Jeszcze nie zdążyliśmy się nacieszyć sukcesem polskiego rządu, no i oczywiście – Naczelnika państwa, który z tego powodu zasłużył na pokojowa Nagrodę Nobla – a tu znowu nad naszym, mniej wartościowym narodem tubylczym zaczynają gromadzić się czarne chmury. Sukcesem zaś nie zdążyliśmy się nacieszyć z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że trudno zrozumieć, na czym właściwie on polegał. Wprawdzie wiadomo, że nawet najtrudniejszą rzecz można wytłumaczyć małemu dziecku, ale pod jednym warunkiem – że ten, który tłumaczy, sam rzecz rozumie. Opowiada o tym anegdotka o ekonomistach. Rozmawiają dwaj ekonomiści i jeden powiada – ani w ząb nie rozumiem, na czym właściwie polega ten cały kryzys finansowy. Na to drugi – nic nie szkodzi, jak ci to zaraz wytłumaczę. A tamten – ooo, wytłumaczyć, to i ja potrafię!
Toteż jeśli nie mogliśmy zrozumieć, na czym właściwie ten cały sukces polega, to również dlatego, że rządowa telewizja wprawdzie nam to wszystko dokumentnie tłumaczyła, ale jakoś tak bez przekonania, jakby pani red. Danuta Holecka też tego nie rozumiała.
Tymczasem nie ma tu nic do rozumienia; skoro Naczelnik Państwa rzucił rozkaz, że jest sukces, to sukces jest i wszyscy się radują. Tak było za komuny i tak samo jest za „dobrej zmiany”, co pokazuje, że kontynuacja jest większa, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Ale i za pierwszej komuny też nie brakowało malkontentów, co to nie wierzyli w sukces, chociaż rządowa telewizja od rana do wieczora uprawiała propagandę sukcesu. Dlaczego nie wierzyli? Z pewnością składało się na to szereg zagadkowych przyczyn, wśród nich również i ta, że nawet propagandę sukcesu trzeba uprawiać w granicach przyzwoitości. Czy i w tym ostatnim przypadku mogły one zostać przekroczone? Tego wykluczyć nie można, bo rozbierzmy sobie ten cały sukces z uwagą. Polska za sprawą zaprzyjaźnionego i bezcennego Izraela, znanej na całym świecie z żarliwego obiektywizmu żydowskiej diaspory i Naszego Najważniejszego Sojusznika, na oczach całego świata została wytarzana w smole i pierzu, a w dodatku jeszcze przeczołgana. Okazuje się jednak, że nie ma sytuacji, których nie można by przerobić na sukces, bo właśnie ta sytuacja została tak przedstawiona. Przypominało to trochę kobietę, która właśnie doświadczyła gwałtu zbiorowego i wybiega na ulicę z triumfalnym krzykiem: patrzcie, jakie mam powodzenie u mężczyzn! Ale – jak zauważył Franciszek Maria Arouet zwany Voltaire - „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, więc jak jest rozkaz, że był sukces, to trzeba się radować i – jak to mówią Rosjanie - nie rassużdać – nawet jeśli w zakamarkach mózgu rodzą jakieś brzydkie wątpliwości.
Są one tym większe, że chociaż nie zdążyliśmy się jeszcze uradować sukcesem, a już nad naszym mniej wartościowym narodem tubylczym zaczynają gromadzić się czarne chmury. Z tych czarnych chmur Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu tryska na nas jadem waszem, potępiając nie tylko pana premiera Morawieckiego, ale nawet izraelskiego premiera Netanjahu, za zawarcie we wspólnym oświadczeniu stwierdzeń „niezgodnych z prawdą historyczną”. Bo generalnie rzecz biorąc, monopol na ustalanie „prawdy historycznej” ma bezcenny Izrael, nieubłaganym palcem wytykając komu trzeba sprośne błędy i wypaczenia, a wtedy wkracza do akcji Nasz Najważniejszy Sojusznik i najpierw wskazanego delikwenta przestrzega, by nie narażał na szwank swoich interesów strategicznych, a jeśli napomnienia nie pomagają – bezlitośnie go chłoszcze, podduszając ekonomicznie i finansowo, albo nawet nie szczędzi batoga. Taki wychłostany i tak może uważać się za szczęściarza i rozpamiętywać swój sukces, bo wyobraźmy sobie tylko, co by było, gdyby batog był ruski? „Mnichu, a ty słyszałeś o ruskim batogu?” - pyta w „Dziadach” senator Nowosilcow Księdza Piotra. Musimy o tym pamiętać, mając wybór między batogiem ruskim, a amerykańskim, a wybór to niełatwy, o czym zaświadcza słynny filozof. W „Pleplutkach Teofoba Doro” czytamy bowiem między innymi taką kombinację: „Kopnął Jana Piotr, atoli Jan wykrzyknął: dupa boli!” No właśnie – więc w naszym suwerennym wyborze batoga musimy kierować się natężeniem bólu; im mniej, tym lepiej, a jeśli nie mamy nawet takiego wyboru, zawsze po każdym uderzeniu możemy krzyczeć z radości.
Wróćmy jednak do monopolu naprawdę historyczną, która nie jest przecież dana raz na zawsze i jest korygowana zgodnie z aktualną mądrością etapu. No dobrze – ale przecież nie można pozwolić, by nawet zgodnie z aktualną mądrością etapu prawdę historyczną korygował byle kto – na przykład pierwszy minister jakiegoś mniej wartościowego bantustanu. Tego oczywiście nie można powiedzieć wprost – ale od czego „prawda historyczna”? Takiego jednego z drugim zuchwalca można nieubłaganym palcem historycznej prawdy dźgnąć w chore z nienawiści oczy, co raz na zawsze oduczy go wszelkiej samowolki. Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie! Toteż Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu napiętnował nie tylko Rząd Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, ani Delegatura tego Rządu na Kraj „nie działały stanowczo w imieniu polskich obywateli pochodzenia żydowskiego w żadnym momencie trwania wojny.” „W żadnym momencie” - a więc na przykład – w okresie po 17 września 1939 roku do 22 czerwca 1941 roku, kiedy to znaczna, może nawet przeważająca część „obywateli polskich pochodzenia żydowskiego” na Kresach Wschodnich przeszła na stronę sowieckiego okupanta, tworząc niezwykle wydajną część sowieckiego aparatu terroru, którego ostrze było skierowane przeciwko obywatelom polskim pochodzenia polskiego. Instytut nie precyzuje przy tym, na czym właściwie miałyby polegać „stanowcze działania” rządu polskiego w sytuacji, gdy polska armia została rozgromiona przez obydwu wrogów, wskutek czego naród polski został wobec obydwu wrogów doprowadzony do stanu bezbronności. Najwyraźniej izraelski Instytut uważa, że Polacy nie oglądając się na nic, powinni rzucić się tym wrogom do gardła, byle uratować przynajmniej jedno życie przedstawiciela żydowskiego Herrenvolku. Dlatego – o czym miałem okazję przekonać się w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu – przezornie powstrzymuje się od zarzutu wobec żydowskiej milicji w sowieckiej służbie na Kresach Wschodnich, która nie kiwnęła nawet palcem, by uratować choćby jednego Polaka przed wywózką, czy rozstrzelaniem. Gdybyśmy byli złośliwi, moglibyśmy zapytać, dlaczegóż to niebywale liczna społeczność żydowska w Generalnej Guberni nie uratowała ani jednego spośród 3,5 miliona Polaków, którzy stracili życie z rąk złych „nazistów” - ale nasza złośliwość nigdy nie będzie w stanie dorównać żydowskiej bezczelności, więc szkoda nawet próbować. Tedy nie próbujmy, tylko na przyszłość przyjaciół dobierajmy sobie trochę staranniej i nie uprawiajmy amikoszonerii z natrętami, którzy właśnie teraz próbują nie tylko wyszlamować Polskę finansowo, ale w dodatku – jak to zaleciła niedawna międzynarodowa konferencja rabinów w Warszawie – stawia „na edukację” w zakresie „prawdy historycznej”, w służbie pedagogiki wstydu, której celem jest utrwalenie w Polakach poczucia winy wobec Żydów, by w ten sposób doprowadzić ich do stanu psychicznej bezbronności
Szczęścia chodzą poszóstnie
Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Wszystko to być może, ale jak w takim razie chodzą szczęścia? One też mogą chodzić parami, albo nawet trójkami, a jak się uprą, to i poszóstnie. I wygląda na to, że taka przygoda przytrafiła się naszemu do niedawna jeszcze nieszczęśliwemu krajowi. Kiedy Polska odniosła niebywały sukces, na polecenie Izraela, diaspory żydowskiej i Departamentu Stanu USA nowelizując znowelizowaną ustawę o IPN, to otworzyło się przed nami istne pasmo sukcesów, od którego wszyscy, a zwłaszcza koła rządowe i okoliczne, dostają zawrotu głowy. Przestrzegał przed tym wybitny klasyk demokracji Józef Stalin, pisząc o zawrocie głowy od sukcesów, bo niekiedy powoduje on niezamierzone efekty komiczne. Na przykład w sprawie nowelizacji wspomnianej ustawy, Polska na oczach całego świata została wytarzana w smole i pierzu, a w dodatku – przeczołgana, ale skoro jest rozkaz, by wszystko przekuwać w sukces, to przekuwamy. W rezultacie tej pieriekowki Polska przypomina kobietę, która wprawdzie właśnie doznała gwałtu zbiorowego, ale nie traci animuszu, przeciwnie – wybiega na ulicę i woła do przechodniów: patrzcie, jakie mam powodzenie u mężczyzn! Prawdopodobnie z tej właśnie przyczyny również pan red. Tomasz Sakiewicz rzucił pomysł, by prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu i izraelskiemu premierowi Beniaminowi Netanjahu przyznać Pokojową Nagrodę Nobla. Ponieważ każda słuszna myśl rzucona w przestrzeń prędzej czy później znajdzie swego amatora, będziemy musieli stawić czoła jeszcze jednemu sukcesowi. Złośliwcy i zawistnicy, których nigdzie nie brakuje, powiadają wprawdzie, że ta pomysłowość pana red. Sakiewicza jest następstwem ponad 7 milionów złotych, jakie ma dostać na portal o Puszczy Białowieskiej, ale kto by tam słuchał takich bzdur, a poza tym, od kiedy to uczucie wdzięczności nie zasługuje na pochwałę? Zasługuje tym bardziej, że właśnie prezes Kaczyński wprawił swoich wyznawców w konsternację oświadczeniem, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy. Zaskoczeni spoglądają po sobie ze zdumieniem i pytają jeden drugiego – to w takim razie – po co? Przecież polityka jest realizacją dobra wspólnego, a ponieważ wiadomo, że „słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak”, to w tej sytuacji niechże przynajmniej posmakują ich Umiłowani Przywódcy, co to pragną nam wszystkim jak najszybciej przychylić nieba! Czasy, chociaż oczywiście pomyślne, bo jakżeby inaczej, niemniej jednak wciąż ciężkie, więc kogóż wynagradzać w takich ciężkich czasach, cóż premiować, jeśli nie gotowość do służenia obywatelom? Ale zbliżają się wybory, toteż nic dziwnego, że coraz częściej pojawiają się wzniosłe maksymy. Wszyscy się nimi zachwycają, no bo jakże inaczej – ale każdy wie, że to nie naprawdę, tylko tak sobie, żeby było ładniej. Podobnie zachowywał się za pierwszej komuny generał Bagno, apelując do swoich pretorian: „dzieci moje, wstrzymajcie wy się z tym rozbojem, nim ostateczne rozwiązanie nie da nam Polski we władanie! Od dzisiaj żądam cnoty od was i daję generalskie słowo, że ten, kto zlekceważy rozkaz, zapłaci jak Wawrzecki, głową!”.
Oczywiście dzisiaj czasy są inne i chociaż Kukuniek się odgraża, że będzie wszystkich dusił gołymi rękami, to każdy wie, że chodzi mu tylko o wsadzenie syna Jarosława na fotel prezydenta Gdańska, a w ostateczności – o wytargowanie od prezydenta Pawła Adamowicza stosownego odstępnego. I tak gdańszczanie mają szczęście, bo ten Jarosław, spośród Kukuńkowej progenitury i tak jest najbardziej udany, a przecież mogło być gorzej. Więc chociaż nie każdy kraj, ani nie każdy naród może pochwalić się takim prezydentem, jak Kukuniek, to przecież pasmo sukcesów na tym się nie kończy.
Oto cała Europa wsłuchuje się w słowa premiera Mateusza Morawieckiego i jeśli wierzyć temu, co w telewizji podaje do wierzenia pani red. Danuta Holecka – w dodatku swoimi słowami powtarza jego złote myśli i argumenty, to jednak potem robi coś innego. Komisja Europejska wszczęła bowiem wobec Polski procedurę sprawdzającą, czy celem zmiany ustawy o Sądzie Najwyższym nie było usunięcie stamtąd agentów Stasi, albo nawet nie Stasi, tylko zwyczajnie – SB, albo Wojskowych Służb Informacyjnych, które przecież tyle się napracowały, żeby nasze państwo było bardziej przewidywalne – również dla naszych sojuszników. Oczywiście ta procedura też zakończy się sukcesem Polski, bo inaczej nie może, zwłaszcza w sytuacji, gdy prezydent USA Donald Trump, jeszcze przed rozpoczęciem brukselskiego szczytu NATO 12 lipca, nie tylko pryncypialnie skrytykował Niemcy, że za mało płacą Ameryce za ochronę, ale w dodatku – że są zakładnikiem Rosji, bo wydają miliardy na zakup gazu ruskiego, a nie amerykańskiego. Tymczasem Polska, która zgodnie z podpisaną niedawno przez prezydenta Trumpa ustawą, będzie musiała zrealizować żydowskie roszczenia szacowane na ponad 300 mld dolarów, niczyim zakładnikiem nie jest – na dowód czego prezydent Trump nie tylko porozmawiał z prezydentem Dudą w swoim gabinecie, ale podobno rozważa, czy nie wpuścić go do Białego Domu, do którego przed nowelizacją znowelizowanej ustawy o IPN, miał szlaban.
Nawiasem mówiąc, jednym z tematów obrad szczytu NATO ma być: „kobiety i bezpieczeństwo”. Czyżby za tymi zagadkowymi sformułowaniami kryła się informacja, że całe NATO stanie murem w obronie prezydenta Stanów Zjednoczonych przed kobietami, które, jedna przez drugą, przypominają sobie, jak to Donald Trump je „molestował”? To już się robi prawdziwa epidemia i jeśli przynajmniej połowa tych oskarżeń była prawdziwa, to Donald Trump nic, tylko musiał molestować od oceanu do oceanu niczym tornado. Taki wigor nie może nie wzbudzać respektu, ale też i pytania – kiedy w takim razie zdążył zrobić taki majątek?
Bardzo możliwe, że w przerwach między molestowaniami, a to by oznaczało, że te oskarżenia mogą być inspirowane przez złego ruskiego czekistę Putina, z którym prezydent Trump 16 lipca w Helsinkach ma się namawiać, jak by tu urządzić świat, żeby było dobrze. Czego w tej sytuacji może prezydent Trump chcieć od ruskiego czekisty, który z Niemiec zrobił swojego zakładnika? Po pierwsze – żeby kobiety przestały sobie już przypominać, bo od tego zależą kolejne sprawy. Więc – żeby Rosja nie urządzała już wspólnych manewrów z Kitajcami i razem z USA nacisnęła koreańskiego Umiłowanego Przywódcę Kim Dzong Una, aż zacznie wytapiać z siebie tłuszcz. Po trzecie – żeby Rosja nie przeszkadzała w utworzeniu niepodległego Kurdystanu i zgodziła się na zrobienie mokrej plamy z syryjskiego tyrana. Wreszcie – po czwarte – żeby machnęła ręką na strategiczne partnerstwo z Niemcami. No dobrze – ale co w takim razie chciałby zimny ruski czekista od prezydenta Trumpa? Ano – jeśli ma nie kombinować z Kitajcami i przycisnąć złowrogiego Kim Dzong Una, to za cenę jakichś dobrze ubezpieczonych gwarancji, że Rosja będzie współdecydować o wszystkich sprawach Dalekiego Wschodu. Co do Kurdystanu i Syrii, to owszem – Rosja może zgodzić się na rozbiór tego kraju pod warunkiem utrzymania morskiej bazy w Tartus, a w dodatku – syryjskiego wybrzeża Morza Śródziemnego, dzięki czemu mogłaby wziąć w podwójne kleszcze Turcję, która w tej sytuacji może łatwiej zgodzi się na własny rozbiór – bo to właśnie oznacza dla niej Kurdystan. Ale Rosja będzie chciała amerykańskiej zgody na rozbiór Ukrainy, to znaczy – na uznanie niepodległości Noworosji, dzięki czemu uzyskałaby lądowe połączenie z Krymem. No dobrze – a w takim razie co z Zachodnią Ukrainą? Ano, może by ją połączyć ze Wschodnią Polską i utworzyć tu Judeopolonię. To by była ta „strefa buforowa”, o której w 1989 roku mówił na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych OBWE w Wiedniu sowiecki jeszcze minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze, pytany o stosunek ZSRR do zjednoczenia Niemiec. Niemcom na otarcie łez i skłonienie ich do zwiększenia opłat za amerykańską ochronę, można by przekazać „Ziemie utracone”, z których Żydzi nie mogliby już zaspokajać swoich „roszczeń” – oczywiście po uroczystym zagwarantowaniu, że Berlin nie będzie deportował mieszkających tam Polaków, tylko ich oczynszuje, podobnie jak Żydzi w Judeopolonii. W Judeopolonii za to zatriumfuje „judeochrześcijaństwo” – o czym może świadczyć zdjęcie suspensy z przewielebnego księdza Wojciecha Lemańskiego już następnego dnia po tym, jak w jarmułce na głowie przewodził on modłom przy pomniku w Jedwabnem. Przewielebny odtąd będzie mógł pilotażowo stręczyć judeochrześcijaństwo w diecezji łódzkiej, a potem się zobaczy. Przy takim ułożeniu stosunków wszyscy powinni być zadowoleni, więc jakże tu nie przebierać nogami z niecierpliwości?
