Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Bantustanem wstrząsają paroksyzmy. Komiczne skutki nadgorliwości

Bantustanem wstrząsają paroksyzmy


        Już zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, że przekaz, tak ze strony telewizji rządowej, jak i ze strony telewizji nierządnych – bo telewizje antyrządowe podejrzewam, że zostały założone jak nie przez starych kiejkutów to ich tajnych współpracowników za pieniądze ukradzione z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – że ten przekaz ogranicza się do tego, co powiedział pan Partyk Jaki, który kandyduje na prezydenta Warszawy z ramienia obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, albo – co powiedział pan Rafał Trzaskowski, który ubiega się o to stanowisko z ramienia obozu zdrady i zaprzaństwa, ewentualnie – jak na słowa jednego zareagował drugi. Nie potrzeba dodawać, że telewizja rządowa stara się pokazać, że pan Rafał Trzaskowski, to kretyn i w ogóle - podejrzana figura, podczas gdy pan Partyk Jaki jest jasnym idolem, podczas gdy telewizje nierządne odwrotnie – że pan Trzaskowski jest gites – tenteges, podczas gdy Pan Jaki to oszołom i łowca posad. Można było pomyśleć, że już tak będzie aż do wyborów, ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej, więc obóz zdrady i zaprzaństwa wyskoczył z nową rewelacją.

        Oto portal „Onet”, związany ze starymi kiejkuty za pośrednictwem koncernu Axel Springer Polska, który wydaje też „Newsweek”, na fasadzie którego Niemcy umieścili znanego z żarliwego obiektywizmu pana red. Tomasza Lisa – tenże „Onet” opublikował tzw. taśmy prawdy, to znaczy – fragment rozmowy pana Mateusza Morawieckiego, podsłuchanej przez kelnerów spiskujących przeciwko III Rzeczypospolitej w nieistniejącej już restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Oznacza to, że ktoś reporterom „Onetu” wetknął nos w materiały uznane za „tajne” Ale co jeden człowiek chce zakryć za zasłoną tajemnicy, to drugi odkryje: „każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje”. No dobrze, ale któż taki uchylił rąbka tajemnicy? Podejrzenia kierują się w pierwszej kolejności w stronę niezawisłych sędziów, którzy w obawie utraty alimentów i bezkarności, chętnie utopiliby rząd w łyżce wody. Ale ci sędziowie, to w większości tchórze; nie przypominam sobie ani jednego przypadku, by za komuny jakiś sędzia ustąpił ze stanowiska w proteście przeciwko naruszaniu sławnej niezawisłości, ani za Stalina, ani za Gomułki, ani za Gierka, ani nawet za Jaruzelskiego, ani za Cimoszewicza, ani za Millera, ani za Tuska - chociaż bezpieka dyrygowała całym tym niezawisłym sądownictwem, jak tylko chciała. Więc chociaż sędziowie formalnie by mogli, to bardziej prawdopodobne jest, że przeciek spowodowały stare kiejkuty, które gdzie jak gdzie, ale do niezawisłych sądów wpadkowały tylu agentów, ilu tylko mogło się zmieścić. No dobrze, ale skąd taki pomysł mógł wylegnąć się w głowach starych kiejkutów? To proste – musiały kiejkuty dostać takie zadanie od BND – i to by wyjaśniało tajemnicę, dlaczego te rewelacje opublikował „Onet” związany z niemieckim koncernem Axel Springer. Po drugie, warto zatrzymać się nad tym, kiedy ta rozmowa miała miejsce. Otóż odbyła się ona w okresie, gdy Mateusz Morawiecki, jeśli nawet formalnie nie należał do obozu zdrady i zaprzaństwa, to z nim sympatyzował, zarówno jako doradca Donalda Tuska, jak też jako bankster. Ciekawe, że w nagranym fragmencie rozmowy Mateusz Morawiecki, oczywiście pomagając sobie „kurwami” i „pierdolnięciem” („to takie słowa są”? - dziwili się ostentacyjnie gitowcy, kiedy podczas spotkania autorskiego w poprawczaku pisarz próbował im się podlizywać, operując tzw. „grypserą” - a co opisał Marek Nowakowski) wygłosił całkiem rozsądną opinię, że uprawianie przez rząd rozrzutności finansowej musi skończyć się niedobrze, zwłaszcza gdy pogorszy się koniunktura. Szkoda, że zapomniał o tym, najpierw jako wicepremier, a obecnie – jako premier rządu, chociaż jako człowiek przewidujący, wyfutrował 20 milionami złotych bank Morgana, za co pewnie ma tam zapewnioną synekurę na wypadek, gdyby coś „pier...nęło” z „dobrą zmianą”. O ile zatem moment, w którym rozmowa z Mateuszem Morawieckim została nagrana potwierdza moją ulubioną teorię spiskową, według której spisek kelnerów, którzy podsłuchiwali wyłącznie przedstawicieli obozu zdrady i zaprzaństwa, spowodowany był przechodzeniem Polski spod kurateli niemieckiej pod kuratelę amerykańską. O ile pod kuratelą niemiecką Platforma Obywatelska była naturalnym liderem politycznej sceny naszego bantustanu, to w przypadku kurateli amerykańskiej była tam potrzebna, jak psu piąta noga, więc kelnerzy... - tak dalej. No a skąd kelnerom przyszedł do głowy taki pomysł? Nagrali oni 900 godzin rozmów podsłuchanych w różnych restauracjach, ale podobno 700 godzin nagrali w rezydencji premiera Tuska, co wzbudza graniczące z pewnością podejrzenia, że musieli pomagać im jacyś pierwszorzędni fachowcy, dla których zainstalowanie podsłuchów w rezydencji premiera rządu naszego bantustanu, nawet ”bez jego wiedzy i zgody”, nie przedstawiało najmniejszych trudności. Oczywiście niezawisły sąd, który sprawę kelnerów rozpatrywał, miał najwyraźniej surowo zakazane zajmowanie się tym wątkiem, w związku z czym za głównego szatana uznał pana Marka Falentę i nawet go skazał, ale odesłać do więzienia już się nie odważył. Pokazuje to, że pana Falentę musi chronić czyjaś Mocna Ręka. Czy przypadkiem nie ta sama, która przy pomocy „afery podsłuchowej” dokonała podmianki na pozycji lidera politycznej sceny naszego bantustanu? No a teraz „Onet” rozdziobuje okruszki podrzucone mu przez zatajoną rękę niemiecką, bo w tak zwanym międzyczasie pan Mateusz Morawiecki z sympatyka obozu zdrady i zaprzaństwa przepoczwarzył się w jasnego idola obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, toteż fakt, że wtedy został podsłuchany i nagrany, a teraz te rewelacje zostały opublikowane i to akurat przez „Onet”, znakomicie się wyjaśnia, ale oczywiście na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej. Zwracam przy okazji uwagę, że z 900 godzin rozmów podsłuchanych w restauracjach i 700 godzin podsłuchanych w rezydencji premiera Tuska, co to korzystał z „ochrony kontrwywiadowczej” tubylczych „służb (he, he!), do wiadomości publicznej trafiły zaledwie okruszki, a to oznacza, że zarówno mocodawcy ze Stronnictwa Amerykańsko- Żydowskiego, ale i ze Stronnictwa Pruskiego, które w jakiś sekretny sposób weszło lub właśnie wchodzi w posiadanie kopii nagrań, uraczą nas jeszcze niejedno rewelacją, ale jeszcze nie teraz, tylko w przyszłym roku, kiedy będą tutaj wybory do Sejmu i Senatu.

        Tymczasem nasz nieszczęśliwy kraj przeżywa prawdziwą erupcję pryncypialności obyczajowej, której detonatorem okazał się film pana Smarzowskiego „Kler”, w którym reżyser pryncypialnie schłostał sprośne błędy Niebu obrzydłe, w jakich pogrążyło się tubylcze duchowieństwo. Pomysł nie jest specjalnie oryginalny; jeszcze z dzieciństwa pamiętam agitatorów przekonujących ludzi, że skoro ksiądz sypia z gospodynią, to Boga nie ma, a skoro pan Smarzowski prawie 70 lat później wraca do tego tematu, to znaczy, ze każda myśl rzucona w przestrzeń prędzej, czy później znajdzie swego amatora. Ale mniejsza już o pana Smarzowskiego, chociaż może od trzęsących Hollywoodem Żydów dostać za to „Oskara” - bo niezależnie od jego intencji film wpisuje się w kolejną kampanię przeciwko Kościołowi katolickiemu. Nie mówię już o prześladowaniach w czasie rewolucji antyfrancuskiej, ale warto przypomnieć o walce z Kościołem we Francji na przełomie wieku XIX i XX, za sprawą niejakiego Combesa, nawiasem mówiąc – byłego księdza z Oblatów Najświętszej Marii Panny w Nimes. Ten Combes, szubrawiec, podobnie zresztą, jak i współcześni renegaci, wpadł na pomysł rejestracji przedmiotów liturgicznych, co ówczesna opinia katolicka nie bez powodu uznała za wstęp do konfiskaty. Doszło do burzliwych demonstracji, przeciwko którym rządy wysłał wojsko, Sympatyzowało ono raczej z demonstrantami, zwłaszcza po ujawnieniu afery generała Ludwika Andre, ministra wojny. Ten mason wysokiej rangi miał na biurku dwa pudła; jedno z napisem Korynt, a drugie z napisem Kartagina. W „Koryncie” były fiszki oficerów promowanych do awansu, a w „Kartaginie” - tych którzy przy awansach mieli być pomijani. Przyczyną był stosunek do religii katolickiej; fiszki z „Kartaginy” zawierały takie oto zarzuty, że „uczestniczył nabożnie w pierwszej Komunii Świętej swego syna”. Kolejny wybuch wojny z kościołem, a przede wszystkim – z Cerkwią Prawosławną, chociaż z Kościołem katolickim też, miał miejsce w Rosji pod rządami bolszewików.

        Rozstrzeliwaniu Cerkwi i duchowieństwa katolickiego towarzyszyła kampania prowadzona przez pisma „Bezbożnik” i „Bezbożnik przy obrabiarce” wydawane przez Związek Wojujących Bezbożników dowodzony przez Minieja Izraelewicza Gubelmana. Inspirował on szydercze demonstracje antyreligijne. Ciekawe, po co Żydzi najpierw w ten sposób dokazują, a potem się dziwują, że kiedy minie okres dobrego fartu, to palą nimi w piecach. Co tu ukrywać; to lekceważenie innych narodów nie tylko świadczy o niedostatku empatii u Żydów, ale często – o niedostatku rozumu. Wspominam o tym dlatego, że rodzaj patronatu nad obecną kampanią antykościelną w Polsce objęła żydowska gazeta dla Polaków. Współwłaścicielem spółki „Agora”, która tę żydowską gazetę wydaje, jest stary żydowski grandziarz finansowy Jerzy Soros, korumpujący głupich gojów pod pretekstem propagowania „społeczeństwa otwartego”, czyli takiego, w którym zostały zniszczone wszystkie organiczne więzi społeczne i hierarchia, a ono samo zostało sprowadzone do roli „nawozu historii”, na którym mają rozkwitać setki cudnych żydowskich kwiatuszków. Niedawno grandziarz wyłożył na te cele aż 18 miliardów dolarów, więc w takich sytuacji lepiej rozumiemy, skąd również w Polsce taka eksplozja moralnej pryncypialności, zwłaszcza wśród celebrytów, co to rżną się z kim popadnie.



Komiczne skutki nadgorliwości


        „Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego są nadal na liście lektur szkolnych. Z jednej strony powinny być, bo przecież treścią tej książki jest opór polskiej młodzieży szkolnej wobec rusyfikacji, a ponieważ zgodnie z obrotowym charakterem naszych sojuszy, teraz nie lubimy Rosji do tego stopnia, że niektórzy rodzice zaczynają ukrywać fakt jej istnienia co najmniej do piątego roku życia. Dlaczego do piątego roku? Ano dlatego, że w przedszkolu dzieci uczą się zakładania prezerwatyw i że mogą sobie wybrać płeć, jaka akurat im pasuje, toteż w tej sytuacji ukrywanie przed nimi faktu istnienia Rosji byłoby już mało skuteczne. Zresztą – co tam Rosja, kiedy takie dzieci mają inne problemy – przede wszystkim – jak uchronić się przed molestowaniem, jak nie ze strony księży, co to wiadomo – o niczym innym nie myślą, tylko o tym, kogo by tu wymolestować, a w przypadku dzieci ateistycznych – ze strony matki, ojca, a w ostateczności – ciotki lub wujka. Co prawda teraz, po precedensowym wyroku wydanym przez sędzię Annę Łosik, dzieci nie tyle będą starały się chronić przed molestowaniem, tylko intensywnie szukać takich okazji, starannie je dokumentować, aby potem z łaski niezawisłego sądu otrzymać milionowe odszkodowanie i dożywotnią rentę. Wbrew bowiem potocznemu przekonaniu, że dzieci nie troszczą się o swoją przyszłość, jest akurat odwrotnie i jeśli takie jedno z drugim dziecko nie ma szans na zostanie, dajmy na to damą i pisarką („przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką”), czy celebrytą innego rodzaju, to o milion i rentę z pewnością się postara. Czeka nas zatem prawdziwa epidemia molestowania, chyba, że niezawisłe sądy dostaną inny rozkaz, a wtedy „nie pomoże puder, róż!”. Wróćmy jednak do „Syzyfowych prac”, które są lekturą szkolną, a w internecie roi się od streszczeń przygotowywanych przez jakichś półanalfabetów, którzy nawet nie potrafią zapamiętać, że dziewczyna, w której Marcin Borowicz platonicznie się zakochał nie była nazywana „Batriną”, tylko Birutą, ale współcześni nauczyciele języka polskiego nie zwracają już pewnie uwagi na takie głupstwa, bo pan Broniarz prowadzi ich w bój przeciwko faszystowskiemu reżymowi, od którego jednak każdy chciałby wyciągnąć trochę więcej szmalcu. Wprawdzie tedy aktualnie Rosji nie lubimy, w odróżnieniu od roku, dajmy na to, 2012, kiedy to Jego Ekscelencja abp Józef Michalik na Zamku Królewskim w Warszawie wraz z Patriarchą Moskwy i Wszechrusi Cyrylem, podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim, ale potem, kiedyśmy ponownie przeszli pod kuratelę amerykańską, wszyscy o tym zapomnieli teraz prezydent Duda przymilnie stręczy prezydentowi Trumpowi zbudowanie w Polsce „Fortu Trump”, żebyśmy za jego osłoną mogli śmiało wygrażać zimnemu ruskiemu czekiscie Putinowi – ale kto wie, czy młodzież szkolna intensywnie tresowana na europejsów, nie dopatrzy się analogii z „Syzyfowymi pracami”, no a wtedy – „grób baronowo, trup baronowo, plajta, klapa kryzys, krach!”

        Nie jest to zresztą niebezpieczeństwo jedyne. W powieści tej jest scena, jak inspektor Jaczmieniew przybywa do jakiejś wiejskiej szkółki i niby od niechcenia przepytuje dzieci, co tam umieją. Z tych indagacji dowiaduje się, że „pani nauczycielowa” uczyła dzieci czytać po polsku („pani nauczycielowa pokazała nam z Kaśką drukowane”). Los nauczycielskiej rodziny zawisł na włosku, ale sytuacja nagle się zmieniła, bo rodzice tych dzieci w dobrej wierze poskarżyli się inspektorowi, że nauczyciel zbyt wiele wagi przykłada do ruskich śpiewów. „Co dzień śpiewa!” – krzyczeli do inspektora Jaczmieniewa oburzeni rodzice, zaś ten co to jeszcze przed chwilą chciał belfra wyrzucić z posady na zbity łeb, teraz obmyśla dla niego nagrodę. W obliczu takiej odmiany losu uratowany się upija i po pijanemu wyśpiewuje – oczywiście już tylko po rosyjsku: „Ach powstancy kochajoncy udirajut kak zajoncy!”

        Przypomniała mi się ta scena na wieść, że pod wpływem donosów składanych przez folksdojczów ulokowanych zarówno w Parlamencie Europejskim, jak i w Sejmie naszego bantustanu, coraz więcej sądów w rożnych krajach UE odmawia wydania Polsce w ramach europejskiego nakazu aresztowania rozmaitych rzezimieszków, zanim owe sądy nie nabiorą pewności, czy w Polsce zapanowała praworządność. Warto zwrócić uwagę, że takich rzezimieszków nie sądziłaby pani Małgorzata Gersdorf, w której europejsy widzą personifikację praworządności, niczym w Temidzie, ani nawet żaden z pozostałych przebierańców z Sądu Najwyższego, tylko sędziowie z sądów rejonowych, ewentualnie – okręgowych. Ten ostentacyjny brak zaufania do praworządności w Polsce ze strony przebierańców zagranicznych dotyczy właśnie tej sędziowskiej masy, tego – excusez le mot – sędziowskiego proletariatu! W świetle tego buńczuczne słowa pani sędzi Kamińskiej o „nadzwyczajnej kaście” mogą wywoływać niezamierzony efekt komiczny tym bardziej, że te podejrzenia mogą być uzasadnione. Oczywiście folksdojczom chyba o to nie chodziło, chociaż i tego nie można wykluczyć, bo któż może wiedzieć, jakie naprawdę zadania postawiła przed nimi niemiecka BND, a w przypadku folksdojczów tubylczych – state kiejkuty? W takim przypadku przesada w walce o praworządność w Polsce byłaby zrozumiała, ale jeśli mamy ty do czynienia z nadgorliwością, to widać gołym okiem, że może ona przynieść skutek odwrotny od oczekiwanego i to nawet podwójnie. Po pierwsze – wzbudzi w całej Europie podejrzenia, że polscy sędziowie, to może być kupa gówna, nie zasługująca już nawet nie na zaufanie ze strony cudzoziemskich kolegów, ale na elementarny szacunek. Jesto to możliwe tym bardziej, że polscy sędziowie nie tylko nie protestują przeciwko tym podejrzeniom, ale mimowolnie je potwierdzają, lamentując nad stanem praworządności w naszym bantustanie. Rekordy zidiocenia bije Sąd Najwyższy, który nie tylko nie wie, czy jest niezawisły, ale nawet – czy tamtejsi przebierańcy w ogóle są sędziami i próbuje się tego dowiedzieć w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Cóż w takiej sytuacji mogą sobie o nich pomyśleć cudzoziemcy? Że to rzeczywiście banda jakichś podejrzanych typów, od których trzeba trzymać z daleka nawet przestępców, więc cóż dopiero, by się spoufalać z nimi osobiście? W tej sytuacji próby przejścia na ręczne sterowanie sądownictwem przez rząd PiS może wzbudzić za granicą zrozumienie, chociaż oczywiście bez okazywania go zbyt ostentacyjnie, bo na razie rozkazy są inne i niezawisłe sądy czujnie ich nasłuchują. Kiedy jednak rozkazy się zmienią – bo któż może zagwarantować, czy Nasz Najważniejszy Sojusznik nie dokona kolejnego „resetu”, że NATO znowu proklamuje „strategiczne partnerstwo” z Rosją i wtedy wszyscy – niezawisłych sędziów nie wyłączając – będą musieli znowu ćwierkać z całkiem innego klucza – jak w sierpniu 2012 roku?


© Stanisław Michalkiewicz
5 października 2018
źródła: www.Goniec.net / www.MagnaPolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © DeS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2