Spod Kolumny Nelsona
Będąc w Londynie wybrałem się na Trafalgar Square, żeby posiedzieć sobie trochę pod Kolumną Nelsona. Na szczycie potężnej kolumny stoi posąg Horacego Nelsona, admirała, wicehrabiego, księcia Brontu, barona Nilu, dwukrotnego pogromcy floty francuskiej, która wskutek tego nie mogła już zagrozić brytyjskiemu panowaniu nad morzami, a zatem – również Imperium Brytyjskiemu, które w wieku XIX (jak wiemy, wiek XIX trwał do 1914 roku) przeżywało swoje apogeum. Na cokole, z każdej z czterech stron świata,
umieszczone są brązowe płaskorzeźby, sławiące czyny admirała Nelsona, który 21 października 1805 roku zmarł wskutek postrzału w kręgosłup podczas bitwy na Atlantyku pod przylądkiem Trafalgar na północ od Cieśniny Gibraltarskiej. Jego ciało umieszczono w beczce z rumem, by przetransportować je do Anglii, gdzie został pochowany w katedrze św. Pawła. Na znak żałoby po Nelsonie marynarze wszystkich, czy prawie wszystkich flot, do dziś noszą czarne krawaty, a paski na marynarskich kołnierzach symbolizują trzy największe zwycięstwa angielskiego admirała: pod Abukirem koło Aleksandrii w Egipcie, pod Kopenhagą i pod Trafalgarem.
Kolumny strzegą cztery potężne lwy z brązu. W odróżnieniu od kamiennego lwa asyryjskiego w British Museum, który wyraża skondensowane okrucieństwo, lwy strzegące Kolumny Nelsona mają wygląd raczej majestatyczny, chociaż oczywiście widać w nich utajoną siłę. Myślę, że właśnie one dobrze określają charakter Imperium Brytyjskiego, budowanego nie metodą „radosnej wojny” - jak to zarzucał Brytyjczykom niemiecki publicysta w czasie II wojny światowej - tylko rozmaitymi metodami, dzisiaj, podobnie zresztą, jak i wtedy, uważanych za „pokojowe”, to znaczy, podstępem, zdradą, chociaż trzeba przyznać, że gdy trzeba było użyć siły, to używano jej bez wahania, zwłaszcza gdy Wielkiej Brytanii udało się stanąć na czele koalicji, bo – jak twierdzi Stanisław Cat-Mackiewicz – Anglia nie prowadzi wojen inaczej, jak tylko w koalicji. Samodzielnie prowadzi co najwyżej jakieś bezpieczne operacje typu raczej policyjnego, niż wojennego. Ta kombinacja metod okazała się skuteczna, a w każdym razie – skuteczniejsza od niemieckiej „radosnej wojny” i pewnie dlatego wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler marzył, by dokonać podziały świata między Niemcy i Wielką Brytanię w ten sposób, by Wielka Brytania utrzymała swoje imperium kolonialne, podczas gdy Niemcy, metodą „radosnej wojny” zbudowałyby swoje na lądzie, głównie na obszarach Europy Wschodniej. Hitler uważał bowiem, że Anglicy lepiej potrafią utrzymać w ryzach ludy „kolorowe”. Coś może być na rzeczy, bo kiedy na skutek dwóch „radosnych wojen” domowych w Europie, czyli „Wielkiej Wojny” z lat 1914-1918 i II wojny światowej w latach 1939-1945, Imperium Brytyjskie zaczęło się kruszyć, uwolniły się rozmaite demony. Porządek ustanowiony przez kierowników Imperium Brytyjskiego i funkcjonujący jeszcze 120 lat temu, przestał już być aktualny i narody uwolnione spod brytyjskiej dominacji rozpychają się jeden przez drugiego w poszukiwaniu swego miejsca w świecie, co powoduje rozmaite paroksyzmy w rodzaju „Państwa Islamskiego”, czy czwartej w historii Europy wędrówki ludów. Trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że Stany Zjednoczone, które chciałyby zająć miejsce Imperium Brytyjskiego, wywiązują się z tej roli znacznie gorzej. Dlaczego tak jest – trudno zgadnąć – bo prawdopodobnie składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, na przykład w postaci braku w Ameryce starej arystokracji, która władanie ludźmi miała we krwi, w postaci braku poczucia pokoleniowej ciągłości, która jest istotnym składnikiem tożsamości narodowej – czego nie potrafią u nas zrozumieć rozmaite dupeńki, ku swojemu zaskoczeniu awansowane do roli prawodawców, co powoduje potężny kryzys przywództwa w naszym bantustanie, w postaci dominacji w amerykańskim życiu publicznym Żydów, którzy Stany Zjednoczone, podobnie jak wszystkie inne kraje świata, traktują jako swoje żerowisko i w postaci mnogości arywistów, wskutek czego państwo to „gwałt cierpi i gwałtownicy je porywają”, niekoniecznie świadomi tego, dlaczego to robią.
Kiedy tak siedziałem pod Kolumną Nelsona, obserwując imigrantów i turystów, przybyłych w to miejsce chyba ze wszystkich krańców dawnego Imperium Brytyjskiego próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak odmiennie potoczyły się losy Wielkiej Brytanii i Polski, jaką przyczynę tej odmienności można by uznać za najważniejszą. Przecież Anglia u zarania swojej potęgi wcale nie była mocarstwem i musiała wyrąbywać sobie przestrzeń życiową w konfrontacji z Hiszpanią, która wcale nie zamierzała rezygnować z panowania nad morzami i światem. W tym celu wysłała w kierunku Anglii Wielką Armadę dowodzoną przez księcia Medinę-Sidonię. Formacji tej jednak nie udało się zniszczyć floty angielskiej, już to z powodu własnych błędów, już to w następstwie splotu niekorzystnych okoliczności. Nie tylko nie udało się rozgromić angielskiej floty, ale flota ta zdziesiątkowała Armadę, która już nigdy nie zdołała zagrozić brytyjskiemu panowaniu na morzach. Ale nie tylko błędy i niesprzyjające okoliczności doprowadziły do brytyjskiego zwycięstwa. Przyczyniła się do niego przede wszystkim dzielność angielskich żeglarzy, którzy te niesprzyjające Armadzie okoliczności potrafili dla siebie wykorzystać – również dzięki męstwu, wytrzymałości i patriotyzmu marynarzy, ożywianego dodatkowo motywacją religijną. Warto zwrócić uwagę również na tę okoliczność, bo angielskie zwycięstwo nad Wielką Armadą prawie zbiegło się w czasie z Konfederacją Warszawską w Polsce (1573), która szlachcie zapewniała swobodę wyznania. O ile w Anglii o żadnej takiej swobodzie nikt nie mógł nawet marzyć, co niewątpliwie ułatwiało poddanie narodu politycznej dyscyplinie, o tyle w Polsce swoboda ta otwierała drogę swawoli, bo przez cały czas tliła się w Rzeczypospolitej międzywyznaniowa wojna polityczna, podobna trochę do tej dzisiejszej, chociaż oczywiście nie aż tak groteskowa, bo jednak, dzięki Unii Lubelskiej, Polska utrzymała swój mocarstwowy charakter, więc zjawisko jurgieltu, później już powszechne, wtedy było jeszcze w życiu publicznym nieznane.
Innym ówczesnym mocarstwem europejskim, które również budowało swoje imperium kolonialne, była Francja. Jej rosnąca pozycja wskazywała, że prędzej, czy później będzie musiało dojść do konfrontacji z Wielką Brytanią. Ta jednak unikała „radosnej wojny” z Francją, natomiast wykorzystała zamęt wytworzony wskutek rewolucji z 1798 roku, a następnie – utworzenie Cesarstwa – do zorganizowania antyfrancuskiej koalicji. Zwycięstwo Nelsona pod Trafalgarem a następnie – księcia Wellingtona pod Waterloo sprawiło, że Francja musiała pożegnać się nie tylko z marzeniami o zdominowaniu Anglii, ale nawet – powstałego później Cesarstwa Niemieckiego. Czy i w jakim stopniu „złość i złoto Anglii” przyczyniło się do pogrążenia Francji w krwawym chaosie rewolucji i w jakim stopniu była to reakcja na francuską konkurencję z Anglią na terenie Ameryki Północnej, gdzie w XVII i XVIII wieku dochodziło do „radosnych wojen” między obydwoma państwami – oto pytanie, na które nie znam odpowiedzi.
W okresie, kiedy Anglia próbuje sięgać po władzę nad światem, Polska doświadcza paroksyzmów, z których najbardziej niszczycielskim był tzw. „potop szwedzki”. Trwał on zaledwie 5 lat, ale doprowadził do dewastacji kraju porównywalnej z tą z czasów II wojny światowej. W rezultacie pojawiła się w Polsce warstwa społeczna, której przedtem nie było, w postaci szlachty-gołoty. Była ona całkowicie pozbawiona środków do życia, ale zachowała prawa polityczne, którymi bardzo szybko nauczyła się frymarczyć. W rezultacie w życiu publicznym polskim jurgielt stał się zjawiskiem powszechnym, bo również rywalizacja między magnatami wymagała korumpowania suwerenów, a magnaci z kolei byli korumpowani przez państwa obce. Zapanowała całkowita bezkarność zdrady stanu na wszystkich szczeblach, podobna do dzisiejszej pobłażliwości wobec utytułowanych i nieutytułowanych folksdojczów. W rezultacie Polska z podmiotu polityki europejskiej została zdegradowana do przedmiotu rozgrywki między państwami ościennymi, w których pojawiły się silne ośrodki władzy w ramach tzw. absolutyzmu oświeconego. W Anglii absolutyzmu oświeconego nie było, ale ośrodek silnej władzy istniał i bez tego, w postaci Parlamentu. Ważnym momentem było przejęcie przez parlament kontroli nad monarchią poprzez wprowadzenie w roku 1689 zasady, że król nie może rządzić bez parlamentu. Pod pewnymi względami była to sytuacja podobna do tej, jaka ukształtowała się w Polsce, gdzie cała władza została oddana w ręce Sejmu – ale istotna różnica polegała na tym, że parlament angielski tę władzę rzeczywiście sprawował, podczas gdy w Polsce został on też obezwładniony, podobnie jak król, poprzez instytucję liberum veto. Nie była ona szkodliwa, dopóki utrzymywał się w państwie duch obywatelski. Jednak za sprawą szlachty-gołoty i rozpowszechnienia się jurgieltu, jako podstawowego sposobu funkcjonowania w polityce, doprowadziła do całkowitego paraliżu państwa. W odróżnieniu od Anglii, w której, zgodnie ze spostrzeżeniem św. Pawła, władza „nie na próżno nosiła miecz”, w Polsce żadnego miecza władza nie nosiła, a jeśli już – to od parady i z tektury. Za to polski Sejm śnił od przepychu, który mógłby wszystkim zaimponować. Stanisław Poniatowski, przyszły król, odwiedził był w młodości Izbę Lordów w Londynie i doznał tak ogromnej deziluzji, że nie wierzył własnym oczom. Wydała mu się bardziej podobna do jakiejś „traktierni kupców w dziurawych pończochach na brudnych nogach.”
Kiedy tak siedziałem u stóp Kolumny Nelsona, doszedłem do wniosku, że główną przyczyną, dla której losy obydwu państw potoczyły się tak odmiennie, był zanik egzekucji prawa w Polsce, podczas gdy w Anglii było to nie do pomyślenia. W szczególności nie do pomyślenia była bezkarność zdrady stanu, podczas gdy w ówczesnej Polsce, podobnie zresztą, jak w dzisiejszej, jest to „oczywista oczywistość”, pupilla libertatis naszej młodej demokracji. Czyż w tej sytuacji można się dziwić, że fala niesie nas ku naszemu przeznaczeniu?
W pionie i w poziomie
Prezydent Trump dał już poznać swoje szorstkie maniery, więc może zapomniał poprosić polskiego prezydenta o zajęcie miejsca w fotelu, ale możliwe jest i to, że pan prezydent Duda usiąść się nie ośmielił. Może cały czas dręczyła do myśl, że jeśli usiądzie, to rozgniewany taką zuchwałością prezydent Trump znowu zamknie przed nim szlaban do Białego Domu i Polska, na oczach całego świata.
Któż nie pamięta pięknej sceny z „Kariery Nikodema Dyzmy”, kiedy to Dyzma, już jako wpływowy prezes Banku Zbożowego, przyjmuje w swoim gabinecie niejakiego Boczka, zredukowanego naczelnika urzędu pocztowego w Łyskowie, gdzie Dyzma był jego podwładnym, który próbuje uzyskać od niego jakąś protekcję i daje do zrozumienia, że w razie czego ucieknie się do szantażu? Dyzma w pierwszej chwili wybucha gniewem i krzyczy do Boczka: „wstać, kiedy ja stoję!” - ale potem się reflektuje i rozmawia z nim spokojnie i uprzejmie, bo już podjął decyzję, że Boczka ukatrupi.
Przypomniała mi się ta scena gdy na fotografii zobaczyłem pana prezydenta Andrzeja Dudę, w towarzystwie prezydenta Donalda Trumpa podpisującego wspólną deklarację. Nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie to, że prezydent Duda podpisuje na stojąco, podczas gdy prezydent Trump siedzi. Czy nie poprosił prezydenta Dudę, by też sobie usiadł, czy też pan prezydent Duda nie ośmielił się usiąść w obecności prezydenta Trumpa – tego pewnie już nigdy się nie dowiemy – ale i jedno i drugie jest możliwe.
Prezydent Trump dał już poznać swoje szorstkie maniery, więc może zapomniał poprosić polskiego prezydenta o zajęcie miejsca w fotelu, ale możliwe jest i to, że pan prezydent Duda usiąść się nie ośmielił. Może cały czas dręczyła do myśl, że jeśli usiądzie, to rozgniewany taką zuchwałością prezydent Trump znowu zamknie przed nim szlaban do Białego Domu i Polska, na oczach całego świata. w ramach ekspiacji, znowu będzie musiała zostać wytarzana w smole i pierzu? Gdyby tak było rzeczywiście, to trzeba docenić poświęcenie pana prezydenta, który dla Polski gotów był nawet stać przez całą audiencję.
Ale mniejsza o to, bo oczywiście ważniejsze są efekty tej wizyty. Prawdę mówiąc, jest ich niewiele, bo z deklaracji wynika, że pan prezydent Duda nie ośmielił się poruszyć w rozmowie tematu ustawy nr 447 JUST, która grozi Polsce i narodowi polskiemu żydowską okupacją.
Utwierdza mnie to w podejrzeniach, że zarówno pan prezydent Duda, jak i pozostali dygnitarze Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, już pogodzili się z losem i tylko nie wiedzą jeszcze, jak tu przekazać tę wiadomość polskiej opinii publicznej.
Zresztą nie tylko on i – bo również przedstawiciele Stronnictwa Pruskiego nabrali wody w usta i nawet zabraniają wspominać o tym w telewizjach nierządnych.
Panu prezydentowi Dudzie nie udało się też uzyskać żadnej konkretnej obietnicy nawet w sprawie wiz dla Polaków, ani też żadnej konkretnej odpowiedzi na przymilną ofertę zbudowania przez Polskę na terytorium naszego nieszczęśliwego kraju „Fortu Trumpa”. Odpowiadając na pytanie amerykańskiego dziennikarza, co prezydent Trump mu na to odpowiedział, prezydent Duda dał popis wodolejstwa, z którego jasno wynikało, że również udzielił mu odpowiedzi wymijającej.
Ale bo też o takich sprawach prezydent Trump może rozmawiać z Rosją, z którą w 1997 roku USA podpisały w Paryżu umowę, że na terytoriach nowych członków NATO nie będą zakładane żadne stałe Paktu Północnoatlantyckiego. Z tego właśnie powodu obecność ciężkiej brygady wojsk USA w Europie Środkowej ma charakter „rotacyjny”.
Możliwe tedy, że prezydent Trump, już wie, że „Fort Trump”, albo jeszcze prędzej – Fort Dajan”, będzie już w Polsce budował Izrael, a w tej sytuacji tubylczy prezydent Duda będzie musiał tylko przedstawić to polskiej opinii publicznej jako jeszcze jeden wielki sukces. Toteż ze wspólnej deklaracji można wydedukować tylko dwa konkrety: po pierwsze Polska zobowiązała się do regularnego opłacania się Stanom Zjednoczonym za ochronę nie tylko pokrywając jej rosnące koszty, ale również – po drugie – kupując amerykański gaz, co w nowomowie nazywa się „dywersyfikacją” i „bezpieczeństwem energetycznym”.
Pan prezydent Duda podkreślił w swoim wystąpieniu na konferencji prasowej, że przyjechał do Waszyngtonu prosto z konferencji państw Trójmorza. To prawda – ale tego samego dnia akces do Trójmorza złożyły Niemcy i to nie jako „partner”, tylko jako uczestnik tego projektu. Nawiasem mówiąc, gdyby Niemcy osiągnęły swój cel, to projekt powinien zmienić nazwę na „Czwórmorze”, bo przecież Niemcy leżą nie tylko nad Bałtykiem, ale i nad Morzem Północnym. Ale nie to jest najważniejsze bo ta niemiecka oferta pokazuje, że Niemcy traktują ten projekt poważnie, znacznie poważniej, niż np. Polska, a po drugie – że zależy im na uczestnictwie w nim by tym łatwiej rozsadzać go od środka.
Projekt Trójmorza zagraża bowiem co najmniej trzem ważnym interesom niemieckim: po pierwsze – podważyć może i to w sposób trwały, niemiecką hegemonię w Europie, po drugie – zablokować projekt budowy IV Rzeszy, w który Niemcy już tyle zainwestowały i po trzecie – stworzyłby państwom Europy Środkowej szansę uwolnienia się od ograniczeń nałożonych na nie przez niemiecki projekt „Mitteleuropa” z roku 1915. „Jak nie możesz ich pokonać – przyłącz się do nich” - radzi indiańskie przysłowie, toteż Niemcy grają na co najmniej dwóch fortepianach: z jednej strony pragną włączyć się do Trójmorza, by rozsadzić je od wewnątrz, a gdyby z jakichś powodów to się nie udało, to eskalują polityczną wojną w Polsce, by doprowadzić tu do przesilenia i zainstalowania rządu, który Polskę z projektu Trójmorza wycofa i w ten sposób położy mu kres. Na taką możliwość wskazuje czasowe wstrzymanie się Komisji Europejskiej od zaskarżenia Polski do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Jeśli z Trójmorzem coś pójdzie nie tak, to do ETS zostanie przeciwko Polsce skierowana taka sama skarga, jak przeciwko Węgrom, zaś pretekstu dostarczą nie tylko folksdojcze poprzebierani w „głupie średniowieczne łachy” - jak wyraziła się Oriana Fallaci podczas audiencji u ajatollaha Chomeiniego, ale i przebierańcy z Europejskiej Sieci Rad Sądownictwa, którzy właśnie wykluczyli ze swoich szeregów polską Krajową Radę, a niezależnie od tego, również pani Małgorzata Gersdorf kombinuje z Niemcami na własną rękę.
Sytuacja musi być przez rząd „dobrej zmiany” oceniana jako poważna, bo – po pierwsze – niemiecki owczarek, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Franciszek Timmermans uznał ostatnie wyjaśnienia pana ministra Konrada Szymańskiego za niezadowalające, a w tej sytuacji premier Morawiecki został przez panią Małgorzatę Gersdorf, na własną prośbę, przyjęty na audiencji i to w gabinecie należących do Pierwszego Prezesa SN. Najwyraźniej również w ocenie rządu amerykańska podróż prezydenta Andrzeja Dudy została uznana za fiasko, a w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak wspólnie z panią Gersdorf, za którą Niemcy stanęły murem, wykombinować jakąś formułę, którą wyznawcom pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego będzie można przedstawić jako kolejny sukces.
Skoro prezydent Donald Trump nie żałował nam komplementów, że jesteśmy „strategicznym partnerem” USA i w ogóle, to dlaczego Niemcy miałyby ułatwić rządowi „dobrej zmiany” pielgrzymki do Canossy?
Po audiencji – kompromis
Rząd „dobrej zmiany” odniósł – jak się wydaje – jeszcze jeden wielki sukces, podobny do tego, jaki odniósł podczas uchylania niedawno uchwalonej nowelizacji ustawy o IPN. Jak pamiętamy, Polska na oczach całego świata, została wytarzana w smole i pierzu nie tylko przez Żydów, co nie byłoby specjalnie kłopotliwe, bo Żydzi nie mogą wytrzymać, żeby nie wytarzać w smole i pierzu kogoś upatrzonego do obdarcia ze skóry, więc nie ma co zwracać na to uwagi, bo – jak mówi przysłowie – „psie głosy nie idą w niebiosy” – ale również przez Naszego Najważniejszego Sojusznika, który przy tej okazji nas ostrzegł, że sprzeciwiając się Żydom możemy narazić na szwank polskie interesy strategiczne. Rząd i rządowi parlamentarzyści, nie mówiąc już o rządowej telewizji, natychmiast przekuli to w sukces, ponieważ dzięki temu cały świat o Polsce się dowiedział. To akurat prawda – ale czego właściwie świat się o Polsce dowiedział? Ano tego, że nie tylko przed Naszym Najważniejszym Sojusznikiem, ale i przed Żydami Polska skacze z gałęzi na gałąź. Jest to sytuacja odwrotna od opisywanej przed wojną przez poetę, który narzekał na czasy: „Czasy są takie, że gdy Żydek pierdnie, zaraz szukają źródła w Kominter(d)nie”. Teraz ze strachu przed Żydami pierdzą najwięksi mocarze świata, to znaczy – niektórzy – bo inni się powstrzymują – od czego z roku na rok narasta globalne ocieplenie. Nawet zdyscyplinowani Niemcy dzisiaj noszą Żydów na rękach, bo taki akurat jest rozkaz, więc nikomu nie pozwolą wyprzedzić się w gorliwości, chociaż gdyby pewnego dnia padł inny rozkaz, to pewnie też nikomu nie pozwoliliby wyprzedzić się w gorliwości. Dlatego – jak zauważył Antoni Słonimski, co to odkrył nowy gatunek Żyda, mianowicie „Żyda Polarnego” – dzieje świata rozwijają się dwusuwowo: suw pierwszy – „chrześcijanie dla lwów!”, suw drugi – „Lwów dla chrześcijan!”
Ale dosyć już o tych Żydach, od których, być może już wkrótce zrobi się u nas tak tłoczno, że zatęsknimy za bisurmanami, zwłaszcza, gdy Nasz Najważniejszy Sojusznik, co to uchwalił sobie ustawę nr 447, energicznie nas podkręci – bo ja przecież o jeszcze jednym wielkim sukcesie rządu dobrej zmiany. Nawiasem mówiąc, pan prezydent Duda, zapytany, czy ta ustawa była przedmiotem rozmowy z prezydentem Trumpem, odparł – że nie, a zapytany – dlaczego nie – odpowiedział, że dlatego, iż strona amerykańska nie wystąpiła z tym tematem. Oto jak Nasi Umiłowani Przywódcy chronią polskie interesy państwowe i narodowe. Jak wiadomo, rząd dobrej zmiany postanowił zreformować niezawisłe sądownictwo i w tym celu przykazał Sejmowi uchwalić stosowne ustawy. Wszystko szło jak po maśle, ale po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią, pan prezydent Duda te ustawy zawetował, wskutek czego nastąpiły rozmaite zawirowania, a walka o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju szalenie się zaostrzyła. Płomienni szermierze praworządności sprokurowali sobie koszulki z napisem „konstytucja” i nie dość im było tego, że zakładali je na siebie, to jeszcze zaczęli ubierać w nie rozmaite pomnikowe postacie – ostatnio nawet króla Zygmunta III Wazę. Ponieważ w Niemczech trwa jeszcze etap noszenia Żydów na rękach, to i nasze stare kiejkuty, którym powierzono zadania wykonawcze, starannie unikają Pomnika Bohaterów Getta na Muranowie, chociaż roi się tam od postaci, które w takie koszulki można by poubierać.
Warto tedy przypomnieć, że walka o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju rozpoczęła się wkrótce po gospodarskiej wizycie Naszej Złotej Pani w Warszawie 7 lutego ubiegłego roku. Zaraz potem wszystkie organizacja, co to bronią praw człowieków na całym świecie, wystąpiły do Komisji Europejskiej z apelem, by zrobiła z Polską porządek, bo w naszym bantustanie ochrona praw człowieków urąga wszelkim standardom. Kierującym Komisją Europejską dwu owczarkom niemieckim; Janowi Klaudiuszowi Junckerowi i Franciszkowi Timmermansowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i wszczęli procedurę, która właśnie przeszła w fazę wykonawczą, bo Polska została oskarżona przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu. W takiej sytuacji jest prawie pewne, że tamtejsi przebierańcy powinność swej służby też zrozumieją i przysolą naszemu nieszczęśliwemu krajowi srogie kary („Król srogie głosi kary…” – ostrzega poeta). W tej zaostrzającej się walce o praworządność, kluczową pozycją frontu jest fotel Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, na którym dotychczas zasiadała pani Małgorzata Gersdorf. Dlaczego akurat ona? Na to pytanie odpowiedział już dawno Aleksander Puszkin pisząc o pewnym dygnitarzu: „Pacziemu on zasiedajet? Patamu, czto żopa jest!”, co się wykłada: a dlaczego on zasiada? Dlatego, że dupę ma! Toteż wokół stolca pani Małgorzaty Gersdorf rozgorzała zażarta batalia; rząd dobrej zmiany twierdził, że pani Małgorzata definitywnie przeszła w stan spoczynku, podczas gdy nieprzejednana opozycja skupiona wokół płomiennych obrońców praworządności – że nie przeszła. Sama zainteresowana się wahała, niczym wisielec; raz przechodziła w stan spoczynku po to, by za chwilę z niego powrócić „do pracy”. Najwyraźniej nie było rozkazu, by tę sprawę stawiać na ostrzu noża. Ale zbliżają się wybory samorządowe, w które rząd dobrej zmiany bardzo się zaangażował, zapowiadając coraz to nowe programy rozdawnicze. Na podstawie doświadczeń z przesłuchującymi mnie ubekami zorientowałem się, że najbardziej im zależało na ustaleniu, na czym przesłuchiwanemu delikwentowi najbardziej zależy – bo jak to wiedzieli, to dalej szło już jak z płatka. Skoro tedy rządowi dobrej zmiany rozmaite projekty rozdawnicze zaczęły mnożyć się niczym króliki, Nasza Złota Pani musiała dość do wniosku, że tu jest pies pogrzebany, ze trzeba uderzyć w ten czuły punkt. Toteż kolejny owczarek niemiecki, pupilek Pani Nauczycielki, czyli francuski prezydent Emanuel Macron wygłosił opinię, że szkoda tę całą Polskę tak futrować pieniędzmi. I co Państwo powiecie? Pan premier Mateusz Morawiecki poprosił o audiencję u pani Małgorzaty Gersdorf, która – chociaż zdaniem rządu w stanie spoczynku – łaskawie przyjęła go w gabinecie Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego i zaszczyciła rozmową. Następnego dnia pojawiły się przecieki, że rząd gotów jest na „kompromis”, to znaczy – że wycofa się z dotychczas zajmowanego stanowiska, że pani Gersdorf jest już „w stanie spoczynku” i pokornie uzna, że nadal zasiada na stolcu Pierwszego Prezesa SN jak gdyby nigdy nic. Jak pisał Jan Kochanowski, „próżną się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył”, toteż nic dziwnego, ze pan premier Mateusz Morawiecki musiał z podkulonym ogonem pójść do Canossy. Na tym się oczywiście nie skończy, bo wymacawszy point faible Naszych Umiłowanych Przywódców, Nasza Złota Pani będzie chciała wytarzać w smole i pierzu samego Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, stręcząc naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu Donalda Tuska na prezydenta. To też zostanie otrąbione jako sukces, bo nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej…” – no mniejsza z tym!), że jeśli Naczelnik zostanie wytarzany w smole i pierzu, to poniesie to męczeństwo dla Polski – a wtedy wdzięczny naród również jemu powystawia pomniki, które płomienni obrońcy demokracji i praworządności będą ubierali z koszulki z napisami zatwierdzonymi przez BND.
© Stanisław Michalkiewicz
21-22 września 2018
www.Michalkiewicz.pl / www.Goniec.net / www.MagnaPolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
21-22 września 2018
www.Michalkiewicz.pl / www.Goniec.net / www.MagnaPolonia.org
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © DeS ☞ tiny.cc/des
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz