Ja nie miałem dobrej odpowiedzi na to pytanie i nie mam jej chyba do tej pory.
Coś jednak odpowiedziałem i dziś chciałem ten wątek rozwinąć. Myślę, że ludzie żyjący w rzeczywistości doświadczanej bezpośrednio potrafią się ze sobą dogadać łatwo. Jeśli oczywiście oferta jest uczciwa. A taka była w przypadku Jezuitów. Indianie dla których realnością było polowanie na tapira, a czasem na innych Indian, łatwo rozumieli co to oznacza kochaj bliźniego swego jak siebie samego, bo każdy z nich przynajmniej raz w życiu doświadczył agresji ze strony tegoż bliźniego. Być może ta oferta była dla nich zaskoczeniem, ale mieli na tyle poukładane w głowach, żeby po jednej, dwóch próbach zgodzić się z ojcami jezuitami, że lepiej kochać bliźniego i razem z nim budować kościół niż zeżreć go z powodu chwilowego braku tapirów w okolicy. Podaję przykład drastyczny, żeby każdy zrozumiał. Jestem ponadto głęboko przekonany, że ludzie odbierający rzeczywistość bezpośrednio nie mają najmniejszych kłopotów ze zrozumieniem skomplikowanych nieraz zagadnień. Nie wszyscy rzecz jasna, ale ci bystrzejsi na pewno. Reszta zaś słucha ich, bo potrafią oni wymusić posłuch.
Co to w takim razie jest rzeczywistość zapośredniczona? Zanim wyjaśnię, powiem jeszcze tylko, że nasza, nie dość, że jest zapośredniczone to jeszcze podzielona na segmenty, z których niewiele ma ze sobą jakieś połączenia. Kiedy poszedł pan Bogdan przyszedł Cortes z Wawrzyńcem i Cortes opowiedział nam historię o tym, jak to był na targach książki w Opolu. Te targi to w rzeczywistości wyprzedaż złogów magazynowych, plus Remigiusz Mróz w roli Szczepana Twardocha. Powiedział nam Cortes, że do tego Mroza stało w kolejce jakieś 270 osób. I to jest najwyrazistszy przykład rzeczywistości zapośredniczonej, 270 osób, niektórzy z małymi dziećmi, stoją godzinami w kolejce, żeby uzyskać autograf półidioty. Oni nie odbierają rzeczywistości bezpośrednio, ale poprzez segmenty na które podzieliła ją wszechobecna propaganda mediów. Tak się składa, że przekaz medialny jest skuteczny tylko do pewnego momentu. Kiedy chwila ta nadchodzi ludzie gwałtownie przestają reagować na to co media nadają i odwracają się do mediów plecami. Żeby tego uniknąć wymyślono tak zwane autorytety. Kreacja autorytetów była początkowo przeprowadzana z klucza politycznego i towarzyskiego, ale w końcu – wzorem pop kultury z zachodu – zaczęto lansować po prostu wspomnianych półidiotów, którzy posługując się podzieloną na segmenty rzeczywistością przekonują ludzi, że pogoda może się ustabilizować na cztery miesiące. Tak napisał Mróz w swojej książce, a wszyscy wiemy, że cztery miesiące to styczeń, luty, marzec i kwiecień. Z tej prostej wyliczanki wynika, że o żadnej stabilizacji nie może być mowy, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę okolice bieguna, czy wręcz powierzchnię Marsa, bo zwyczajnie po zimie następuje wiosna. Mróz o tym nie wie, bo on się nie interesuje światem realnym ale zapośredniczonym. Tam zaś, jak u Terry’ego Prachetta wszystko jest możliwe. A do tego jakże zabawne.
Szydziliśmy tu już z Prachetta kiedyś i nie ma chyba sensu czynić tego raz jeszcze, na jego przykładzie jednak widać wyraźnie, do czego służy segmentacja treści. To jest paśnik z paszą wypełniającą mózgi, przy którym kłębi się każdego ranka z dziesięć przynajmniej jeleni.
Jak wiecie potrafię rozpoznawać i nazywać ptaki, rośliny i owady, nie wszystkie, ale sporo gatunków umiem określić jakimś wdzięcznym imieniem. Kiedyś, jeszcze na studiach, ze zdziwieniem skonstatowałem, że ludzie mi nie wierzą. To znaczy, nie wierzą, że coś co chodzi po ziemi i ma kolor fioletowo metaliczny może się po polsku nazywać hurmak olchowiec. A to co lata w kolorze zielony metalik, to kruszczyca złotawka. W takie cuda, że komuś nad głową przeleciał krogulec, nie wierzyła większość moich kolegów i koleżanek. Dostawali bezpośrednią, dobrą informację, którą można było zweryfikować w każdym podręczniku, ale w nią nie wierzyli. Nie pochodziła z segmentów, przy których się paśli i nie potwierdził jej żaden ówczesny autorytet. Tak działa ten mechanizm. W takim świecie o wiele trudniej więc o jakiekolwiek porozumienia niż w dżungli amerykańskiej, w połowie XVII wieku. O tym, by w tych okolicznościach przekonać kogoś do miłości bliźniego, nie ma moim zdaniem mowy. Oczywiście, można się łudzić, że jest inaczej i wiele osób się łudzi, ale myślę, że już łatwiej byłoby przekonać do tej idei Huronów.
Nie lepiej jest kiedy, olewając – przepraszam za kolokwializm – segmenty rynku i segmenty komunikacji międzyludzkiej, próbujemy tworzyć własne konwencje i własne kody. Nawet jeśli czynimy to wzorując się na kimś, nie zyskujemy aplauzu. Podam dwa przykłady. Jeden z filmu, a drugi z życia. Ten z filmu to omawiany tu już kilka razy złodziej w roli feudalnego, japońskiego władcy, którego oglądać możemy w filmie „Sobowtór”. Człowiek, który pochodził z całkowicie innej niż szlachta rzeczywistości, w lot uchwycił o co chodzi w życiu panów feudalnych i jakimi prawami się ono rządzi. To było u niego naturalne, albowiem całe swoje życie odbierał rzeczywistość bezpośrednio i wiele razy musiał improwizować. Przykład z życia, pochodzi z wczorajszego tekstu, czyli z miasta Łodzi. W kilku słowach opisałem sytuację, z której zdolniejszy ode mnie autor zrobiłby opowiadanie wyciskające łzy wszystkim jak leci – babkom i facetom. Oto zwariowany ochroniarz z Biedronki, który pali przed sklepem tanie papierosy i nie zważając na przewalający się ulicą tłum podryguje w rytm słyszanej tylko przez siebie muzyki, zostaje zaczepiony przez dziewczynę z różowymi włosami. Ona jest całkowicie zwariowana, ale nie tak jak Zuzanna z piosenki Cohena, nie trzyma żadnych estetycznych standardów powodujących, że serca romantycznie usposobionych młodzieńców biją szybciej. Ona umiera, wie o tym, i nie ma czasu. Jest po operacji i to poważnej. Okay, powiecie, że w naszym świecie coś takiego jak stomia jest akceptowane i nie budzi sensacji. Jasne, szkoda, że jej nie widzieliście. Szkoda, że ci co piszą głodne kawałki o cierpieniu w gazowni nie słyszeli jak gada z tym wąsatym świrem, który mógłby być jej ojcem. Napisałem ten szkic i pomyślałem, że jakiś wybitny dramaturg zrobiłby z tego absolutnie niezwykłą sztukę, a wybitny reżyser niezwykłe przedstawienie. Dwójka zaś uzdolnionych aktorów mogła pokazać w tym przedstawieniu prawdziwą aktorską szarżę. No, ale do tego nigdy nie dojdzie, bo nie chodzi o to, by zastanawiać się nad cierpieniem i codzienną udręką żywych ludzi. Chodzi o to, by wspólnie ze Szczepkiem Twardochem i innymi degradować tych ludzi do poziomu psa. Napisałem wczoraj ten szkic i zrobiłem to przekornie, bez grama współczucia, wierząc, że ludzie którzy tu przychodzą rozumieją co to jest konwencja, a także co to jest improwizacja. I wiecie co? W jednym z komentarzy ktoś napisał, że ja hejtuję Łódź. I jak tu komuś wyjaśnić w tym cholernym świecie, że trzeba kochać bliźniego? Jak?
Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl
Ilustracja: kadr z filmu „Apocalypto” (2006), reż. Mel Gibson © Icon Productions
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz