Był jednak czas, gdy lotnisko, samoloty i daleki huk silników przyprawiały mnie o dreszcz emocji.
Pierwszy raz w życiu leciałem samolotem w 1959 roku z Rzeszowa do Warszawy. Byłem z moim ojcem, który miał coś w Warszawie do załatwienia i wziął mnie ze sobą w ramach imieninowego prezentu.
Ten lot z oczywistych względów pamiętam znakomicie. Bilet kosztował 199 złotych. To było dużo, a w porównaniu z biletem kolejowym, który na tej trasie wynosił niecałe pięćdziesiąt złotych bardzo dużo, ale podróż trwała tylko pięć kwadransów i była nieporównanie wygodniejsza niż tłoczenie się, w zadymionym do granic wytrzymałości płuc, wagonie kolejowym.
Budynek lotniska w Jasionce koło Rzeszowa lśnił wtedy nowością. Pasażerów było zaledwie kilkoro. Dwóch grubych panów, z teczkami na delegacji, jakaś starsza para no i my. Stewardessą była pani Elżbieta - młoda, elegancka dziewczyna z puklem siwych włosów nad czołem. Były cukierki, pledy na kolana i baaardzo dużo miejsca. Oczywiście palenie było dozwolone, panowie na delegacji palili swobodnie, popielniczki były pod ręką.
No więc takiego latania już nie ma i nie będzie, ale wspominam je przy okazji moich obecnych niechęci do lotnisk i samolotów.
Tak więc wolę autem niż samolotem. Zresztą zawsze lubiłem otwartą drogę i czułem się lepiej gdy mogłem kontrolować to jak szybko jadę, kiedy zwalniam, kiedy się zatrzymuję itd.
To wszystko wiąże się z naszą wycieczką do Kutna, ale nie tylko. Jeździliśmy bowiem w różne miejsca - ot, żeby się trochę rozerwać, coś zobaczyć, coś sobie przypomnieć. Polska wszędzie jest piękna i tak różnorodna, że na dobrą sprawę można przez wiele lat po niej jeździć i ciągle oglądać coś nowego.
Jest na polskich highwayach jedna charakterystyczna rzecz, co do której znowu mam mieszane odczucia. Chodzi o wielkie ekrany, czy ściany budowane wzdłuż drogi. Po obu jej stronach.
Nie wszędzie, ale na wielu, czasem bardzo długich odcinkach jedzie się jakby w korytarzu, który co prawda doskonale chroni przed bocznym wiatrem i tumanami śniegu, ale z drugiej strony działa trochę klaustrofobicznie. Przynajmniej na mnie. Zamknięcie z obu stron wywołuje u mnie jakiś niepokój, a przede wszystkim pozbawia widoku mijanych pól, miast i wiosek. A przecież jakżeż przyjemnie jest widzieć piękno szerokich krajobrazów! Nawet wtedy gdy jedzie się - wydawało by się - pustym krajem. Tak jest na przykład w centralnej Kanadzie kiedy to nieskończone, pszeniczne pola na dają oku żadnego oparcia. Nawet wtedy gdy aż po daleki horyzont nie widzi się ani człowieka, ani domu, ani drzewa... Nawet wtedy jest przyjemnie ! Można otworzyć okno trucka i odetchnąć świeżym powiewem, który idzie gdzieś z niezmierzonych dali, z dalekiego interioru i poczuć się wolnym!
O ile ciekawiej mogłoby być w Polsce, gdzie zawsze jest na czym oprzeć wzrok. Niestety wielkie ekrany zasłaniają widok.
Mają tylu zwolenników co przeciwników. Nie ulega kwestii, że wspaniale blokują boczny wiatr, który dla truckerów jest zmorą przeciwko której nie ma właściwie ratunku. Wiedzą coś o tym ci, którzy mieli nieszczęście jechać w Nowej Funlandii Trans-Canada Highway pomiędzy Cape Ray i St. Andrew’s na północ od Port aux Basques, gdzie straszliwe boczne wichury przewalają się w poprzek drogi i przewracają, a właściwie zdmuchują nawet ciężko wyładowane trucki! Wiedzą coś o tym ci, którzy jeżdżą przez otwarte przestrzenie Wyoming i Montany, a także po kanadyjskiej stronie przez prerie Manitoby i Saskatchewan.
Nie ma - powtarzam - nie ma gorszej rzeczy niż boczny wiatr.
Jest w Ontario na Queen Elizabeth Way wysoki most zwany Burlington Bay Skyway, przerzucony przez Burlington Bay Canal. Otóż ten most jest szczególnie wystawiony na boczny wiatr, który wieje od jeziora. Jechać nim z pustą naczepą w burzliwą, wietrzną pogodę jest proszeniem się o złamanie karku. Miałem tam kiedyś parę chwil, których nigdy nie zapomnę. Straszyły mnie potem w czasie niespokojnych snów. Budziłem się wtedy zlany zimnym potem, a w uszach wył mi potępieńczy wicher, który zsuwa mojego trucka do bariery mostu!
Są takie chwile, i na szczęście nie ma ich wiele, o których chciałbym zapomnieć.
Jednym słowem wielkie ściany wzdłuż polskich autostrad są wspaniałą ochroną przed wiatrem i śnieżnymi zamieciami. Są jednak tacy, którzy mówią, że przez te wysokie bariery nie mogą przelecieć pszczoły czy inne owady i przez to cierpi równomierne zapylanie pól.
Nigdy o tym nie pomyślałem i nawet nie wiedziałem co pszczoły mogą a czego nie mogą zrobić, ale z takimi opiniami spotkałem się w rozmowach o tych wielkich ekranach.
Bardzo często przy takich rozmowach - a o tym wszystkim rozmawiałem z kierowcami na truck-stopie - nagle ni stąd ni zowąd zjawiał się demon jakiejś polityki.
– A, bo wszystko przez tego Tuska!
A inny, z ogniem w oku odpowiadał:
– Jakiego Tuska?! To Kaczor!
Ten zwariowany chocholi taniec wokół jakichś postaci, które dla jednych są wspaniałe, a dla innych diabelskie, potrafi być trucizną, która zatruje każdą rozmowę.
Zwykle przybiera to postać stwierdzenia, że teraz jest dobrze, lepiej niż przedtem, a jeśli teraz jest coś źle to i tak przedtem było stokroć gorzej, albo stwierdzenia odwrotnego, że teraz jest źle i z całą pewnością gorzej niż przedtem.
W takich sytuacjach bardzo trudno utrzymać spokój i racjonalny punkt widzenia.
W każdym razie gdy widziałem, że rozmowa na temat ochronnych ścian, dróg, trucków czy w ogóle transportu schodzi na niebezpieczny, tak zwany “polityczny” grunt, przezornie milczałem.
A drogi są wspaniałe. Jeździliśmy trzema głównymi autostradami. A-1 do Gdańska, A-2 do Poznania, A-4 z Wrocławia do Katowic, a także wieloma drogami pierwszej i drugiej klasy a nawet zupełnie bocznymi takimi jak na przykład ta podkarpacka z Sanoka przez Ulucz do Dąbrówki Starzeńskiej.
Zdaje mi się jednak, że bardzo odbiegłem od opowiadania o naszym wypadzie do Kutna. A o Kutnie - wiadomo - można powiedzieć tylko jedno “kto w Kutnie nie był, ten nie zna życia”!
Byliśmy więc tam parę razy, głównie dla odwiedzenia innej chorej i niedołężnej kobiety, która po kilku udarach jakoś się jeszcze trzymała, jeszcze mogła mówić a nawet obywać się bez karmienia. Znałem ją z dawnych czasów, gdy była piękna i młoda, podobna nieco do Claudii Cardinale, pełna życia i wigoru. Teraz, podczas naszych wizyt widzieliśmy daleki cień tamtej fascynującej kiedyś kobiety i żal nas ściskał za gardła.
I znowu sprawa opieki, pomoc sąsiadów, próby z Ukrainką, próby z pomocą społeczną, wreszcie decyzja - przenosiny do domu opieki czy pozostanie na własnych śmieciach.
Z Kutna wyjeżdżaliśmy późnym wieczorem, prawie w nocy - tak jak się wyjeżdża truckiem z obcego miasta, żeby uniknąć dziennego ruchu, korków i nieprzejezdnych ulic.
Polskie drogi! To one sprawiają, że czujemy się jakby bardziej patriotycznie, bo zbliżają, przypominają i łączą.
Gdy wspominam Polskę, widzę polskie drogi. Nie tylko te wspaniałe highwaye obramowane ekranami, z wielkimi znakami, reklamami i światłami. Nie tylko!
Tak, to prawda, że jadąc tymi nowymi autostradami odczuwałem pewną dumę. Niezasłużoną dumę, bo przecież nie miałem w ich budowie żadnego udziału, ale odczuwałem ją dlatego, że te drogi to były moje drogi, nasze i polskie i świadczyły o zamożności i prężności mojej Ojczyzny!
Byłem po dziecinnemu dumny, że można po nich szybko jechać, że przy zbliżaniu się do budek płatniczych wielkie znaki zwalniają prędkość aut do 120 km i zaraz do 110, potem 90, 60 i tak dalej! Zwalniałem wraz z innymi, ale moje serce łaskotała niesłychanie próżna myśl, że skoro te znaki zwalniają nas do 120 to ile szybciej mogliśmy jechać wcześniej! Ta próżność brała się z jakiegoś kompletnie irracjonalnego sposobu myślenia, że szybko znaczy dobrze, silnie, niezależnie i odważnie.
Nie raz i nie dwa słyszałem jak ktoś otwarcie szczycił się ilością mandatów, jakie otrzymał za szybką jazdę. Miało to znaczyć, że skoro tak szybko jeździ to nie jest jakimś “mommas boy” tylko jest “the MAN”!
Myślę, że prawie w każdym mężczyźnie drzemie coś takiego. Może czasami nieuświadamiane, ale jest!
No więc polskie autostrady wzbudziły moje uznanie i w jakimś sensie umocniły mój patriotyzm, ale nie tylko one!
Ile by się przecież dało powiedzieć o tych mniejszych, czy całkiem małych, które wiją się wśród pól, czasem wspaniale złotych od kwitnącego rzepaku, jakie na przykład widzieliśmy jadąc z Kłodzka do Wrocławia? A ile o tych wysadzanych topolami, przez które miga zachodzące słońce, albo tych - najbardziej polskich - przy których rosną stare wierzby, poskręcane, garbate i w jedną stronę pochylone, ale jakżeż bliskie każdej polskiej duszy?!
Robiliśmy wycieczki w różnych kierunkach. Nie tylko do Kutna!
Tak jak wspomniałem odwiedziliśmy Trójmiasto, Hel, Poznań, Wrocław, Sudety i dalej Kraków, Zakopane, Krynicę, a także moje rodzinne strony na Podkarpaciu.
I wszędzie czar polskich dróg sprawiał, że czasami miałem wrażenie, że tych minionych lat nigdy nie było, i że ciągle jestem tamtym Marcinem, który przemierza polskie drogi w innym, odległym świecie. Mówię o moich wspomnieniach z dzieciństwa, potem młodości a także z końca lat siedemdziesiątych - gdy z racji pracy jeździłem po Kraju po najdalszych jego zakątkach.
Drogi w czasach mojego dzieciństwa to był uroczy horror, o ile w ogóle coś takiego istnieje.
Rzadko, która była asfaltowa. Na rzeszowszczyźnie większość z nich była co najwyżej bita, czyli nie miała żadnej twardej nawierzchni. Konie były w powszechnym użytku, a PKS miał do dyspozycji stare amerykańskie ciężarówki - głównie Studebakery, których skrzynie przykrywano dachem, wstawiano trzy twarde ławki wzdłuż i montowano metalową drabinkę, po której pasażerowie wspinali się do wnętrza. Środkowa ławka była podwójna, tak że siedziało się opierając o plecy tego, który siedział po drugiej stronie. Tak przygotowane cieżarówki nazywano “pakami”.
– Panie! A kiedy paka leci na Brzezów? – wołano.
– A gdziesik tak kole połednia! – odpowiadano.
Przy wsiadaniu, konduktor którego jedynymi atrybutami urzędu była czapka i szczypce, którymi dziurkował kartonowy bilet, krzyczał co jakiś czas:
– Ludzie ta posuwajcie się do zadu! Posuwać się do zadu, do zadu!
Chodziło o to, żeby przesuwać się do samego końca i dać miejsce innym wchodzącym. Starano się brać wszystkich czekających, ale w zimie, gdy ludzie nosili grube płaszcze i kożuchy, miejsce kurczyło się zastraszająco szybko. Niemniej upychano bez miłosierdzia. Trzeszczały żebra, ludziom wychodziły oczy z orbit, ale pchano, bo wszyscy rozumieli, że każdy ma prawo wsiąść i pojechać do powiatu, czy gdzie go tam życie zmuszało jechać. Ci, którzy się nie dostali próbowali się wieszać metalowej drabinki, ale dla nich już miłosierdzia nie było i ściągano ich bez pardonu na ziemię.
Potem następowało uruchamianie silnika co w warunkach zimowych było wyzwaniem na miarę czasów. Silnik zapalało się korbą z przodu robiąc energiczne, szybkie obroty. Mróz, ciężka metalowa korba, ciężki kożuch na plecach i zgrabiałe ręce nie pozwalały na wiele. Po paru bezowocnych podrywach korbę brał konduktor, a gdy in on się zmęczył do kroplistego potu, za korbę łapał się któryś z niedoszłych pasażerów, którego przed paroma minutami ściągnięto z drabinki. Teraz, głównie dla popisania się siłą, ujmował korbę i szarpał. Jeśli mu się udało i silnik zaskoczył miał zapewnioną jazdę i kierowca brał go w nagrodę do szoferki, na trzeciego, albo czasami na czwartego. Wytrzymałość tych ludzi na niewygody zawsze była przedmiotem mojego najgłębszego podziwu.
Wielu podróżnych miało ze sobą przedziwny bagaż. Jakieś tłumoki związane sznurkiem, czasem walizki, albo co było najpopularniejsze – teczki! A w tych teczkach... Bóg jedyny wiedział!...
– Pani podrzuci mi teczkę – tam stoi!
A teczka stała jak przymurowana. Nawet dwóch rąk było za mało, aby ją ruszyć z miejsca!
– A co pan tam ma, na miłość boską? Kamienie?
– Iiii tam, kamienie! Motor wiozę, ale on lekuchny – jaki tam ciężki?
Ktoś tam pomógł, popchnął i motor w teczce podawano ponad głowami. No więc gdy silnik paki zaskoczył, łańcuchy na kołach trzymały i tylne drzwiczki były zatrzaśnięte, auto ruszało. Drogi odśnieżano we własnym zakresie, ale większość mijanych wiosek nie miała żadnego sprzętu, więc PKS-owska paka przebijała się przez zasypaną drogę „par force”.
W środku, ciaśniuteńko stłoczeni ludzie rozluźniali się po emocjach wsiadania i startu. Większość wyciągała jakoś papierosy i zaczynała przypalanie.
Wyciąganie zmiętej paczki żeglarzy, sportów czy giewontów to była operacja, która wymagała zespołowego działania.
– Pan wyjmie mi cygara – mówił ktoś, kogo pozycja nie pozwalała na sięgnięcie do własnej kieszeni. „Cygara” to były papierosy.
Podawano sobie zapalonego już papierosa prosto z ust, żuto prymki, spluwano w zagłębienie dłoni, czasem ktoś wpychał pół papierosa w lufkę. Zdarzało się, że palący wydmuchiwał dym prosto w twarz przyciśniętego do niego, a ten, nie mogąc z powodu ścisku ruszyć głową, wdychiwał go i czuł się tak, jakby sam palił. Można powiedzieć, że tanio mu wychodziło, bo nie musiał kupować, a mógł się napalić do syta!
Paka parła do przodu, osuwając się czasem na jakiejś większej zaspie, przechylając raz w jedną, a raz w drugą, co powodowało przesuwanie się ludzkiego ładunku, który zachowywał się jak jedna, zwarta bryła. Siły prące tej bryły powodowały, że ludzie czuli miażdżenie i wyciskanie powietrza z płuc. Zdarzały się też przyduszone krzyki lub piski kobiet, które bały się wręcz o swoje życie.
Niby żartowano, niby coś tam przepraszano, ale i tak nikt nic nie mógł zrobić i pod tym względem było bezpieczniej niż, powiedzmy, w warszawskim tramwaju w letni dzień, gdy w ścisku dochodziło do rzeczy, o których dziewczyny wstydziły się wtedy mówić, bo tak były wychowywane, żeby „o tym nie mówić, bo to na pewno twoja wina!”. Ej, nawet teraz trudno mi o tym spokojnie pisać!
W każdym razie, w tamtych zamierzchłych czasach – chociaż daleko nie „świętych” – może trochę bardziej szanowano kobiety. Na dowód tego, nie gubiąc przy tym toku opowiadania, powiem tylko tyle, że w czasie jednego letniego kursu zdarzył się pewien przypadek. Po metalowej drabince wchodziła do środka samochodu-paki młoda, wiejska dziewczyna w szerokiej spódnicy. Wiatr zawiał, ktoś coś zauważył i w czekający tłumek poszła elektryzująca wieść, że dziewczyna jest bez majtek. Docinki i kąśliwe żarty wywołały u dziewczyny płacz. W tym momencie konduktor wrzasnął na tłum z taką wściekłością, że żarty umilkły jak nożem uciął.
– Bydło! Żeby ktoś czasem waszych córek tak nie sponiewierał!!!
To pamiętam. Pamiętam słowa, które padły, i pamiętam ciszę. Jakaś starsza kobieta objęła dziewczynę ramieniem, a chłopi siedzieli cicho i udawali, że patrzą w inną stronę.
Wracam do tej zimowej jazdy PKS-em. Otóż kurs był do Przemyśla przez Dubiecko, Nienadową i Krzywczę.
Jak to się mówiło, „lecieliśmy” na Przemyśl.
Do Dubiecka jeździliśmy, albo chodziliśmy, od czasu do czasu, bo moja mama miała tam dwie dobre znajome, a właściwie kuzynki, które jako niedobitki przedwojennej klasy posiadającej, cierpiały w zrujnowanym pałacu piszczącą biedę. Owdowiałe siostry. Mężowie zginęli w czasie wojny, a one zostały same.
Władza ludowa wydzieliła im tam skromniuteńkie mieszkanko i żyły z ogródka i wyprzedaży dawnych bibelotów. Resztę pałacu przydzielono jakiejś fabryce.
Mama jeździła do nich na pogadanie, powspominanie, trochę popłakanie, ale głównie przywoziła jakąś pomoc, bo wszystkim wtedy było ciężko i ludzie wspierali się jak mogli i czym mogli.
Tak więc drogę do Dubiecka znałem i jak do tej pory wszystko było dobrze, ale jeśli chodzi o tę dalszą, w kierunku Krasiczyna i w końcu upragnionego Przemyśla, to rzecz się komplikowała, bo „paka” musiała pokonać niebywałą przeszkodę, która zimową porą mogła być naprawdę śmiertelna.
Oto tuż koło wsi Krzywcza droga wspinała się trzema stromymi zakrętami na szczyt wzniesienia. To była Góra Krzywiecka. Nawet w lecie ciężarówki wyły tam jak torturowane. Silniki grzały się „do czerwoności”, spotniały kierowca zaciskał ręce do białości, a w pace panowała taka cisza jak w kościele w czasie podniesienia. Zdarzało się, że dochodziło tam do dramatycznych chwil, które w kilku przypadkach skończyły się tragediami. Tak było w lecie. W zimie zaś horror łączył się z thrillerem i nie wiadomo czym jeszcze, bo naprawdę ryzyko było ogromne. Mówię o tym nawet dziś, z perspektywy wielu lat za kierownicą.
„Paka” była przeładowana, droga zawalona śniegiem, stromizna straszna, a już najgorsze były zakręty. Pamiętam tę drogę do dziś. To było tylko raz, ale pamiętam.
Truck trzeszczał, wył, łańcuchy orały śnieg, a ludzie mówili głośno „Pod Twoją obronę”. Czasem, ale tylko czasem dawał się słyszeć jakiś przyduszony jęk czy szloch, ale poza słowami modlitwy słychać tylko było ciężkie oddechy. Co się działo w szoferce, nie wiedzieliśmy, bo paka była odgrodzona, ale oczyma wyobraźni widziałem skuloną nad kierownicą postać kierowcy w kożuchu, który zaciska ręce na kółku i wdeptuje gaz do oporu. Dużo później dowiedziałem się, że te trucki miały blokadę tylnej osi, która mogła być dużą pomocą, ale wtedy ani o tym nie wiedziałem, a nawet gdybym wiedział, to nie wiem, czyby mnie to uspokoiło. Drżałem jak osikowy liść.
W końcu wjechaliśmy. Uważałem to za kompletny cud i wynik modlitw, co chyba nie było dalekie od prawdy, bo wszyscy czuliśmy, że śmierć musnęła nas swoim oddechem.
Strasznie odbiegłem od toku mojego opowiadania o Polsce 2017/18 roku i naszych wycieczek z Warszawy w różne rejony Polski! Już wracam!
Właściwie cały czas podczas naszych wizyt w Polsce mieliśmy dobre warunki jazdy. Pogoda była ładna, drogi suche i nawet w zimie wyszliśmy jakoś obronną ręką. Ale było zimno, a w Krakowie i Zakopanem wręcz przenikliwie. Podobnie było w Sudetach i przy minusowej temperaturze nie zdecydowaliśmy się wchodzić na Śnieżkę. Mówię naturalnie o naszych jesienno-zimowych pobytach, podczas których cały czas walczyliśmy przy porządkowaniu i opróżnianiu domu, wizytowaliśmy mamę i od czasu do czasu wyjeżdżaliśmy w krótkie trasy, żeby oczyścić głowy z myśli i niepokojów.
W czasie tych rajdów widzieliśmy – szczególnie na Mazurach – ludzi z koszykami, którzy sprzedawali grzyby. Było ich tak wielu, że zaczynałem się o nich martwić, czy je sprzedadzą. Jak się okazało, całkiem niepotrzebnie, bo przejeżdżające samochody zatrzymywały się i widziałem, że biznes kwitnie.
Oprócz grzybiarzy były jeszcze dziewczyny i na jednym odcinku w Poznańskiem stało ich tyle, że w tym przypadku faktycznie byłem poważnie zaniepokojony, czy wszystkie znajdą chętnych. Mimo pozornego zastoju w interesie wyglądały na odprężone, w miarę świeże i w dobrych humorach.
Niektóre rozmawiały przez telefony, niektóre machały do przejeżdżających, a jeszcze inne na widok zbliżającego się trucka obracały się do niego tyłem i pochylały głęboko, poprawiając coś przy szpilkach. Przypomniały mi się widoki z kanadyjskich i amerykańskich truck stopów, na których widywało się tlenione blondyny siedzące w oświetlonych wnętrzach aut albo przechadzające się rozkołysanym krokiem po parkingu. Były takie, które pukały do trucków z pytaniem, czy nie potrzeba „towarzystwa”. Słyszało się je też na CB, gdy próbowały umówić klienta. Zastanawiałem się czasami, jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby korzystać z ich usług, no ale każdy ma swój pogląd na te sprawy i nie mnie o tym sądzić.
A prócz tego przy polskich drogach stoją zajazdy! I jest ich wiele! Zajazdy, gospody, karczmy, „obiady jak u mamy”, hotele itd. I wszędzie dają dobrze zjeść. Inna rzecz, że jadłospisy pełne są niebotycznie udziwnionych nazw najzwyklejszych dań, ale taka jest moda w wielu krajach. Nic nie może być nazwane normalnie. Tak jakby egzotycznie brzmiąca nazwa miała przyciągnąć większą liczbę gości. I może tak właśnie jest!
Inna rzecz, że czasami zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi, jakkolwiek podziwiałem pomysłowość w wymyślaniu nazw.
„Polędwiczki z daniela, marynowane w zalewie z leśnych borówek z miodem podbite rozetą ziemniaków i ogórków na sosie”... itd., itp.
Trudno było wyczuć bluesa, ale sprawa i tak mnie nie dotyczyła, bo ja zawsze brałem flaki albo kapuśniak plus obowiązkowy schabowy z kartoflami i zasmażaną kapustą. To było moje pożywienie i tym się syciłem! Koniec kropka!
To, że z tym polskim jedzeniem trzeba uważać, przekonałem się bardzo szybko wtedy, gdy stanąłem na wagę. Zapewniano mnie jednak, że to normalne i absolutnie nie ma się czym przejmować (!). Z wielką przyjemnością i ulgą poszedłem za tą radą.
Zatrzymywaliśmy się więc w tych przydrożnych przybytkach jedzeniowych na lunche i obiady i nigdy nie byłem rozczarowany!
Wypad do Krakowa przedłużył się o wycieczkę do Zakopanego i jeszcze dalej, przez Łysą Polanę i kawałek Słowacji do Krynicy! Droga prowadziła wśród gór, zawsze pięknych i czystych – takich jak wtedy, gdy jako młody człowiek chodziłem po nich z plecakiem. Mówię tu nie tyle o Tatrach, bo żadnym taternikiem nie byłem, ale raczej o Beskidzie Sądeckim czy Beskidach w ogóle, które znałem dość dobrze.
Inna rzecz, że każde beskidzkie pasmo ma swój niepowtarzalny charakter i urok. Nawet ktoś, kto po nich nigdy nie chodził, prawie od razu zauważy różnicę pomiędzy różnymi pasmami. Beskid Sądecki, Niski, Śląski, Gorce czy Bieszczady – każde z nich jest inne.
Jeszcze będąc w Zakopanem, nie sądziliśmy, że pojedziemy dalej. Wszystko przez brak czasu, bo przecież nie przyjechaliśmy do Polski dla jakichś turystycznych przyjemności, tylko do chorej mamy i likwidacji domu. Miałem więc pewne wyrzuty sumienia, że każda chwila spędzona poza Warszawą i naszymi obowiązkami jest jakimś nadużyciem czy egoizmem, ale dzwoniliśmy do Domu Opieki i w ten, trochę pokrętny i hipokrytyczny sposób uspokajaliśmy poczucie winy.
CIĄG DALSZY »»
«« POPRZEDNIA CZĘŚĆ
Ilustracja Autora © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz