Ta deklaracja pewnie brzmiałaby lepiej za dziesięć dni, 21 października, ale napiszę to teraz: ja już zagłosowałem.
Najpierw skreśliłem wszystkie tytuły, które uważam za świadectwo raczej roku niż stulecia, potem – wszystkie, którym czegoś brakuje do doskonałości, i tak stopniowo udało mi się okroić setkę do dziesiątki. Ale nie ma co ukrywać, szło mi tak łatwo, ponieważ od początku miałem faworyta z zupełnie innej kategorii, tytuł jedyny w swoim rodzaju.
Polski Słownik Biograficzny. To nie książka, to przedsięwzięcie: 213 zeszytów zebranych w 52 tomy, od Bruno Abakanowicza, 1852-1900 (szlachcic o tatarskim rodowodzie, matematyk, wynalazca integratora do liczenia całek oraz parabolografu, ale i tak kultura ojczysta zna go jako jeden z pierwowzorów „typów tatarskich” u Sienkiewicza, z którym pozostawał w przyjaźni) po Stanisława Tarło, 1480-1544 (biskup przemyski, prepozyt końskowolski, autor poematu „De bello Pruthenico”, w którym opiewał triumfy na Hohenzollernem; stosunek do algebry nieznany). Pomiędzy nimi 32 tysiące żywotów: narodzin, połogów, katarów, szkół, laurek, powstań, publikacji, zaślubin, ucieczek, niedomagań, procesów, katorg i spadków.
PSB jest jak spełnione marzenie o biografii totalnej, marzenie, które śnił Danilo Kiš w swojej „Encyklopedii umarłych”: mniej w tych 52 tomach niż u Kisza smaków, szelestu torebek, letnich burz i zapachu siana, ale ilość doświadczeń i perypetii, jakie spotykają prawników, pastorów, masonów, dziewki i dziedziczki, chłopów i rybałtów jest tak wielka, że wyczerpuje właściwie paletę możliwych wydarzeń w ludzkim życiu, za wyjątkiem pewnie uprowadzenia przez UFO. Znam ludzi, którzy deklarują, że już od dawna nie czytają żadnej fiction, jedynie reportaże i teksty źródłowe. Sam jeszcze tak nie potrafię, ciekawi mnie, na ile sposobów łamie się oddech, jak można zmylić czytelnikowi tropy. Ale wiem już: jeśli któregoś dnia rzucę powieści, a ciekaw będę czegoś poza Biblią, będzie to Polski Słownik Biograficzny, lektura na resztę życia.
Zapisy Słownika naturalnie powiązane są ze sobą ściśle, choć w czasach przed powstaniem internetowej Wielkiej Genealogii Minakowskiego tropienie ich wymagało uważności, w zamian dostarczając dreszczyku: biogram czytało się szukając z wytężoną uwagą, magicznych trzech liter „zob.”. „Pozostawiła córkę Annę, konspiratorkę i ksienię klasztoru (zob.)”. „W zrywie zginął jednak, rozsiekany przez Kozaków, jego młodszy brat Józef (zob.)” – i dalejże do kartkowania hiperlinków rodzinnych. Ród. Przodek. Dzieci siedmioro lub dziesięcioro. Siostry, wydane gdzieś daleko.
To zabawne: rodzina wydaje się jednym z podstawowych doświadczeń, już kilkuletnie czytelniczki i czytelnicy książeczek ze znakomitej serii „Basia” uczą się rysowania drzewa genealogicznego, a bywalcy balów Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, którzy nigdy nie omieszkają sfotografować się z poszetką, to już w ogóle: zawsze mają Różę w rodzie, kopę kuzynów i potrafią traktować niearystokratycznych bliźnich z tą urzekającą, nieznośną mieszaniną uprzejmości i arogancji. Ale dla wielu jedynaków, dzieci rodzin „nuklearnych”, jedynaczych od pokoleń albo posiekanych przez wojnę i powojnie doświadczenie potęgi wielopokoleniowej rodziny, puchnącej pociotkami i parantelami dane było nie wprost: odkrywali je, odurzeni linkownią Polskiego Słownika Biograficznego albo dociekaniem własnych korzeni.
Ten ostatni los staje się udziałem Kiryłła, bohatera najnowszej powieści Siergieja Lebiediewa. Lebiediew zaś to moje największe odkrycie książkowe tego roku: nie wyobrażałem sobie, że można pisać z taką odwagą i z taką powagą. Nie w znaczeniu koturnów, namaszczenia, dętych spiżów, którymi tak obficie raczą nas autorzy próz patriotycznych, lecz w sensie zrozumienia, że każde słowo – znaczy, i że każdy gest i czyn każdego z jego bohaterów wywiera jakiś wpływ na życie innych. Lebiediew nie pisze telenowel o cudownie odnalezionych kochankach: opisuje życie i historię Rosji początku XXI wieku, z ich nieogarnioną złożonością – tyle, że cienką czerwoną kreską wskazuje, jak każdy, banalny na pozór krok, niczym skrzydła motyla w metaforze modnej przed dekadą lub skok do ruszającego pociągu w filmie sprzed trzech dekad, może nadać kierunek naszym i cudzym losom. I jak myśmy się mogli w tej sytuacji nabrać na Pielewina?
Pochłonąłem „Granicę zapomnienia” Lebiediewa, wydaną przez Claroscuro i nie mogąc się doczekać kolejnych tytułów, zapowiadanych na przyszły rok przez wydawnictwo, zacząłem sprowadzać je sobie z Rosji. Tak trafiłem na „Gąsiora Fryca” – i zdanie, które podaję we własnym, bardzo niedoskonałym przekładzie:
„Kiryłł nauczył się postrzegać rodzinne drzewo właśnie w ten sposób: nie tylko jako sieć pokrewieństw, ale i sieć wsparcia, narzędzie pomnażania wpływów, kapitału, «znaczenia w świecie»; jako mapę ekspansji geograficznej, towarzyskiej, zawodowej. Korona naszkicowanego drzewa wydawała mu się czasem rojem, rojem złotonośnych pszczół, gromadzących ziemskie i niebieskie skarby w rodzinnych skarbcach niczym w ulach”.To twarda wiedza, daleka od ciepła „Basi” i poczucia wyjątkowości, w jakiej dorastają jedynacy, ale zgodna z tym, co socjolodzy powtarzają o „kapitale kulturowym”, trudnym do oszacowania przez najbieglejszych księgowych: o cytatach, zwischenrufach, strzępach melodii, którymi nasiąkło się w domu, ba, o płynnym ruchu nadgarstka przy nalewaniu wina czy zupy, które nagle odzywają się i przydają w ćwierć wieku później.
Zbrojny w tę wiedzę, inaczej patrzę nie tylko na sposób, w jaki trzymam maszynkę do golenia, ale i na hasło „Resortowe dzieci”. Przez lata burzyłem się na to pojęcie, umacniane przez cykl książek pod tym samym tytułem: na prostacki determinizm (któremu zaprzeczają dziesiątki życiorysów), na wnioskowanie godne anegdotycznego Sierzputowskiego, któremu się wszystko z jednym kojarzy, na błędy ortograficzne, których nie popełniłby nawet Sierzputowski. Raz i drugi, czytając jakieś oskarżenia o „resortowość”, rzucane przez p. Tarczyńskiego, posła RP, który prawem niedocieczonych skojarzeń uparcie kojarzy mi się z tapirem, zgłaszałem na Facebooku jak na puszczy bezradne protestacje. Nie odwołuję dziś tych protestacji, nie cofam przygany dla „Resortowych dzieci”. Patrząc jednak na kadry „Kleru”, w których zbrodnia pedofilii przypisywana jest sobowtórowi księdza Jerzego Popiełuszki, nie potrafię opędzić się od myśli, jakie żarty, jakie figliki opowiadano sobie przy rodzinnym obiedzie w domach entuzjastów i pomysłodawców tego ujęcia w mglistym październiku 1984 roku.
Ilustracja: ITP (na podstawie niepoprawnie opisanej ilustracji © Łukasz Haponiuk / Polskie Radio)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz