Zakończyła się właśnie kolejna, październikowa miesięcznica smoleńska. Może nie byłoby powodu, by ją odnotowywać, gdyby nie deklaracja, a właściwie dwie deklaracje pana prezesa Kaczyńskiego. Otóż powiedział on, że kiedy już smoleńskie liturgie dobiegną końca – a nastąpi to po 96 miesięcznicy, czyli po 10 kwietnia przyszłego roku – to mamy dwie możliwości: albo poznamy prawdę o tej katastrofie, albo przeciwnie – nie tylko jej nie poznamy, ale dowiemy się, że jest to w ogóle niemożliwe. Wynika z tego – po pierwsze – że tej prawdy nadal nie znamy, więc opowieści, jakoby w Smoleńsku był zamach, to tylko takie hipotezy, a po drugie – że pan prezes Kaczyński wyznaczył w ten sposób złowrogiemu ministrowi Macierewiczowi termin, do którego ma zakończyć żmudne „dochodzenie do prawdy”. Oczywiście musi to zakończyć się efektownie, toteż pan prezes Kaczyński poinformował, że tak czy owak „odniesiemy zwycięstwo”.
To „zwycięstwo” będzie polegało na tym, że na Krakowskim Przedmieściu stanie pomnik ofiar smoleńskiej katastrofy. Oznacza to, że pan prezes Kaczyński dopuszcza możliwość, iż do tego czasu Hanna Gronkiewicz-Waltz utraci stanowisko prezydenta Warszawy, bo w przeciwnym razie nigdy nie wyraziłaby zgody na taki pomnik w tym miejscu. Ale po wyroku niezawisłego Naczelnego Sądu Administracyjnego, który Hannie Gronkiewicz-Waltz oddalił wniosek o stwierdzenie, iż między warszawskim Ratuszem i komisją pana wiceministra Jakiego zaistniał „spór kompetencyjny”, jej pozycja słabnie z dnia na dzień i nawet przywódcy Platformy Obywatelskiej traktują wiceprzewodniczącą własnej partii z narastającym zniecierpliwieniem sugerując publicznie, by przestała bojkotować komisję i stawiła się na przesłuchanie. Ale pani Hanna też wie swoje – że mianowicie wiceminister Jaki wtedy ściągnie jej majtki na oczach całej Polski, co nie przyniesie zaszczytu ani Platformie Obywatelskiej, ani też – tym bardziej – jej samej. Toteż pani prezydent brnie ku swemu przeznaczeniu, zgodnie ze wskazówką Antoniego Słonimskiego ze słynnego poematu „Sąd nad Don Kichotem”: „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma – ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje.” Trafność tej wskazówki możemy sprawdzić przysłuchując się zeznaniom byłego przewielebnego ojca dominikanina Jacka Krzysztofowicza przed komisją badającą aferę Amber Gold. Niektórzy świadkowie zeznali, że szef Amber Gold, który wcześniej ofiarował ojcu Jackowi OP półtora miliona złotych, miał u niego też składować ambergoldowe złoto. Otóż przewielebny ojciec Jacek, kiedy tylko poczuł forsę, zaraz wzgardził celibatem, porzucił duchowną sukienkę i zajął się psychoterapeutyką. Kto tam się decyduje u niego na terapię – trudno zgadnąć tym bardziej, że jest on do tego stopnia mało spostrzegawczy, że o uczciwości towarzystwa z Amber Gold był przekonany – jak zeznał - „aż do samego końca”. Ja bym w związku z tym nie powierzył jego pieczy nawet duszy od żelazka, ale być może w środowisku ubeckim obowiązują inne rozkazy i psychoterapeutyczny biznes „sze kręczy”. Oczywiście żadnego złota przewielebny nigdy nie widział, chyba, że na liturgicznych naczyniach, więc być może dyscyplinujący wpływ starych kiejkutów na przewielebne duchowieństwo jest większy, niż myślimy – i to specjalnie na dominikanów, którym zresztą towarzystwo konfidentów jakoś nie przeszkadza.
Tymczasem i w Katalonii sytuacja jest niejasna do tego stopnia, że premier rządu hiszpańskiego zadał premierowi Katalonii pytanie, czy ogłosiła ona niepodległość, czy nie. Rzecz w tym, że kataloński premier podpisał deklarację stwierdzającą, że „od dziś” Katalonia odzyskuje „pełną suwerenność”, ale „wejście w życie” tej deklaracji „odroczył”. Co to ma znaczyć – tego nikt nie wie i stąd to pytanie hiszpańskiego premiera – podobne zresztą do tego, jakie zadał niezawisły sąd w Warszawie Sądowi Najwyższemu – czy mianowicie pani Julia Przyłębska jest, czy nie jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Jak wiemy, niezawisły Sąd Najwyższy na to proste pytanie nie potrafił odpowiedzieć, więc nic dziwnego, że i premier Katalonii też milczy, jak ten ogon wilczy. W rezultacie hiszpański rząd jest sparaliżowany, bo jeśli Katalonia nie ogłosiła niepodległości, to nie ma powodu, żeby ten cały rząd kataloński aresztować pod zarzutem zdrady stanu, a do zbuntowanej prowincji wprowadzić wojsko w ramach stanu wyjątkowego. Tak oto demokratyczne doktrynerstwo doprowadza nawet wysoko postawione osobistości do stanu oduraczenia. Co tu gadać, świętą rację miał Tadeusz Boy-Żeleński pisząc, że „dawniej ludzie mniej mieli kultury lecz byli szczersi” i taki na przykład kanclerz Otto Bismarck nie udawał demokratycznego idioty, tylko otwarcie stwierdzał, że „zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się mowami, tylko krwią i żelazem”. Okazało się wreszcie, że rząd dał Katalonii tempus deliberandi do poniedziałku – a potem się zobaczy.
Na razie jednak świat wstrząsany jest innymi wydarzeniami. Oto w stolicy amerykańskiego przemysłu rozrywkowego zdemaskowany został żydowski filmowiec jako notorycznie molestujący seksualnie kobiety. Jak tylko sprawa wyszła na jaw, hollywoodzkie celebrytki, jedna przez drugą, przypominają sobie, że one też były przez niego molestowane, a niektóre – że nawet były – excusez le mot - „odkorkowywane”, co z reguły stanowiło początek udanej i błyskotliwej kariery. Jak tam było, tak tam było, bo – jak zauważył dobry wojak Szwej – jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Co się namolestował, to się namolestował. Odwrotnie, niż pan Sklepowicz, który na widok manifestacji „wściekłych kobiet”, co to próbowały epatować publiczność swoimi „macicami” i innymi anatomicznymi zakątkami, nie tylko postawił sobie w duchu pytanie: „kto to rucha”? - ale w dodatku zwierzył się z tego w telewizyjnym programie. Wywołało to ogromne poruszenie w środowisku, najwyraźniej dotkniętym takim podejrzeniem do żywego, a efektem tego wstrząsu może być pozew, z jakim przeciwko pani Sklepowiczowi zamierza wystąpić pani Magdalena Dobrzańska-Frasyniuk, małżonka „legendarnego” Władysława Frasyniuka. To może być bardzo ciekawy proces przede wszystkim z uwagi na obowiązującą w procedurze od czasów rzymskich zasadą „actori incumbit probatio”, co się wykłada, że ciężar dowodu spoczywa na powodzie. W jaki sposób pani Frasyniukowa zamierza przeprowadzić w sądzie dowód, że podejrzenia pana Sklepowicza wobec „wściekłych kobiet” są bezpodstawne – tego oczywiście nie wiem, ale cokolwiek by to było, z pewnością dostarczy wiele radości nie tylko publiczności na sali sądowej, ale również czytelnikom, radiosłuchaczom i telewidzom.
Ale nie samymi igrzyskami ludzie żyją, więc zanim jeszcze ucichły przechwałki, z jakimi wystąpił w telewizji wicepremier Morawiecki – że niby kondycja ekonomiczna Polski jest znakomita – natychmiast młodzi lekarze-rezydenci, wegetujący na nędznych pensyjkach urządzili strajk głodowy w celu „dofinansowania służby zdrowia” w nadziei, że również im spadną jakieś dodatkowe okruszki ze stołu pańskiego. Głodowali solennie, nie tylko w przerwach między posiłkami, ale podobno naprawdę, chociaż, ma się rozumieć, pod nadzorem i jak tylko jakiemuś głodującemu zaburczało w brzuchu, natychmiast był ewakuowany, bo wprawdzie salus Reipublice suprema lex esto, ale zdrowie najważniejsze. Okazało się, że wprawdzie sytuacja Polski jest wyśmienita, zwłaszcza w rządowej telewizji – ale na pensje dla rezydentów jednak nie starczy. Więcej szczegółów dowiedzieliśmy się z prezentacji przez „naszego Balcerowicza”, czyli wicepremiera Morawieckiego, projektu budżetu na rok przyszły. Okazało się, że deficyt zaplanowano na poziomie 41.5 mld złotych. Za rządów premiera Kaczyńskiego chlubiono się „kotwicą budżetową”, to znaczy – nieprzekraczalnym deficytem na poziomie 30 mld – a teraz, wprawdzie jest dobrze, jak nigdy dotąd – ale deficyt zaplanowano trochę wyższy. Więc lekarze-rezydenci zniechęcili się do rozmów z panem ministrem Radziwiłłem, jako „pozbawionym możliwości decyzyjnych” i zażądali rozmów z panią premier Szydło – jakby ona te możliwości decyzyjne miała. Okazało się jednak, że zaoferowała im ona tylko obietnicę powołania do 15 grudnia „specjalnego zespołu”, więc wznowili protest głodowy – teraz już pewnie aż do śmierci – chyba że stosowne decyzje podejmie pan prezes Kaczyński.
W tym szaleństwie – dwie metody
Od pewnego czasu koresponduję z pewnym Polakiem z Niemiec, który uważa, że postępowanie Naszej Złotej Pani Adolfiny w sprawie bisurmanów, nie było wynikiem jej głupoty, tylko łajdactwa, związanego z wykonywaniem zadania. Nasza Złota Pani rzeczywiście; puszek niewinności obtarła sobie jeszcze w komunistycznej FDJ, co niemiecki kanclerz Helmut Kohl (za jego czasów CDU wymyśliła slogan „nasz Helmut jest lepszy” - w odróżnieniu od Helmuta Schmidta, co to jako niemiecki kanclerz pochwalił generała Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego, że „zaprowadził w Polsce porządek”) uznał za dobry zadatek na przyszłego kanclerza Zjednoczonych Niemiec. Ponieważ literatura wyprzedza tak zwane „życie”, to przypomnę spostrzeżenie Adama Mickiewicza z „Dziadów” części bodajże II, kiedy to przypadek pastereczki Zosi („przede mną bieży baranek, nade mną leci motylek...”) pointuje następująco: „Bo słuchajcie i zważcie u siebie, że według Bożego rozkazu, kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie znajdzie się w niebie.” Nie wiem, czy kanclerz Kohl czytał „Dziady”, ale jeśli nawet nie czytał, to o takich sprawach musiał wiedzieć skądinąd. A gdzież prędzej można by dotknąć ziemi i to w dodatku – miejsc szczególnie utytłanych – jak nie w NRD i w FDJ? Przypominam sobie mego przyjaciela – Niemca, architekta mieszkającego w Berlinie Wschodnim, który urodził się w 1943 roku w Mielcu. Kiedy już przyszliśmy ze sobą do jakiej-takiej konfidencji, powiedziałem mu: słuchaj, jeśli mamy się ze sobą przyjaźnić, to ja muszę wiedzieć, co twoi rodzice robili w 1943 roku w Mielcu. Nie obraził się i wyjaśnił, że jego ojciec – inżynier lotnictwa, został skierowany do pracy do zakładów lotniczych do Mielca, sprowadził tam żonę, no i on się tam urodził. Ja jego matkę jeszcze poznałem; bardzo miła starsza pani mieszkająca w Dreźnie; po polsku – jak mi powiedziała - pamiętała dwa słowa: cebula i buraki. Mój niemiecki przyjaciel do FDJ chyba nie należał, a w każdym razie tym się nie afiszował; zresztą rozmawialiśmy na wszystkie możliwe tematy bardzo szczerze. Powiedział mi m.in., że ma serdecznego, ale to takiego, naprawdę najlepszego przyjaciela. Ale kiedy rozmawialiśmy u niego w domu – jakże by inaczej? - o Hitlerze - i ten serdeczny przyjaciel zadzwonił do drzwi, to mój architekt natychmiast zmienił temat rozmowy na jakiś obojętny. Zrozumiałem, że przyjaciel – przyjacielem, ale minimum konspiracyjne obowiązuje. Wracając tedy do Naszej Złotej Pani Adolfiny, uprzejmie zakładałem, że te wszystkie głupstwa, jakie popełniła w związku z bisurmanami, te wszystkie powitania i tak dalej – bo oczywiście „kontyngentów” już tak uprzejmie nie traktowałem – że to wynika z głupoty, polegającej na uwierzeniu we własną propagandę, te wszystkie brednie, że „wszyscy ludzie będą braćmi”, te „multi-kulti” i tak dalej – a przecież w propagandę to maja wierzyć inni – ale nie jej producenci, na tej samej zasadzie, że kucharz sobie nie gotuje, a żołnierz sobie nie wojuje. Teraz jedna zastanawiam się, czy nie zmienić zdania i nie zgodzić się z moim niemieckim korespondentem, który od początku utrzymywał, że postępowanie Naszej Złotej Pani nie jest następstwem głupoty, a właśnie łajdactwa.
Skłaniają mnie do tego wniosku dwie przesłanki. Po pierwsze, inwazja bisurmanów MUSIAŁA doprowadzić – po pierwsze – do wzrostu przestępczości, a po drugie – do coraz częstszego występowania aktów terroru – bo niektórzy bisurmanowie, jeśli nawet nie są agentami wysłanymi przez Państwo Islamskie na podbój Europy – sami mogą odkryć w sobie wokację do świętej wojny w „niewiernymi”, no i zaczynają eliminować ich na własną rękę na zasadzie sformułowanej przez Stanisława Jachowicza: „Czyń każdy w swoim kółku, co każe Duch Boży, a całość sama się złoży”. Na to właśnie liczyli łajdacy-totalniacy z Unii Europejskiej, którzy wprzęgnęli jej instytucje w służbę komunistycznej rewolucji, prowadzonej według strategii zaproponowanej jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego – i wymuszają na parlamentach państw członkowskich uchwalania ustaw „antyterrorystycznych”, które zmierzają do drastycznego ograniczania i tak już ograniczonego zakresu wolności osobistych. W naszym nieszczęśliwym kraju taka ustawa została uchwalona 10 czerwca 2016 roku, a więc już za „dobrej zmiany”, która jednak dlaczegoś tym osiągnięciem się nie przechwala. Przewiduje ona rozmaite dolegliwości, ale nie dla żadnych „terrorystów” - bo przecież na widok prawdziwego terrorysty nasi policjanci, z panem Dziewulskim na czele uciekaliby gdzie pieprz rośnie, podobnie jak angielscy gliniarze przed bisurmaninem uzbrojonym w nóż i – jak pamiętamy – dopiero jakiś niezbyt zresztą trzeźwy Angielczyk poskromił go przy pomocy zagranego z baru krzesła – tylko wobec zwykłych obywateli. Np. art. 9 ustawy – co prawda mający zastosowanie do osób nie będących obywatelami polskimi – nakłada na operatorów telefonii komórkowej obowiązek podsłuchiwania i utrwalania treści rozmów na polecenie szefa Abewiaków - ale przecież wiadomo, że taki obowiązek istnieje również w stosunku do obywateli polskich i nie trzeba do tego żadnego rozkazu szefa Abewiaków. Sam, na prośbę takich osiedlowych operatorów, już przed kilkoma laty, pisałem petycję do ministra infrastruktury, żeby rząd refundował im koszty takich operacji, bo w tym celu muszą utrzymywać „kancelarię tajną” i zatrudniać w niej ubeka z „certyfikatem dostępu do informacji niejawnych”. W ten sposób rząd przerzuca część kosztów utrzymywania ubeków na sektor prywatny. Jeśli już Abewiaki mają możliwość inwigilowania cudzoziemców na postawie art. 10 i 11 ustawy, to któż im się sprzeciwi, jeśli zachce im się wykorzystać te uprawnienia w stosunku do obywateli polskich? Niezawisły sąd? Wolne żarty – zwłaszcza, że nawet nie wiemy, ilu sędziów jest konfidentami ABW, która konsekwentnie odmawia ujawnienia materiałów operacji „Temida”, polegającej właśnie na werbunku agentury wśród sędziów już w tzw. „wolnej Polsce”.
Bardzo ciekawe są „stopnie alarmowe”: Alfa, Bravo, Charlie i Delta – co wskazuje na cudzoziemską inspirację tych legislacji. Oczywiście niezawisłe sądy też są włączone w te wszystkie przedsięwzięcia, więc na podstawie art. 26 ust. 2 niezawisły sąd na rozkaz prokuratora może każdego podejrzanego (a któż z nas nie jest podejrzany?) aresztować w areszcie wydobywczym na 14 dni, tylko na podstawie „samoistnej przesłanki uprawdopodobnienia” przestępstwa o charakterze antyterrorystycznym. Widać jak na dłoni, że Umiłowani Przywódcy, oczywiście dla naszego dobra, no bo jakże by inaczej – po cichutku, we wszystkich państwach członkowskich, wprowadzają regulacje, którymi nie pogardziłby ani Józef Stalin, ani Adolf Hitler. Jeśli dodamy to tego ustawę nr 1066, przewidującą udział zbrojnych formacji obcych państw w tłumieniu rozruchów w naszym bantustanie, to widać, że przy pozorach straszliwych kontrowersji, na naszych oczach rodzi się biurokratyczny internacjonał, który tworzy sobie właśnie narzędzia utrzymywania w ryzach swoich „suwerenów”.
Ale międzynarodówka biurokratyczna to tylko jeden i to nawet nie strategiczny cel – nawet gdyby Umiłowanym Przywódcom wydawało się, że jest inaczej. Bo oni są tylko „ślepym narzędziem przyrody”, wykorzystywanym przez światowy Judenrat do zlikwidowania historycznych europejskich narodów, które w latach 40-tych XX wieku przyglądały się holokaustowi. Toteż przez misje pokojowe i stabilizacyjne, wojny o pokój i tak dalej – sprowokowana została inwazja bisurmanów na Europę. Już sama przez się wywołuje chaos, prowokując Umiłowanych Przywódców żeby się „mniemaną potęgą nasrożyli” - ale to dopiero gra wstępna, po której nastąpi penetracja zasadnicza. Otóż kiedy bisurmanowie się już w Europie usadowią, któż zabroni im kreować się „narodem”, który – powołując się na świętą zasadę samostanowienia narodów” - proklamuje niepodległość bisurmańskiego kalifatu – jednego na obszarze północno-zachodniej części Hiszpanii i południowej Francji, drugiego – na obszarze pogranicza francusko-niemieckiego, a trzeciego – na obszarze Meklemburgii i Pomorza? Oduraczeni przez michnikowszczynę i zaprzątnięci sprawami swoich „macic” i „odbytnic” tubylcy mogą tego nawet nie zauważyć i w ten oto prosty, pokojowy i humanitarny sposób dokona się zemsta na Europie za holokaust. Kto wie, czy referendum w Katalonii nie jest wstępem do tej operacji, która w początkach może nawet wydawać się wstępem do realizacji ulubionej przez Naszą Złotą Panią Adolfinę koncepcji Europy dwóch prędkości? W takiej sytuacji nie mogą nie przyznać racji memu korespondentowi z Niemiec, że wykonuje ona zadanie – ale być może nie do końca zdaje sobie sprawę z jego prawdziwego celu – więc jednak i głupia też jest.
Walka z deficytem demokracji i deficytem budżetowym
Przedstawienie przez pana prezydenta Dudę projektów ustaw „sądowych” utwierdza mnie w przekonaniu, że nie chodzi mu wcale o żadną reformę, tylko o odwleczenie jej w czasie tak, by wszystko zostało po staremu. Jestem przekonany, że tak właśnie przedstawił sprawę pani Małgorzacie Gersdorf, która po rozmowie z panem prezydentem wybiegła z Belwederu cała w skowronkach, a niezawisły Sąd Najwyższy, w ramach umowy „róbmy sobie na rękę”, nie tylko 1 sierpnia „zawiesił” postępowanie w sprawie przedterminowego ułaskawienia pana Mariusza Kamińskiego, ale nie potrafił też udzielić odpowiedzi na proste pytanie, czy pani Julia Przyłębska jest czy nie jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Tymczasem pan prezydent chciałby obarczyć niezawisły Sąd Najwyższy zadaniem rozpatrywania „kasacji od kasacji” - kiedy tylko jakiemuś „pokrzywdzonemu” tak by się zamaniło. Najwyraźniej pan prezydent Duda musiał się zapatrzyć na byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę, który identyczną strategię obrał na okoliczność badania autentyczności dokumentów z tzw. „szafy Kiszczaka”; jak jedna ekipa grafologów uzna je za autentyczne, to Kukuniek powołuje nastepną – i tak dalej. W dodatku niektóre propozycje pana prezydenta wymagałyby zmiany konstytucji, a nie bardzo wiadomo, jaka większość by taką zmianę konstytucji przeforsowała. Po trzecie – z chwilą skierowania projektów do Sejmu pan prezydent traci nad nimi kontrolę, bo Sejm, który przecież zechce nad nimi „pracować”, może dopisać tam co tylko posłom przyjdzie do głowy, a jeśli produkt końcowy panu prezydentowi się nie spodoba, to będzie mógł go znowu zawetować – i tak aż do końca kadencji, więc chyba o to właśnie naprawdę chodzi. W tej sytuacji zajmowanie się projektami, jakie wyszły z Kancelarii pana prezydenta mija się z celem zwłaszcza, że pomysł wprowadzenia „kasacji od kasacji” musiał się zalęgnąć w głowie jakiegoś niedouka, albo... Naszej Złotej Pani, która przed ogłoszeniem przez pana prezydenta zamiaru zawetowania wspomnianych ustaw, rozmawiała z nim telefonicznie przez 45 minut. Doprowadzenie w Polsce do stanu całkowitej anarchii może być ukrytym celem Naszej Złotej Pani tak samo, jak podtrzymanie tu stanu całkowitej anarchii było celem Katarzyny II – tej samej, której portret Nasza Złota Pani powiesiła sobie w gabinecie, kiedy po raz pierwszy objęła urząd kanclerza Niemiec.
Przywrócić władzę „suwerenom”
Przy okazji potwierdziły się podejrzenia, że niemiecki owczarek nazwiskiem Frans Timmermans, który właśnie zapowiedział „wnikliwe” zbadanie prezydenckich projektów, jest bardzo mało spostrzegawczy, bo jakby nie zauważał słonia w menażerii, to znaczy – okoliczności, że w Polsce, podobnie jak w innych krajach dawnego bloku sowieckiego, gdzie najtwardszym jądrem systemu była bezpieka – sędziowie może nie podlegają żadnemu konstytucyjnemu organowi państwa, które tylko im płaci – ale to nie znaczy, że nie podlegają nikomu. Podlegają, a jakże – bezpieczniackim watahom z najgroźniejszą organizacją przestępczą o charakterze zbrojnym, czyli Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, których wprawdzie oficjalnie „nie ma”, ale tak naprawdę są, ukrywając się w watahach, które dla niepoznaki przybrały inne nazwy. W tej sytuacji walka politycznych gangów o to, który z nich będzie miał większy wpływ na obsadzanie stanowisk sędziowskich nie zasługuje na specjalną uwagę tym bardziej, że niektóre z tych gangów – jak np. Nowoczesną z panem Ryszardem Petru na fasadzie – podejrzewam, że są wydmuszkami starych kiejkutów, które nie tylko kreują rozmaite byty na politycznej scenie naszego bantustanu, ale w dodatku dają przy tym wyraz swojej pogardzie dla mniej wartościowego narodu tubylczego, wystrugując mu na prezydentów jak nie Kukuńka, to Aleksandra Kwaśniewskiego, jak nie Aleksandra Kwaśniewskiego, to znowu – Bronisława Komorowskiego – i tak dalej. Skoro tedy nawet prezydenckie kompromisy wymagają zmiany konstytucji, to – korzystając z okazji, że pan prezydent zapowiedział na przyszły rok referendum w tej sprawie – chwyćmy byka za rogi i spróbujmy przywrócić obywatelom, zwanym przez panienki z Nowoczesnej „suwerenami”, wpływ na obsadzanie stanowisk sędziowskich. Nie ma najmniejszego powodu, by obsadzanie stanowisk sędziowskich oddawać politycznym gangom, czy starym kiejkutom. Skoro już bawimy się w demokrację, to się bawmy.
Żeby przywrócić obywatelom, czyli „suwerenom” wpływ na obsadzania stanowisk w niezawisłych sądach, trzeba by odstąpić od zasady nieusuwalności sędziów, zagwarantowanej w art. 180 ust 1 konstytucji. Modyfikacji wymagałby w związku z tym art. 179 konstytucji, stanowiący, że sędziowie są powoływani przez prezydenta Rzeczypospolitej na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa na czas nieoznaczony. Modyfikacja polegałaby na tym, że sędziowie powoływani są przez prezydenta na pięcioletnią kadencję na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa, która na każde stanowisko zgłasza trzech kandydatów, spośród których prezydent wybiera sędziego. Dzięki odpowiedniemu vacatio legis można by kadencje sędziów powiązać z kadencjami prezydenta i wybory sędziów (a przy okazji – komendantów policji i szefów prokuratur) powiązać z wyborami prezydenckimi. Obywatel głosujący w wyborach prezydenckich, głosowałby również na sędziów, komendantów policji i szefów prokuratur – w okręgu, w którym ma miejsce zamieszkania. Każdy sędzia co pięć lat powinien poddać się procedurze wyborów, przedstawiając informację, ile orzeczeń przez niego wydanych zostało uchylonych w drugiej instancji i jak długo prowadził sprawy. Jeśli którykolwiek z tych dygnitarzy nie uzyskałby co najmniej bezwzględnej większości (połowa plus jeden) głosów obywateli biorących udział w głosowaniu, musiałby pożegnać się ze stanowiskiem – i nie byłoby od tego żadnego odwołania. Jeśli uzyskałby wymagane minimum – przez następną pięcioletnią kadencję korzystałby ze wszystkich gwarancji niezawisłości. Obowiązek poddania się procedurze wyborczej powinien być rozciągnięty na Sąd Najwyższy, sądy powszechne i sądy administracyjne – z wyjątkiem sądów wojskowych, chyba, że przywrócona byłaby powszechna służba wojskowa. Przy okazji można by zlikwidować Trybunał Konstytucyjny, z którym od samego początku mamy tylko same zgryzoty, a materie, którymi on się zajmuje, przekazać Sądowi Najwyższemu.
Dzięki takiej reformie pojawiłaby się szansa stopniowego przynajmniej uwolnienia sądownictwa spod kurateli starych kiejkutów, przy jednoczesnym ograniczeniu władzy politycznych gangów nad sądami. Skoro obywatele, czyli „suwerenowie” mają prawo wybierać sobie nie tylko posłów i senatorów, ale nawet – prezydenta, to w imię czego odmawiać im prawa wybierania sędziów, nie mówiąc już o komendantach policji czy szefach prokuratur? Z posłem, senatorem, nie mówiąc już o prezydencie, taki obywatel może nigdy w życiu się nie zetknąć, podczas gdy z komendantem policji, prokuratorem, czy sędzią zetknie się w ciągu swego życia nie raz, czy to jako przestępca, czy to jako ofiara przestępstwa, czy wreszcie – jako strona czy uczestnik postępowania cywilnego. Taka okresowa konfrontacja z „suwerenami” sprzyjałaby krzewieniu w środowisku „kasty” postawy pokory - a to niewątpliwie przyniosłoby korzyść obywatelom, którzy „kastę” tak czy owak utrzymują.
Gmina jako poborca podatkowy
Skoro już mamy odbyć referendum konstytucyjne, to warto by zastanowić się też nad zreformowaniem systemu finansowego państwa. Obecnie bowiem głównym poborcą podatków jest rząd. Ściąga podatki z całego obszaru państwa, a następnie część ściągniętych pieniędzy rozdziela między samorządy terytorialne w ramach finansowania tzw. „zadań zleconych”. Pomysł polega na odwróceniu tej sytuacji o 180 stopni – żeby mianowicie poborcą podatkowym została gmina, a przy okazji, żeby zlikwidować dwa pośrednie szczeble administracji samorządowej – powiaty i województwa. Istnieją one wyłącznie z przyczyn socjalnych, to znaczy – żeby zapleczu partii politycznych umożliwić dojenie Rzeczypospolitej pod pretekstem jakichś zbawiennych dla państwa usług. Zatem można by te dwa szczeble zlikwidować bez żadnej szkody dla państwa – chociaż oczywiście obsadzacze tych synekur będą uzasadniać konieczność ich istnienia i przytłaczać autorytetem każdego, kto by ich zakłamane racje podawał w wątpliwość. Zatem gmina pobiera podatki ze swojego terenu – ale musi zapłacić składkę na państwo, którą każdorazowo ustanawia Sejm. Jeśli gmina nie byłaby w stanie zapłacić tej składki, to należałoby ją bez wahania rozparcelować, bo to dowód, że nie jest w stanie egzystować samodzielnie. Za to pieniądze, które po zapłaceniu składki na państwo zostaną gminie, stanowią jej własność i nikomu już nic do nich.
Taki system zmuszałby samorządy gminne do dbałości o rozwój przedsiębiorczości na swoim terenie – bo tylko z tego gmina miałaby pieniądze – a także zmuszałby gminy do konkurowania między sobą o podatników. A to wychodziłoby naprzeciw oczekiwaniom obywateli oraz potrzebom gospodarki i państwa. Musimy jednak pamiętać o wspominanej już tu skłonności każdej władzy do rozszerzania swojego imperium – więc i tutaj władza centralna próbowałaby ograniczać, czy wręcz zlikwidować finansową i wszelką inną autonomię samorządu gminnego, na przykład przez ustanowienie zaporowej składki na państwo, przy pomocy której wydrenowałyby z gmin wszystkie pieniądze. Czy zatem istnieje jakieś skuteczne remedium na te zakusy?
Nadzieja w Senacie, który obecnie właściwie nie wiadomo po co jest – bo ci senatorowie ani mądrzejsi nie są od posłów – co prawda głupsi też nie są, więc właściwie nie wiadomo, po co ten cały Senat jest. Gdyby jednak nieznacznie zmienić sposób wybierania Senatu, to dzięki tej zmianie można by go przekształcić w sprawne narzędzie ochrony autonomii samorządu gminnego. Otóż bierne prawo wyborcze do Senatu pozostawiamy takie, jakie jest; każdy, kto ukończył 35 lat życia może kandydować na senatora. Ograniczyć należałoby tylko czynne prawo wyborcze do Senatu. Obecnie w wyborach do Senatu głosuje każdy obywatel mający prawo glosowania w wyborach do Sejmu. Modyfikacja polegałaby na tym, że głosować w wyborach do Senatu mogliby wyłącznie tzw. obywatele kwalifikowani, to znaczy tacy, którzy sami piastują funkcje publiczne z wyboru. Głównym trzonem wyborców Senatu byliby w tej sytuacji członkowie samorządów gminnych oraz sołtysi. Nie tylko oni – bo np. również rektorzy uniwersytetów – ale oni przede wszystkim. Senat wybierany przez takich wyborców już by wiedział, czego ma pilnować – że mianowicie ma pilnować interesów samorządu gminnego, między innymi przed zakusami władzy centralnej. Instynkt samozachowawczy natychmiast podpowiedziałby to senatorom – bo na Umiłowanych Przywódców nie ma innego bata, jak tylko obawa przed utratą alimentów związanych ze służeniem Rzeczypospolitej. A ponieważ Senat bierze udział w procesie legislacyjnym, to mógłby skutecznie blokować zaporową składkę na państwo – co również byłoby zbieżne i z interesem obywateli i z interesem państwa – bo rozrzutny rząd, niczym wariat na swobodzie - „prawdziwą klęską jest w przyrodzie”. Mógłby też skutecznie blokować ustawowe próby ograniczania autonomii samorządu gminnego – i o to właśnie chodzi. Dodatkowym zabezpieczeniem powinna być konstytucyjna norma zakazująca uchwalania budżetu państwa z deficytem i uznająca każdą próbę obejścia tego zakazu za usiłowanie kradzieży zuchwałej.
Dochodowy musi odejść
A skoro jesteśmy już przy sprawach finansowych, to przy okazji referendum konstytucyjnego trzeba by podjąć próbę zlikwidowania raz na zawsze podatku dochodowego. Nie mówię już nawet o progresji, bo ona jest nie do pogodzenia z zasadą ochrony własności. Stanowi ona, jak wiadomo, że państwo chroni każdą własność jednakowo – a więc m.in. bez względu na jej rozmiary. Tymczasem progresja podatkowa oznacza, że ochrona własności słabnie w miarę wzrostu jej rozmiarów – bo progresja oznacza, że w miarę wzrostu rozmiarów własności państwo konfiskuje coraz większą jej część. Logiczną konsekwencją tej tendencji byłoby zjadanie najbogatszych – i nie wiadomo, czy do tego w końcu nie dojdzie, bo w miarę laicyzacji zanikają kolejne tabu, a z racjonalnego punktu widzenia zjadanie bliźniego swego jest jak najbardziej uzasadnione.
Ale gdyby nawet takie ryzyko się nie pojawiło, to podatek dochodowy powinien być zlikwidowany z innego powodu. Wyposaża on mianowicie władzę publiczną w prawo kontrolowania dochodów obywateli, a ta kompetencja wcale nie jest konieczna dla zapewnienia dochodów państwowych. W przypadku podatków pośrednich dochody państwowe są realizowane, chociaż władza dochodów obywateli tu nie kontroluje. A skoro ta kompetencja nie jest niezbędna do zapewnienia państwu dochodów, bo wynika jedynie ze specyficznej konstrukcji tego podatku, to w imię ochrony wolności obywatelskiej przed nieuzasadnionymi ograniczeniami i zamachami, podatek ten powinien być zakazany i to normą konstytucyjną, żeby jakimś „socjałom nudnym i ponurym”, co to nie mogą wytrzymać bez „sprawiedliwości społecznej”, maksymalnie utrudnić jego przywrócenie.
...
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz