukcji przedwojennej sanacji jest wiele podobieństw z gierkowszczyzną. Jak wiadomo, za Gierka, Polska była 10 potęgą gospodarczą na świecie, co prawda tylko w telewizji, ale zawsze. Dzisiaj rządowa telewizja jest trochę skromniejsza, bo lokuje Polskę dopiero na 25 miejscu wśród światowych potęg, no ale „dobra zmiana” dopiero się zaczyna, no i nie od razu Kraków zbudowano. Ale skoro tyle mamy podobieństw, to kto wie, czy i zakończenie się nie powtórzy? Jak wiadomo, czar gierkowskiej potęgi prysnął ostatecznie w roku 1980, kiedy to 10 potęga gospodarcza świata mogła zaoferować swoim obywatelom już tylko musztardę i ocet. Teraz, dopóki nie padnie salwa, humory wszystkim, a zwłaszcza – środowiskom nomenklaturowym – dopisują, no a potem się zobaczy. Nie o tym zresztą chciałem pisać, tylko o tym, że sanacja była ruchem etatystycznym, który rozbudowywał funkcje państwa do przesadnych rozmiarów, co znalazło wyraz w art. 4 ust. 1 konstytucji tzw. „kwietniowej” z 1935 roku, gdzie czytamy, że „w ramach państwa i w oparciu o nie rozwija się życie społeczeństwa”. Zapis ten oznacza, że poza „państwem”, to znaczy – poza ramami wyznaczonymi przez państwową biurokrację właściwie nie ma już, a nawet nie może być życia. Czyż nie tak właśnie wyobrażają sobie docelową sytuację „wściekłe kobiety”, domagając się, by to właśnie „państwo” je nawet zapładniało? W tym kontekście sprzeciw wobec perspektywy „nacjonalizacji macic” wydaje się daremny; jakże „państwo” ma zapładniać „wściekłe kobiety”, nie tykając ich „macic”? Logiki nie ma w tym żadnej, ale któż oczekiwałby logiki od „wściekłych kobiet”?
Bardzo zresztą możliwe, że tak naprawdę nie o żadne „macice” tu chodzi – czy one będą znacjonalizowane, czy nie - tylko o mobilizację wszystkich możliwych środowisk przeciwko aktualnemu polskiemu rządowi, który Nasza Złota Pani Adolfina próbowała obalić 16 grudnia 2016 roku – żeby ponownie na pozycji lidera politycznej sceny naszego bantustanu zainstalować ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego pod nadzorem starych kiejkutów, tych „państwowców”, co to za łapówkę sprzedałyby nawet poćwiartowane zwłoki własnej matki, a cóż dopiero – naszą biedną Ojczyznę. Periculum in mora, zwłaszcza po deklaracji prezydenta Trumpa z 6 lipca, że USA będą wspierały projekt Trójmorza, którego realizacja nie tylko podważyłaby niemiecką hegemonię w Europie, ale w dodatku – zablokowała projekt IV Rzeszy, w który Niemcy tyle już zainwestowały. Zatem „wszystkie ręce na pokład”, a im głupsze, im bardziej sfanatyzowane – tym lepiej. Nieważny pretekst – ważny efekt końcowy.
Warto odnotować, że akcja przeprowadzona przez „wściekłe kobiety” spotkała się z niezwykle życzliwym zainteresowaniem ze strony żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją Adama Michnika. Dlaczego żydowskie lobby polityczne w Polsce nie stara się już nawet ukryć zainteresowania nieograniczoną legalizacją aborcji dzieci należących do mniej wartościowego narodu tubylczego – to sprawa osobna – chociaż warto zauważyć, że tutaj też logiki nie ma, a w każdym razie – nie ma jej za dużo. Przecież żydowskie lobby powinno jednak być zainteresowane w utrzymaniu populacji mniej wartościowych narodów tubylczych na pewnym poziomie, bo w przeciwnym razie komu żydowscy finansowi grandziarze mieliby pożyczać pieniądze na wysoki procent? Przecież nie sobie nawzajem, bo to żaden interes! Ale na tym etapie dziejowym żydowskie lobby kolaboruje z nazi..., to znaczy pardon – nie z żadnymi „nazistami”, bo przecież dziś prawdziwych nazistów, podobnie jak prawdziwych Cyganów już nie ma, tylko z Niemcami, oczywiście tymi dobrymi, co to każdemu chcą przychylić nieba, więc logika ma i w tym przypadku zastosowanie ograniczone.
Przeciwko „wściekłym kobietom” występują środowiska katolickie. Mają oczywiście ważne i zasadnicze powody, ale czy aby do końca słusznie? Warto zwrócić uwagę, że „wściekłe kobiety” rekrutują się głównie z tak zwanych „środowisk postępowych”, to znaczy – ze środowisk składających się na polskojęzyczną wspólnotę rozbójniczą, z którą historyczny naród polski zmuszony jest od 1944 roku dzielić terytorium państwowe, a której początki tkwią w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej. Jeśli tedy kobiety z polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej walczą o prawo do wyskrobywania własnych dzieci, to czy nie należałoby przynajmniej się temu nie sprzeciwiać? Zakładam, że normalne Polki, przynajmniej w większości, wyskrobywać się nie chcą, a skoro tak, to z możliwości wyskrobywania się będą korzystały przede wszystkim przedstawicielki wspomnianej polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej. W ten sposób na przestrzeni jednego pokolenia udział polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej w populacji zamieszkującej polskie terytorium państwowe radykalnie by się zmniejszył, a na przestrzeni dwóch pokoleń ta polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza mogłaby zredukować się do nieistotnego marginesu. Jest oczywiste, że taki obrót spraw byłby niesłychanie korzystny dla tradycyjnego narodu polskiego, który w ten sposób, bez żadnego obciążania własnych sumień, mógłby uwolnić się od – co tu ukrywać – wstrętnego i kłopotliwego towarzystwa. Jeszcze raz okazuje się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a w każdym razie – nie mogłoby wyjść. Warto w związku z tym przypomnieć opinię nie byle kogo, tylko samego Pana Jezusa, którą w swoim „Dzienniczku” odnotowała św. Faustyna Kowalska. Otóż pewnego razu Pan Jezus opowiadał jej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami. - Upominam ich – powiada – głosem sumienia, głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą człowieka przywieść do opamiętania – a jeśli nic nie pomaga, to spełniam wszystkie ich pragnienia. Czy ogólnopolskie manifestacje „wściekłych kobiet” nie stanowią poszlaki, że nawet sam Pan Jezus mógł stracić cierpliwość dla polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej?
© Stanisław Michalkiewicz
28-31 października 2017
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
28-31 października 2017
www.michalkiewicz.pl / www.magnapolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz