Oczywiście, nic w tym dziwnego, że tłumy w kinowych salach wprawiły udręczone pisowską dominacją salony w stan bliski lewitacji. W maniakalno-depresyjnym cyklu, rządzącym ich życiem, po raz kolejny faza „ta polska katolicka ciemna hołota nigdy nie posłucha światłych ludzi trzeba stąd wy... jeżdżać” przechodzi płynnie w fazę „PiS wygrał tylko przypadkiem, oni już są skończeni, wszyscy ich nienawidzą, zaraz za chwilę znowu będzie jak było i to na zawsze”.
Zjawisko nie jest nowe, już śp. Jerzy Dobrowolski opisywał elity, wtedy jeszcze, peerelowskie, jako „ludzi zdolnych tylko do naprzemiennego odczuwania strachu i pogardy”. Ale kto się jeszcze nie napatrzył, jak to działa, ma okazję.
W istocie jednak nie dzieje się nic szczególnego i wszystkie zadęte frazy o „przełomie”, „wielkiej debacie”, jaką rzekomo ma otworzyć film Smarzowskiego, a już zwłaszcza o zmianie preferencji wyborczych, to albo reklamowe bajki, albo chciejstwo.
Filmy – jak i inne dzieła sztuki – nie generują społecznych emocji, tylko je oddają. Twórca trafia w tzw. zamówienie społeczne, i wtedy zyskuje wielką popularność, albo nie trafia, i jej nie zyskuje (choć zdarza się, że wyprzedzi swą epokę i zrobi wielką „publicity” wtedy, gdy już mu to będzie obojętne). Fakt, że na coś tego rodzaju, co zrobił Smarzowski, „zamówienie społeczne” jest potężne, dziwić nie powinien. Od upadku ekipy Jaruzelskiego, która w latach osiemdziesiątych, słabnąc i tracąc wiarę w przyszłość, nie tylko przestała sekować Kościół, ale wręcz go kokietowała i chroniła, antyklerykalizm i antykatolicyzm są bardzo popłatne. Urban zarobił na tym fortunę, przechodzone kabareciki Olgi Lipińskiej wyrosły na hit, a ile popularki nabili sobie różni mądrzący się lekceważąco o „panu B.” i jego „funkcjonariuszach” celebryci, policzyć nie sposób. Siłą rzeczy po stronie tradycjonalistów stworzyło to popyt na „obrońców wiary”, na czym też parę karier zrobiono, choć może nie tak błyskotliwych.
Pisałem już o tym wielokrotnie, nie chcę się powtarzać – w polskiej postkolonialnej wojnie rodzimych Hutu z rodzimymi Tutsi katolicka tożsamość i tradycja są w samym środku pola walki. Jakikolwiek antypisowski czy antyprawicowy hejt człowiek zalurkuje, choćby rzecz dotyczyła dziury w moście albo jakiejś inne sprawy nic wspólnego nie mającej z ideolo, w drugim, najdalej trzecim zdaniu padnie jako obelga przymiotnik „katolicki”. „Dlaczego katolicy wp...lili się na naszą imprezę?!”, wściekali się kiedyś – cytowałem – użytkownicy forum radia Tok FM obrażeni, że przed jakimś koncertem, przypadkiem odbywającym się 1 sierpnia, pokazano im minutowy filmik przypominający o Powstaniu Warszawskim. Powstanie Warszawskie jest katolickie, Kaczyński jest katolicki, bo dla „kompradorskiej” części Polski w ogóle wszystko, czego nienawidzi, co obciachowe, przynosi nam wstyd w Europie i sprawia, że nie jesteśmy Niemcami ani innymi „Europejczykami”, ucieleśnia się właśnie w Kościele i religii.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie sądził chyba, że wskutek szczęśliwych dla tradycjonalistów wyborów z roku na rok znikną ludzie, którzy kiedyś wykupywali pisma Urbana czy głosowali na Palikota? Nie tylko nie zniknęli, ale są cholernie sfrustrowani, poobijani, i można było się spodziewać, że jeśli dostaną taką okazję, stawią się w kinach gorliwie jak na bojowy apel.
Oczywiście to tylko część popytu na film. Po stronie nominalnie katolickiej też jest silny potencjał antyklerykalizmu, choć innego zupełnie, niż ten lewicowy, salonowy. Mówiąc umownie – to zawiść o księżowską limuzynę (choć gdyby zamiast wypasioną furą ksiądz jeździł jakimś ekologicznym pierdzikółkiem, to ci sami zawistnicy by nim gardzili – ot, antynomie postchłopskiej duszy). Ta gotowość okazywania księżom jako takim głębokiej niechęci zupełnie nie kłóci się z religijnością, pojmowaną jako system rytuałów. Kler pełni w niej rolę usługodawców: ochrzcić, dać pierwszą komunię i ślub, pochować i poświęcić jaja. I psioczy się na niego tak samo, jak na lekarzy, nauczycieli czy piekarzy. Co, mimo pozornych podobieństw, bynajmniej nie wiąże się z sympatią dla salonów, zwołujących się w tym samym stopniu pogardą dla księży, jak i dla „hołoty mnożącej się za pięćset plus”.
W ogóle, pan Smarzowski, mam wrażenie, odkrył swego rodzaju kamień filozoficzny – no, może tylko kamyk – popularności w Polsce. Jeśli zgodzić się ze sławnym teoretykiem, nie pomnę już nazwiska, który sztukę budowania wszelkich fabuł, czy to literackich, czy filmowych, sprowadził do „plotkowania o nieznajomych” – to Smarzowski przekształcił to w „obmawianie nieznajomych”. Jego filmy, te główne w dorobku, to właśnie takie uwielbiane w towarzystwie „obrabianie d...” wszystkim jak leci: bogatym chamom, urządzającym progeniturze wypasione wesela, i biednym chamom, nażerającym się i upijającym na ich koszt, choć sami fundatora nienawidzą, funkcjonariuszom drogówki, pijaczynom-inteligencikom i innym „leszczom”... Model filmu „a la Smarzowski” to złota żyła, można tak bez końca, a w każdym razie długo: o politykach, o sędziach i prokuratorach, o fundacjach pozarządowych, o mediach... Co tam będę podpowiadał, artysta przecież wie, unosi się nad naszymi głowami niczym gołębica i wypatruje z góry, komu teraz z kolei narobić, ku ogólnej uciesze, na głowę.
Ktoś to zresztą wyłapał, po internecie krąży od pewnego czasu parodia „następny film Smarzowskiego” – o szkole i nauczycielach. Nic dodać, nic ująć.
A Polacy, po wszystkich tych strasznych przejściach, jakie nas od pokoleń mieliły, miażdżyły i kompostowały, uwielbiają, gdy mówi się źle o innych – zwłaszcza o innych Polakach. Zwłaszcza o Polakach bogatych, „ustawionych” i „mogących” – a tak przecież postrzegani są księża.
Jeśli dodać do tego skalę promocji, w którą włączyły się intensywnie – być może ze względów podanych na wstępie – wszystkie media sympatyzujące z „salonem”, a chcąc nie chcąc, dla polemiki, także te nie sympatyzujące, trafienie w serię ogromnie nagłaśnianych pedofilskich skandali na Zachodzie, no i, w ogóle, atmosferę draki, która zawsze popularkę pompuje – to film był skazany na sukces, bez względu na jego walory fabularne i artystyczne, względnie ich brak (o czym się w ogóle nie wypowiadam, bo filmu pewnie jeszcze długo nie obejrzę, jako że nie jestem go ciekaw, a czasu mam mało).
Przejrzałem parę wywiadów ze Smarzowskim i nawet zdziwiło mnie, że tak niedbale nosi on maskę, którą na użytek promocji filmu wymyślili – jak się domyślam – marketingowcy. Maskę „zatroskanego” o Kościół i w ogóle o coś, namawiającego do „głębokiej, poważnej dyskusji”, wyrażającego niepokój i takie tam. Pan Smarzowski nawet nie ukrywa, że ma na punkcie „czarnych” nakukane jak, nie przymierzając, Pieczyński, Środa czy Gretkowska, a kto trochę zna Kościół, łatwo pozna, że wiedza reżysera o nim jest czerpana z gazet. W sumie nawet nie próbuje ukryć, że jego dzieło jest wkładem w wojnę prowadzoną z „pisowcami”. A po troszę też ekspiacją za „Wołyń”, który akurat bardzo się obecnej władzy spodobał i to musiało Smarzowskiego przerazić, że też z niego zrobią pisowca, co przecież w tych kręgach, w których się obraca, równałoby się śmierci – mówiąc językiem mojego podwórka, musiał się po prostu w oczach swego środowiska „naprostować”.
Ludzie obejrzą, porechoczą, ucieszą się, że „czarnym” dowalono równo, na szalejących w przypływie wigoru lewaków popatrzą z dystansem, a w następnych wyborach zagłosują tak, jak im ich zdrowy chłopski rozum podpowie, bo to to przecież tylko film. Nie mówię, że Kościół nie ma w Polsce problemów – ale zjawisko pt. „Kler Smarzowskiego” ma się do nich nijak.
© Rafał A. Ziemkiewicz
5 października 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
5 października 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
Podkreślenia pochodzą od Redakcji ITP.
Ilustracja © Bartosz Mrozowski / FilmPolski.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz