I. Smarzowszczyzna
Na początek uwaga – to nie będzie recenzja filmu „Kler”, tylko raczej przegląd wątków okołofilmowych, bowiem te w moim odczuciu są od samego „dzieła” znacznie ciekawsze. Mianowicie, filmem „Kler” reżyser „Wojtek” (co to za infantylna mania z tym zdrabnianiem imion?) Smarzowski wrócił do swojego naturalnego, artystyczno-środowiskowego habitatu. Co zadecydowało, że reżyser tym razem postanowił wziąć na warsztat akurat Kościół Katolicki i duchowieństwo?
Otóż jego poprzedni film, czyli „Wołyń”, został przez środowisko filmowe i znaczną część krytyki odebrany jako film „prawicowy” czy wręcz „pisowski” - zapewne wbrew intencjom samego autora, który chciał nakręcić uniwersalny obraz skierowany przeciw ogólnie rozumianemu „nacjonalizmowi”. Nic z tego – artystyczny półświatek słynący z daleko posuniętej homogenizacji poglądów (lewactwo, antyklerykalizm, ojkofobia itd.) uznał, że Smarzowski wpisał się „Wołyniem” w „pisowską” politykę historyczną. A zatem – zdrada! Sam twórca dość boleśnie przekonał się o tym podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni w 2016 r., kiedy to jego film ostentacyjnie pominięto w najbardziej prestiżowych kategoriach, przyznając jedynie drugorzędne wyróżnienia za charakteryzację, zdjęcia i debiut Michaliny Łabacz, a przewodniczący jury Filip Bajon bredził coś o tym, że film jest „niedokończony” i „za długi”. Nawiasem mówiąc, sytuacja ta była groteskowa o tyle, że w PiS i okolicach wciąż świetnie się ma giedroyciowskie ukąszenie i środowisko naszych prawicowych ukrainofilów głośno wyrażało obawy, że „Wołyń” przyczyni się do pogorszenia stosunków z Kijowem.
Niemniej, Smarzowskiemu wysłano czytelny sygnał – albo zawróci z drogi odstępstwa, albo czeka go ostracyzm. Reżyser aluzju poniał i postanowił się w oczach filmowej ferajny „wypucować” - jak widać, skutecznie. Festiwal zachwytów wystartował jeszcze przed premierą, równo z upublicznieniem w internecie trailera, a Gdynia tym razem była łaskawa (nagroda specjalna jury, nagroda dziennikarzy i nagroda publiczności). Słowem, pan „Wojtek” znów jest „koszerny”.
Równolegle ruszyła machina promocyjna, zapewniając „Klerowi” rekordowy weekend otwarcia – 935 tys. widzów. Nic dziwnego, bowiem film idealnie wpisuje się w antyklerykalne fobie lewicowo-liberalnego mainstreamu, wg których Kościół instytucjonalny jest siedliskiem zepsucia, zaś „klechy” to banda pazernych i chorych na władzę alkoholików, dziwkarzy i zboczeńców. Już samo słowo „kler” jest żywcem wyjęte z antykościelnej, komunistycznej propagandy w stylu paszkwili Jerzego Urbana wymierzonych w ks. Jerzego Popiełuszkę, a slogan „nic co ludzkie nie jest IM obce” rysuje wyraźny podział - „my” (czyli widzowie, wierni) i „oni” (czyli zdeprawowany, pasożytniczy „kler”). W efekcie widzowie otrzymali kawał typowej „smarzowszczyzny” – obraz złożony z rozmaitych zwyrodnień podanych w stuprocentowym stężeniu, do tego ostro podlanych wódą. Tak jak w przypadku wcześniejszego „Wesela” pokazującego polską prowincję jako wylęgarnię degrengolady, Smarzowski znów wylał miód na skołatane serca samozwańczych elit III RP, które całą swą samoidentyfikację i poczucie wyższości ufundowały na pogardzie dla ciemnego, klerykalnego motłochu oraz zwierzęcej nienawiści do „zacofanego” Kościoła.
II. Protestancka propaganda
Trzeba tu koniecznie wspomnieć o współscenarzyście Wojciechu Rzehaku – poloniście i wicedyrektorze protestanckiego VII Liceum im. Mikołaja Reja w Krakowie. Ewangelickie wyznanie autora ma w tym przypadku znaczenie, bowiem „Kler” to również przegląd typowych dla protestantyzmu antykatolickich uprzedzeń znanych od czasów Marcina Lutra. Tak więc, kler jest perfidny, dwulicowy, obłudny, żyje w zakłamaniu, uprawianą w cichości rozpustę pokrywa hipokryzją, zaś ciągoty homoseksualne, pedofilskie czy wreszcie pospolite pijaństwo są winą „nienaturalnego” celibatu. Na to wszystko nakłada się pogoń za dobrami doczesnymi, splendorem, wystawnym trybem życia, kupczenie sakramentami i żerowanie na biednych owieczkach („co łaska, ale nie mniej niż tysiąc...”). A jeszcze „wtrącanie się do polityki” czy podszyte pychą stawianie wypasionych świątyń „na bogato”, kapiące od złota przybory i stroje liturgiczne, przepych biskupich pałaców... Mamy tu cały katalog sięgającej XVI stulecia protestanckiej propagandy, rozwiniętej później w antyklerykalizmie doby Oświecenia, następnie w bolszewizmie, a dziś – w postępackiej, antychrześcijańskiej ideologii „europeizmu”. W tym kontekście można wręcz powiedzieć, że „Kler” to swoiste ukoronowanie ubiegłorocznych obchodów 500-lecia Reformacji, w które Kościół (również polski) włączył się w przypływie jakiegoś niepojętego „ekumenicznego” masochizmu. A teraz zadeklarowany antyklerykał do spółki z heretykiem nakręcili antykościelny paszkwil, stawiając mocną kropkę nad „i”.
Jaki zatem ma być Kościół? Z wypowiedzi „Wojtka” Smarzowskiego, biadającego nad tym, jak jest „osaczony” przez religię – kalendarze z papieżem, przydrożne kapliczki i krzyże, kościoły – a zarazem rozpływającego się w zachwytach nad Czechami, gdzie kręcono sceny w kościelnych wnętrzach, wynika jasno: Kościoła ma po prostu nie być. Polska natomiast powinna pójść drogą Czech – gruntownie przeoranych przez husytyzm, traktujących katolicyzm jako religię niemiecko-austriackich zaborców i w końcu ostatecznie spacyfikowanych duchowo komunizmem. To tyle, jeśli chodzi o głosy obrońców filmu „Kler” - jakoby miał jedynie pokazywać kościelne „błędy i wypaczenia”. Nie, ten film to uderzenie w religię katolicką jako taką, przeprowadzone w myśl ewangelicznej przestrogi „Uderzą w pasterza, a rozproszą się owce stada”. Temu służyć ma odmalowany grubą krechą obraz Kościoła jako instytucji nieodwracalnie zdegenerowanej, z której można jedynie albo odejść, albo się powiesić.
III. Antyklerykalny „Żyd Süss”
Owszem, każda z pokazanych w filmie patologii w jakiejś mierze jest w Kościele obecna, ale „Kler” nie ma na celu uzdrowienia przez terapię wstrząsową – on ma Kościół do reszty zohydzić w społecznym odbiorze i dlatego właśnie jest tak fetowany. Wszelkie większe i mniejsze grzechy przedstawicieli duchowieństwa są wykorzystywane czysto instrumentalnie - z problemem pedofilii na czele. Chodzi o to, by Kościół podmywany dziś z jednej strony przez afery obyczajowe, z drugiej zaś poddawany przez „lawendową mafię” homoseksualnej infiltracji i pełzającej protestantyzacji ostatecznie się zawalił i już nigdy nie odrodził. To przyświecało jego wrogom od najdawniejszych czasów – a nie żadne „szlachetne motywacje”. Równie dobrze można by twierdzić, że Goebbels nakazując nakręcenie filmu „Żyd Süss” miał intencję uleczenia patologii pleniących się wśród niemieckich Żydów. Oba filmy powstały wedle tej samej metody – tak zwanego „kłamania prawdą”. Polega ona na wybiórczym zestawieniu autentycznych osób i wydarzeń („Żyd Süss” również nawiązywał do faktów historycznych), odmalowaniu ich jednolicie czarną farbą i zaprezentowaniu jako normy: wszyscy Żydzi to kanalie, wszyscy księża i biskupi to pazerni degeneraci.
Ta metoda, acz prostacka, bywa nad podziw skuteczna – trafia bowiem w najniższe ludzkie instynkty, odwołując się do tego, co w człowieku najgorsze. W przypadku filmu Smarzowskiego jest to tzw. ludowy antyklerykalizm, bazujący na zawiści – że ksiądz ma dobry samochód, że zbiera na tacę, że trzeba mu dać kopertę gdy chodzi po kolędzie, zapłacić za chrzest, ślub, pogrzeb - a mówią, że ma kochankę na boku, gra w karty, albo jeszcze co gorszego... Na tym wszak zasadzał się sukces „NIE” Jerzego Urbana, święcącego triumfy w dobie transformacyjnej zawieruchy (również moralnej). Nie dziwi więc, że stary wampir wylazł na chwilę z trumny, by zawitać na premierę „Kleru” i podziwiać dzieło swego duchowego wychowanka. „Kler” to bowiem „NIE” w wersji kinowej, skonstruowany wg tych samych, goebbelsowskich wzorców. I podobnie jak Goebbels nie musiał siłą zaganiać Niemców na „Żyda Süssa” by zrobić frekwencję, jak Urban w latach '90 wyprzedawał nakłady swojego szmatławca, tak i dziś publika wali na „Kler” drzwiami i oknami – dokładnie z tych samych przyczyn: napaść oczy kloacznym zepsuciem „innych” - Żydów, klechów... I do łba jednemu z drugim nie przyjdzie, że patrzą na siebie samych – że filmowi Mordowicz, Kukuła, Trybus, Lisowski nie spadli z Marsa ani nie nasłał tu ich Watykan lecz stanowią krew z krwi i kość z kości społeczeństwa które ich wydało, wraz ze wszystkimi jego grzechami. Innymi słowy, Smarzowski mówi swoim odbiorcom: tak was właśnie widzę, a teraz to zeżryjcie!
I żrą. Póki co, „Kler” zalicza w atmosferze sensacji triumfalny pochód przez kina. Pytanie, czy to uderzenie okaże się trwałe w skutkach (na co liczą medialni klakierzy w nadziei, że Polska powtórzy irlandzki model galopującej sekularyzacji), czy też nastąpi naturalny przesyt. A może sam Kościół zdobędzie się wreszcie na odwagę, by wyplenić „lawendową mafię” rozpalonym żelazem? To byłaby najlepsza odpowiedź.
Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 19 (10-23.10.2018)
© Piotr Lewandowski
14 października 2018
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
14 października 2018
Autor publikuje w sieci pod pseudonimem „Gadający Grzyb”
źródło publikacji: blog autorski
(klik w obrazek aby otworzyć duży plakat)
Ilustracje:
fot.1 © DeS ☞ tiny.cc/des
fot.2 © brak informacji / Gazeta Polska
WOJTEK SUSS-SMARZOWSKI
OdpowiedzUsuń