Teraz można to ujawnić?
Polska pod rządami płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, czyli Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, brnie od sukcesu do sukcesu i tylko patrzeć, jak po tych wszystkich zwycięstwach dyplomatycznych i moralnych nie zostanie z nas nawet mokra plama. Pierwszy sukces polegał na tym, że – jak się okazało – izraelski Mosad w Wiedniu zmłotował jakichś naszych Zasrancen, których nazwiska jak dotąd okrywa mgła tajemnicy i to mgła pierwszorzędnego gatunku, bo mężowie zaufania, czyli tubylczy konfidenci Mosadu, za byle jaką mgłą ukrywać się nie mogą, to jasne. Wcześniej Żydzi na całym świecie podnieśli gewałt, że na skutek nowelizacji ustawy o IPN zagrożona jest swoboda badań naukowych i wolność słowa – co skwapliwie i w podskokach powtórzył amerykański Departament Stanu, którego rzeczniczka ostrzegła Polskę, że jak nie uchyli tej nowelizacji, to zagrozi własnym „interesom strategicznym”. Mogło to oznaczać, że w takiej sytuacji USA nie będą już bronić Polski aż do ostatniej kropli krwi – bo jakiż inny interes strategiczny jeszcze mamy? Innego już nie mamy, zwłaszcza w sytuacji, gdy prezydent Trump podpisał ustawę nr 447 JUST, na podstawie której USA przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by Polska poddała się rabunkowi ze strony Żydów i to do ostatniego centa. Wreszcie odezwało się Międzynarodowe Stowarzyszenie Adwokatów i Prawników Żydowskich, żądając uchylenia zbrodniczej nowelizacji.
Polska przed „sądem morskim”
W tym momencie premier Morawiecki uznał, że sprawa jest poważna, więc pan marszałek Kuchciński na 27 czerwca wyznaczył nadzwyczajne posiedzenie Sejmu. Dla zmylenia czujności miało być ono poświęcone nielegalnemu holokaustowaniu śmieci, ale kiedy rankiem parlamentarzyści przyszli do parlamentu, okazał się, że chodzi o holokaustowanie Żydów – co oczywiście stanowi zupełnie inną materię ustawodawczą. Ponieważ izraelski premier Beniamin Netanjahu powiedział, że wspólne z panem premierem Morawieckim oświadczenie może wygłosić nie później, jak do godziny 18, wszyscy, łącznie z panem prezydentem, uwinęli się tak gracko, że do tego czasu wszystko było już załatwione. To znaczy – nowelizacja ustawy o IPN została wykastrowana nawet z pierwotnych – dodajmy, że całkowicie impotentnych przepisów karnych za oszczerstwa względem Polski i narodu polskiego. Premier Morawiecki pocieszył nas, że w razie potrzeby będziemy mogli bronić swojej reputacji na drodze cywilnej. Taktownie nie wyjaśnił już, przed jakim sądem, a w tej sytuacji możemy się domyślić, że przed słynnym „sądem morskim”, którym pisarz gminny, pan Zołzikiewicz, straszył chłopów w sienkiewiczowskich „Szkicach węglem”. Trudno bowiem inaczej w sytuacji, kiedy właśnie Sąd Najwyższy stanął dęba, przechodząc do porządku nad stosowną ustawą i zarówno pani Gersdorf, jaki i inni sędziowie przesunięci w „stan spoczynku”, 4 lipca przyjdą do pracy i będą „orzekali” jak gdyby nigdy nic – najwyraźniej w przekonaniu, że Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński nie ośmieli się zastosować wobec nich siły w momencie, gdy niemiecki owczarek nie przyjął do wiadomości tłumaczeń pana wiceministra Konrada Szymańskiego. Drugim powodem, dla którego rząd będzie siedział, jak mysz pod miotłą jest wysunięta przez Kukuńka pogróżka, że w takiej sytuacji przyjedzie do Warszawy i doprowadzi do „fizycznego odsunięcia” sprawcy użycia siły. W normalnych państwie Kukuniek już dawno byłby starym nieboszczykiem, ale Polska normalnym państwem przecież nie jest. To jest tylko atrapa, czyli „ch..., d... i kamieni kupa”, więc nic dziwnego, że rozmaici konfidenci bezkarnie roznoszą je na ryjach. Oczywiście Naczelnik Państwa, a za nim – klakierzy i rzesze wyznawców, otrąbili wielki sukces, że oto „sam Izrael” przyznał, że to Niemcy wywołali II wojnę, a nie Polska – ale już przemilczeli, że premier Mateusz Morawiecki podpisał się pod formulą wylansowaną przez „światowej sławy historyka” Jana Tomasza Grossa, według której „Polacy” są „współwinni” holokaustu. W punkcie 4 wspólnego oświadczenia czytamy bowiem, że „smutna prawda jest niestety taka, że w tamtym czasie niektórzy ludzie – niezależnie od pochodzenia, wyznania, czy światopoglądu – ujawnili swoje najciemniejsze oblicze.” Toć i Jan Tomasz Gross przecież nie pisał o „wszystkich”, tylko właśnie o „niektórych”, a przecież każdy człowiek, a więc i Polak, jest „niektóry” - to chyba jasne? Niemcy, to znaczy - „naziści” - też byli tylko „niektórzy”, bo przecież żona Rudolfa Hessa powieszona nie została.
Bisurmany i Putin
Drugi sukces Polska odniosła na szczycie UE w sprawie bisurmanów. Tak w każdym razie przedstawił to pan premier Morawiecki i klakierzy, ale wydaje się, że trzeba by wyjaśnić, na co właściwie się nie zgodzili, bo Nasza Złota Pani mówi jedno, a premierzy Polski, Węgier i Republiki Czeskiej – drugie. Z komunikatu końcowego wynikało bowiem, że bisurmanowie z „centrów zlokalizowanych w UE”, to znaczy – w krajach które zgodziły się albo zgodzą na taką koncentrację bisurmanów na swoim terytorium – nie będą deportowani do innych państw według przymusowych „kontyngentów”, tylko za ewentualną zgodą państw do których mieliby zostać przetransportowani. Słowem – kontyngenty tak – ale dobrowolne. To pozwoliłoby Naszej Złotej Pani nie tylko zachować twarz, ale i uratować koalicję, a jednocześnie – rozprowadzić bisurmanów po całej Unii - bo jeśli Nasza Złota właśnie się „zgodziła” na podwójne budżety – jeden dla „Europy jednej prędkości”, a drugi - „dla Europy drugiej prędkości”, to kraje zadłużające się na realizację programów rozdawniczych, za które kupują sobie spokój społeczny i elektorat, będą musiały być grzeczne i godzić się na różne niemieckie propozycje. W przeciwnym razie Unia straciłaby rację bytu – nieprawdaż? Oczywiście o tym nie trzeba głośno mówić, bo głośno mówić należy, że Polska odniosła wielki sukces, że Unia Europejska powinna Jarosława Kaczyńskiego przeprosić i powystawiać mu pomniki gdzie tylko można. Kto zaś w te sukcesy nie wierzy, to jest ruskim agentem złego czekisty Putina – tak w każdym razie uważa pani Joanna Lichocka, i pewnie nie jest w tej opinii odosobniona.
Czego chce Trump od Putina?
Tymczasem sprawa się komplikuje, bo po spotkaniu 8 czerwca w Finlandii amerykańskiego szefa sztabu generała Józefa Dunforda z rosyjskim szefem sztabu generałem Wiktorem Gierasimowem, 16 lipca w Helsinkach ze złym ruskim czekistą Putinem ma spotkać się sam prezydent USA Donald Trump. Przypomnijmy, że obydwaj generałowie „uznają wagę utrzymywania regularnej komunikacji, aby uniknąć nieporozumień i promować transparentność i harmonizację w obszarach, gdzie wojska nasze operują w bliskim sąsiedztwie.” Ciekawe, że z propagującego na użytek wyznawców Jarosława Kaczyńskiego tak zwane „judeochrześcijaństwo”, pobożnego portalu „Fronda”, wzmianka o „harmonizacji” dlaczegoś z komunikatu zniknęła. Pewne światło na przyczyny tego ocenzurowania rzuca okoliczność, że wojska USA i Rosji znajdują się, a zwłaszcza „operują w bliskim sąsiedztwie” również na terenie Polski, więc skoro „harmonizacja” jest dobra, a nawet bardzo dobra w Syrii, to niby dlaczego nie u nas?
W takiej sytuacji warto rozebrać sobie z uwagą pytanie, czegóż to może od zimnego ruskiego czekisty Putina chcieć prezydent USA Donald Trump? Wprawdzie w Ameryce prezydent Trump znajduje się pod śledztwem z powodu podejrzeń o niebezpieczne związki z zimnym czekistą Putinem, ale w takiej sytuacji pytanie jest tym bardziej uzasadnione. Nie mówię już nawet o tym, by zimny ruski czekista postarał się o zatarcie wszelkich ewentualnych śladów po niebezpiecznych związkach, a nawet śladów po tym zatarciu – bo „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” - ale o sferze tak zwanej „wielkiej polityki”. Otóż nie jest wykluczone, że prezydent Trump oczekiwałby od zimnego ruskiego czekisty, że przestanie urządzać wspólne manewry ze złowrogimi Kitajcami, co to nie tylko obsrywają ambasady, ale budują na Morzu Południowo-Chińskim sztuczne wyspy, a potem zakładają na nich lotniska dla strategicznych bombowców. Na tym oczywiście nie koniec, bo USA angażują się również w budowę Kurdystanu – co w perspektywie pociągałoby za sobą konieczność rozbioru Turcji, Syrii, Iraku i Iranu, budząc zgrozę zwłaszcza w Turcji. W takiej sytuacji przynajmniej wysondowanie rosyjskiego stanowiska byłoby pożyteczne, nie mówiąc już o działaniach ad captandam benevolentiam Rosji dla amerykańskich planów. Bardzo możliwe, że ten cały Kurdystan przysporzyłby później Ameryce mnóstwo zgryzot, bo dominującą wśród Kurdów siła polityczną jest partia komunistyczna – ale z punktu widzenia interesów bezcennego Izraela, rozbiór Syrii, Iraku, a zwłaszcza Iranu byłby też bezcenny. Co z Turcją, która jest członkiem NATO, a więc sojusznikiem USA? Ano nic – podobnie, jak to było wcześniej, kiedy Turcja wojowała z innym członkiem NATO, czyli Grecją o Cypr. Jak pamiętamy, NATO nie kiwnęło w tej sprawie palcem. Zatem ewentualna rosyjska zgoda na rozbiór Syrii byłaby niebywałym sukcesem, a gdyby do tego doszedł jeszcze Iran, to byłoby wspaniale i kto wie, czy w takiej sytuacji żydowskie media, zamiast tarmosić Donalda Trumpa za nogawki, nie uznałyby go za swoją duszeńkę, otwierając widoki na drugą kadencję? No a jest przecież jeszcze złowrogi Kim Dzong Un, z którym Rosja utrzymuje rozmaite konszachty, a prezydent Trump jak wiadomo, niedawno odniósł z nim sukces, porównywalny do sukcesu prezesa Kaczyńskiego z nowelizacją nowelizacji ustawy o IPN, więc i na tym odcinku pozyskanie życzliwości Rosji by nie zawadziło. Wreszcie prezydent Trump może chcieć od prezydenta Putina rozluźnienia, a może nawet skasowania strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego w sytuacji narastającego napięcia między Niemcami i Ameryką.
Czego chce Putin od Trumpa?
No dobrze – ale w takim razie co może zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi zaoferować 16 lipca w Helsinkach miłujący pokój prezydent USA Donald Trump? W polityce bowiem trzeba mieć przygotowane z góry odpowiedzi na co najmniej dwa pytania: pierwsze – co mi dasz, jak ci to zrobię i drugie – co mi zrobisz, jak ci tego nie zrobię. Odkryli to już starożytni Rzymianie, wyróżniając tak zwane „causae”, czyli przyczyny czynności prawnych: do ut des, do ut facias, facio ut des, facio ut facias – co się wykłada: daję żebyś dał, daję żebyś zrobił, robię żebyś dał i robię żebyś zrobił. W przypadku prezydentów Trumpa i Putina w grę najprędzej wchodzą porozumienia do ut des i facio ut facias. Co innego w przypadku prezydenta Trumpa i prezydenta Dudy, gdzie w grę mogą wchodzić raczej porozumienia typu do ut facias, to znaczy – płacę i wymagam, np. żebyś tańcował, jak ci zagram, ewentualnie facio u facias, na przykład daję ci rękę żebyś ją pocałował.
Czegóż zatem zimny ruski czekista Putin może chcieć od prezydenta USA Donalda Truumpa? Jeśli by, dajmy na to, zgodził się na rozbiór Syrii, to pewnie chciałby, żeby USA wyraziły zgodę na stacjonowanie w tym kraju rosyjskiego kontyngentu, który pilnowałby morskiej bazy w Tartus, no i całego syryjskiego wybrzeża Morza Śródziemnego, od Libanu aż po Turcję, którą wtedy Rosja, jako strategiczny partner USA na tym terenie, a przynajmniej – partner „harmonizujący” - otaczałaby z dwóch stron – nie tylko przez Morze Czarne. W takiej sytuacji Turcja byłaby jeszcze bardziej skłonna do negocjowania na temat Kurdystanu, niż jest obecnie. Ale nie sądzę, by prezydent Putin na tym poprzestał tym bardziej, że prezydent Trump już teraz bąknął o możliwości amerykańskiego uznania przyłączenia do Rosji Krymu. Wprawdzie Ukraina jest sojusznikiem USA, ale Turcja też nim jest, więc jeśli USA mogą popierać utworzenie Kurdystanu, to dlaczego nie mogłyby przehandlować Krymu za rosyjską przychylność w innych sprawach. Prezydent Poroszenko przecież wie, że bez amerykańskiego poparcia on sam byłby w jednej chwili zdmuchnięty jak gromnica choćby przez Michała Saakaszwiliego, a kto wie, co by było z samą Ukrainą, więc nie tylko w podskokach się zgodzi, ale w dodatku przedstawi to jako wielki sukces Ukrainy, porównywalny do sukcesu Polski w sprawie nowelizacji nowelizacji ustawy o IPN. Skoro tak, to prezydent Putin, jako zimny czekista, pewnie chciałby amerykańskiego uznania nie tylko przejęcia przez Rosję Krymu, ale również - niepodległości Noworosji z przyległościami – jak separatyści z Doniecka i Ługańska nazywają te tereny. W ten sposób Rosja, za pośrednictwem Noworosji uzyskałaby lądowe połączenie z Krymem. No dobrze – ale co zrobić zresztą Ukrainy? Ano, skoro już prezydent Trump zdecydowałby się – niczym Michael Corleone – za jednym zamachem załatwić „sprawy rodzinne”, to resztę Ukrainy, czyli Ukrainę Zachodnią można by połączyć ze wschodnią Polską i utworzoną w ten sposób Judeopolonię przekazać w arendę Izraelowi, dzięki czemu realizacja przez Polskę żydowskich roszczeń majątkowych nabrałaby dodatkowego sensu – również w kontekście próby zrobienia przez USA porządku na Środkowym Wschodzie.
Niemcy ocierają łzy
W tej sytuacji nie można wykluczyć, że Niemcy przyjęłyby do wiadomości zawieszenie strategicznego partnerstwa z Rosją – oczywiście pod warunkiem, że Stany Zjednoczone otarłyby im łzy „ziemiami utraconymi”, które konferencja w Poczdamie przekazała Polsce w „tymczasową administrację” - chroniąc w ten sposób te obszary przed wyszlamowaniem ich przez Żydów pod pretekstem „roszczeń”. Wprawdzie traktat z 12 września 1990 roku, zwany potocznie „traktatem dwa plus cztery” uznawał granicę niemiecko-polską na Odrze i Nysie za „ostateczną”, ale w kontekście klauzuli rebus sic stantibus (skoro sprawy przybrały taki obrót), którą opisuje wiedeńska konwencja w sprawie traktatów, takie patetyczne słowo nie musi nic znaczyć – z tym ewentualnie zastrzeżeniem, że Niemcy nie będą wysiedlały stamtąd obywateli polskich, a tylko ich oczynszują, podobnie zresztą, jak Żydzi na terenie Judeopolonii. Z tego samego powodu później mogłyby strategiczne partnerstwo z Rosją odtworzyć, zwłaszcza gdyby Stany Zjednoczone przeprowadziły w Europie kolejny „reset”. W ten sposób wszyscy byliby zadowoleni, może z wyjątkiem banderowców i Polaków-nacjonalistów – no ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, a poza tym gdyby za przyjaźń ze Stanami Zjednoczonymi nie trzeba było płacić, to by znaczyło, że nie jest ona nic warta, a to przecież nieprawda. W tej sytuacji jestem pewien, że Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie przedstawiłoby to jako jeszcze jeden, a być może nawet największy sukces Polski, rodzaj moralnego i zarazem ostatecznego zwycięstwa w II wojnie światowej, a Stronnictwo Pruskie, na polecenie Naszej Złotej Pani, która w tej sytuacji zostałaby pewnie dożywotnim kanclerzem Niemiec, wsadziłoby mordę w kubeł i kto wie – może nawet porzuciłoby nieubłaganą walkę o praworządność? Oznaczałoby to przywrócenie jedności moralno-politycznej narodu, takiej, jak za Edwarda Gierka, kiedy to Polska przeżywała swój wiek złoty. Czegóż chcieć więcej?
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz