Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Sanacja morduje papugi! Przyczyny surdyny. „Lud” biegnie za orkiestrą

Przyczyny surdyny

Poniedziałkowa wizyta byłego prezydenta naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, zwanego pieszczotliwie Kukuńkiem, w Sejmie, wywołała potężny, chociaż oczywiście niezamierzony efekt komiczny.

        Energiczna pani Anna Glinka, matka jednego z uczestniczących w proteście inwalidów, przed którą trzęsie się partia i rząd, a nieprzejednana opozycja i moralni autorytetowie podlizują się jej jeden przez drugiego, wraz z innymi energicznymi paniami, zaproponowała Kukuńkowi, żeby dołączył do protestu. „Mamy tu wolny materac”. Takiego nadmiaru szczęścia Kukuniek najwyraźniej się nie spodziewał, więc tylko, swoim zwyczajem, zadeklarował pragnienie przyjścia protestującym z pomocą, gdyby oczywiście wiedział, jak to zrobić – ale zaraz potem szybko się zmył pod pretekstem „ważnego spotkania” w Puławach.
Wszystkie te wydarzenia zostały odnotowane, oczywiście ze stosownymi komentarzami, zarówno przez telewizję rządową, jak i stacje nierządne, które w dodatku pokazały – pierwsza, jako zuchwalstwo ze strony energicznych pań, a drugie – jako przejaw małpiego okrucieństwa ze strony faszystowskiego reżymu – scenę, jak grupa funkcjonariuszy Straży Marszałkowskiej usiłuje poodklejać z sejmowych ścian rozmaite publikacje i kartki pocztowe, jakie w wielkiej obfitości nadsyłają – ale zostali przez energiczną panią Annę Glinkę powstrzymani i z podkulonymi ogonami się wycofali. Jednak pod Sejmem pojawili się inwalidzi, nazwijmy to – „rządowi” – którzy pryncypialnie protestujących w Sejmie skrytykowali. Przy okazji wyszła na jaw trochę kłopotliwa okoliczność. Otóż okazało się, że przez cały czas protestu, zarówno inwalidzi, jak i ich rodzice, są żywieni na koszt Kancelarii Sejmu, czyli podatników. Muszę ze wstydem się przyznać, że naiwnie myślałem, że w żywność zaopatruje protestujących moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która ich do Sejmu zaprosiła, albo Komitet Obrony Demokracji – jeśli oczywiście pozostały tam jakieś pieniądze po defraudacjach pana Mateusza Kijowskiego, albo JE ksiądz biskup Tadeusz Pieronek, który podczas przesłuchania przez resortową „Stokrotkę” w TVN, na wszystkie pytania odpowiedział celująco, to znaczy – zgodnie z instrukcją, albo w ostateczności – pan Aleksander Smolar, który z ramienia starego finansowego grandziarza, rozdziela między autorytety moralne jurgielt z Fundacji Batorego. Tymczasem nic z tych rzeczy. Protestujący przeciwko reżymowi jednocześnie jedzą temu reżymowi z tej samej ręki, którą w ramach walki o „godność” przy okazji co i rusz kąsają. To wyjaśnia, dlaczego protest trwa tak długo i dlaczego tyle autorytetów moralnych go „popiera”.

        Coś jednak musiało się stać, bo w środę, 23 maja, ani w telewizji rządowej, co byłoby bardziej zrozumiałe, ale również w telewizjach nierządnych, o proteście inwalidów w Sejmie, który z tej okazji coraz bardziej przypomina jakiś lazaret polowy na zapleczu frontu wschodniego, nie ukazało się ani jedno słowo, ani żaden budujący bądź krytyczny obrazek. Czy to niemożność szybkiego znalezienia jakiegoś wyjaśnienia przyczyn, dla których protestujący jedzą reżymowi z ręki, czy z uwagi na przygotowania do szczytu NATO w Warszawie, czy wreszcie – z powodu włączenia hamulca przez starych kiejkutów, którzy dyskretnie nad wszystkim czuwają, zapanowało to zagadkowe milczenie – tajemnica to wielka, ale jakaś przyczyna musi przecież być. Możliwe, że zadziałała gorąca linia, założona jeszcze na potrzeby tajnych więzień CIA w Polsce i łącząca kwaterę główną starych kiejkutów z Departamentem Stanu, a ze słuchawki rozbrzmiała energiczna połajanka: „wiecie, rozumiecie, dosyć już tego burdelu. Z kim wyście się na łby pozamieniali, co wy chcecie pokazać podczas szczytu NATO? Jak Zjednoczone Siły Zbrojne Paktu Północnoatlantyckiego padają na kolana przed panią Glinką? Może jeszcze prezydent Trump zostanie poproszony, żeby któremuś podtarł tyłek, co? Tak żeście sobie wykombinowali, wy zakute łby? Jeśli nasze niezwyciężone połączone siły miałyby na oczach całego świata kucnąć przed panią Glinką, to kto nam uwierzy, że potrafimy utemperować Iran, powstrzymać złego Putina, albo innego Kim Dzong Una? Jazda mi, do roboty!”. Wyobrażam sobie, jak na takie dictum dyżurny generał w jednej chwili zwarł drżące kopyta w pozycji „baczność” i łamiącym się głosem zameldował: „słuszaju, wasze wieliczestwo, rad staratsia, to znaczy pardon, excuse me towarzyszu sekretarzu, to znaczy – wielmożny panie sekretarzu, dopraszam się łaski i melduję posłusznie, że natychmiast wydam stosowne rozkazy dla niezależnych mediów!”. W ten sposób tłumaczę sobie surdynę nałożoną na telewizje nierządne, bo rządowa mogła zostać utemperowana normalnymi kanałami dyplomatycznymi.

        Toteż nic dziwnego, że walka kogutów skoncentrowała się na zagadnieniu, komu i w jakich okolicznościach wolno odpalać race, a komu nie wolno. Okazało się bowiem, że podczas tak zwanego „Marszu Wolności”, w którym – jak przypuszczam – wzięli masowy udział zmobilizowani esbecy i ich konfidenci z rodzinami, dwóch parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej, Wielce Czcigodny poseł Andrzej Halicki i Wielce Czcigodny poseł Arkadiusz Neumann, odpalili race i ostentacyjnie je trzymali.

        Nawiasem mówiąc, sam nie wiem dlaczego, ale kiedy widzę Wielce Czcigodnego posła Andrzeja Halickiego, to zawsze przypomina mi się fragment poematu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: „Refleksje z nieudanych rekolekcji paryskich”: „A w tłumie wciąż te same twarze: oszusta i potępionego”. Policja ich sfilmowała, no i ma wystąpić o uchyleniem im immunitetu.

        W tej sytuacji najważniejszą sprawą, jaką żyje nasz nieszczęśliwy kraj, stała się choroba Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który zachorował na nogi, a konkretnie – na kolano. Minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński przestrzegł w związku z tym „delfinów”, by uzbroili się w cierpliwość i nie próbowali nic kombinować na własną rękę, bo z tego wynikną tylko same zgryzoty. Takie poważne ostrzeżenie musiało na „delfinów” podziałać jak zimny prysznic, zwłaszcza że policja właśnie przystąpiła do likwidowania mafii notariuszy i w Gdańsku aresztowała czterech, a jednego – w Warszawie – zaś sprawa wygląda na rozwojową. Ci notariusze na zlecenie lichwiarzy sporządzali akty notarialne, na podstawie których lichwiarze za drobne pożyczki przejmowali od starszych ludzi mieszkania. Ciekawe, czy ci lichwiarze nie byli aby podstawieni przez starych kiejkutów, żeby w ten sposób wprowadzić powtórnie do obiegu i przeprać forsę, w tajemniczych okolicznościach wyprowadzoną z „Amber Gold”.

        Okoliczność, że aż czterech notariuszy kolaborujących w tymi lichwiarzami zatrzymano akurat w Gdańsku stanowi bardzo poważną poszlakę, że za tą mafią, podobnie zresztą, jak za wszystkimi innymi, stały stare kiejkuty, które stanowią prawdziwą gangrenę na ciele naszego narodu.


Sanacja morduje papugi!


        Od lat powtarzam, że literatura wyprzedza tak zwane życie – co jest szczególnie widoczne w naszym nieszczęśliwym kraju. Ponieważ pod względem politycznym został on niemal całkowicie ubezwłasnowolniony, częściowo zresztą na własne żądanie, zgodnie z konstytucją z 1997 roku przekazując uprawnienia władzy państwowej „w niektórych sprawach” i to wcale nie żadnej „organizacji międzynarodowej”, ani żadnemu „organowi międzynarodowemu”, tylko podmiotowi prawa międzynarodowego pod nazwą Unia Europejska, która od 1 grudnia 2009 roku jest pro prostu państwem. „Organizacją międzynarodową” jest na przykład UNESCO, czyli United Nations Eating, Sleeping, Catering Organisation, co się wykłada, że to funkcjonująca pod egidą ONZ organizacja Żarcia, Spania i Organizowania Przyjęć, albo UNICEF, która zajmuje się pomaganiem biednym dzieciom – podczas gdy Unia Europejska jest państwem. Zatem przyłączenie Polski w dniu 1 maja 2004 roku do Unii Europejskiej na podstawie traktatu akcesyjnego było oczywiście sprzeczne z konstytucją. Ciekawe, że żaden z płomiennych obrońców konstytucji z panem profesorem Andrzejem Rzeplińskim na czele, który z konstytucją chodzi nawet za potrzebą, tej sprzeczności nie zauważył. Pewne światło na przyczynę tak słabej spostrzegawczości rzuca popularne w starożytnym Rzymie porzekadło, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. Ciekawe, ile z tego złota przypadło w podziale panu profesorowi Andrzejowi Rzeplińskiemu – bo nie dopuszczam możliwości, że brak spostrzegawczości jest u niego naturalny.

        Podobnie w przypadku innych autorytetów moralnych, którzy w 2004 roku przekonywali współobywateli, że Unia Europejska nie jest państwem, chociaż ma wszystkie atrybuty państwa: terytorium – o czym każdy może się przekonać na przykład w Terespolu, gdzie jest zewnętrzna granica Unii Europejskiej – ma ludność – bo każdy obywatel państwa członkowskiego ma zarazem obywatelstwo Unii Europejskiej, a obywatelstwo zawsze było i jest związane z państwem; nie można być obywatelem UNESCO, czy UNICEF – no i wreszcie – władze, w postaci Rady Europejskiej, na czele której stoi Donald Tusk, Komisji Europejskiej, z dwoma niemieckimi owczarkami: Janem Klaudiuszem Junckerem i Franciszkiem Timmermansem na fasadzie – oraz Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. Ma też Parlament, bank centralny we Frankfurcie nad Menem, własną walutę – słowem – wszystkie atrybuty państwa. A dlaczego państwem „nie jest”? Ano dlatego, że gdyby przyznać, że jednak jest, to trzeba by odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie, jaki w takim razie jest prawno-międzynarodowy status państw członkowskich, przede wszystkim – czy są one niepodległe. Dotychczas bowiem żadna z części składowych jakiegokolwiek państwa nie była niepodległa. Owszem – mogła mieć większy czy mniejszy zakres autonomii, ale podlegała władzom państwa, które część składową stanowiła. Ale skoro obładowany złotem osioł przechodzi przez bramę, to „wiarą ukorzyć trzeba zmysły i rozum swój” – jak śpiewamy z kościelnej pieśni – a zwłaszcza rozum. Druga przyczyna politycznego ubezwłasnowolnienia naszego nieszczęśliwego kraju wynika z przeżarcia struktur państwa agenturą.

        W drugiej połowie lat 80-tych, kiedy już było wiadomo, że sowieckie imperium wycofa się z Europy Środkowej, bezpieczniacy służący dotychczas Sowieckiemu Sojuzu, zaczęli przechodzić na służbę central wywiadowczych przyszłych naszych sojuszników; Ameryki, Niemiec, Izraela – a część oczywiście została przy rosyjskim GRU, jako, że nie zmienia się koni podczas przeprawy. W rezultacie Polska znalazła się pod kuratelą tych wszystkich państw i ten stan utrzymuje się do dnia dzisiejszego, bo te zależności reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii. Zgodnie tedy z moją ulubioną teorią spiskową, nie można w Polsce być skutecznym politykiem nie będąc agentem albo Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, albo Stronnictwa Pruskiego, albo wreszcie – Stronnictwa Ruskiego. Polityczne ekspozytury tych stronnictw realizują politykę państw macierzystych, więc same są politycznie ubezwłasnowolnione, co oczywiście rzutuje na sytuację w państwie.

        Ubocznym tego skutkiem jest rosnąca w Polsce popularność grup rekonstrukcyjnych, które – zamiast uprawiania polityki – odgrywają rozmaite sceny z przeszłości, albo 11 listopada urządzają Marsze Zamiast Niepodległości. Doszło wreszcie do tego, że w roku 2015 taka grupa rekonstrukcyjna została postawiona na fasadzie państwa. Mam oczywiście na myśli ekipę Prawa i Sprawiedliwości, która – zgodnie z ideałem pielęgnowanym przez swego prezesa – jest grupą rekonstrukcyjną przedwojennej sanacji. „W ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa” – głosił ust. 1 art. 4 Konstytucji Kwietniowej z roku 1935. Wynika stąd, ze poza „państwem” nie ma życia i być nie może. Poza „państwem” – czyli ramami wyznaczonymi przez państwową biurokrację. „Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda. Módl się dziecino z całą krainą, niech Bóg mu siły doda. Śnieżkiem poprószył, śnieżek poruszy, dobry pan wojewoda” – pisał poeta – i kończył: „Hej tam w Warszawie jest pan minister, siwy i taki miły. Przez okno rzuca spojrzenia bystre, bo chce, by dla ciebie były zimą sopelki, śniegi i lody – wszystkie zimowe wygody. Jeżeli tedy sanki usłyszysz i dzwonki ich tajemnicze wiedz: to minister w skupionej ciszy nacisnął taki guziczek, że sanki dzwonią i gwiazdki lśnią nad miastem i nad wsią.” Czyż to nie jest portret pana wicepremiera Jarosława Gowina?

        Ale oprócz sielankowego, sanacja miała też oblicze groźne. Nie takie groźne, jak np. bolszewizm, czy narodowy socjalizm w Niemczech, bo w Polsce nawet dyktatury nie są prawdziwe, tylko safandulskie – ale na tyle groźne, by przeciwnicy, którym zresztą – powiedzmy to sobie otwarcie i szczerze – poza nielicznymi wyjątkami nic złego się nie działo. Sytuację tę opisał poeta w słynnym wierszu „Sanacja morduje papugi”: „I naturalnie, wszystko się skończyło infernalnie. Faceci z II oddziału nie spali, wąchali, przewąchiwali, przez szybki do środeczka zaglądali, po cichutku, pomalutku, pomału; no i oczywiście, że II oddział zabił te śliczne papugi, sanacja, pułkownicy, finansowi magicy…” Historia powtarza się, ale jako farsa, toteż nasza grupa rekonstrukcyjna przedwojennej sanacji właśnie skonfrontowała się z energicznymi paniami, które wraz ze swoimi dziećmi protestują w Sejmie, żeby rząd dał i po 500 złotych miesięcznie na głowę – koniecznie gotówką. Poszło o to, że panie chciały wywiesić z sejmowego okna baner z angielskim tekstem, że sanacja morduje papugi, ale Straż Marszałkowska im to udaremniła. Toteż żydowska gazeta dla Polaków pisze o „wstrząsających scenach” w Sejmie. Rzeczywiście – jazgot był nieopisany!


„Lud” biegnie za orkiestrą


        Jak wiadomo, każda epoka ma swoje zabobony. Nasza nie jest wcale wyjątkiem, mimo pozorów racjonalności. Tę racjonalność miało wprowadzić Oświecenie, które walczyło z zabobonami, na przykład – z wiarą w czary i czarownice – ale oczywiście żadnego racjonalizmu nie wprowadziło, tylko na miejsce dawnych zabobonów wprowadziło inne, bodaj jeszcze groźniejsze. Skoro jesteśmy przy czarownicach, to owszem – ten zabobon doprowadził do śmierci wiele kobiet, zwłaszcza w protestanckich księstwach niemieckich. Na przykład o czary została oskarżona matka żyjącego w XVI wieku słynnego astronoma Keplera i tylko dzięki usilnym staraniom ustosunkowanego syna udało się uratować ją od śmierci. Inne jednak nie miały tyle szczęścia i ginęły albo na stosach, albo na skutek tortur. Ciekawe, że niektóre z tych nieszczęsnych kobiet naprawdę wierzyły w swoje czary, nie wykluczone, że pod wpływem rozmaitych substancji odurzających. W zakamarkach więzienia, w którym trzymano kiedyś czarownice, pewien niemiecki naukowiec znalazł słoiki z jakimiś maściami. Po posmarowaniu się jedną z nich doznał uczucia niezwykłej lekkości i lotu powietrznego. Być może to były właśnie owe loty na Łysą Górę, gdzie, jak wiadomo, czarownice odbywały orgie z szatanem, występującym pod postacią kozła. Ale podobne orgie odbywają również i dzisiaj narkomani, więc nie jest wykluczone, że sprawczynią tych wszystkich wizji jest Matka Chemia („Albowiem Matka Chemia swoje dzieci, ofiary równie, jak i winowajców, usypia grzecznie i wyrzut sumienia, obraz morderstwa, czy pomniejsze draństwo, z kory mózgowej, jak dzięcioł wydziobie” – pisze poeta). Warto na marginesie dodać, że wbrew przekonaniu rozpowszechnionym głównie wśród mikrocefali postępowych, tamę procesom o czary postawiła hiszpańska Inkwizycja. W „Dziejach procesów o czary” czytamy m.in. jak to do Supremy inkwizycji hiszpańskiej dotarła informacja, że w jakiejś wsi w Pirenejach pojawiła się czarownica. Donos potraktowano poważnie i Suprema wysłała na miejsce ojca Salazara, celem zbadania sprawy. Po powrocie ojciec Salazar złożył sprawozdanie, na podstawie którego Suprema orzekła, że oskarżenie kogokolwiek o czary jest dowodem herezji – no a z heretykami Inkwizycja nie żartowała. Toteż na ogromnych obszarach ówczesnego świata podległych hiszpańskiej koronie czarownic nie można było znaleźć nawet na lekarstwo. Podobnie w Polsce inkwizycja, aż do jej zlikwidowania w 1573 roku aktem Konfederacji warszawskiej, zajmowała się heretykami, a nie czarownicami. Nawiasem mówiąc, Paweł Włodkowic, duchowny katolicki a zarazem prawnik i dyplomata, już w XV wieku sprzeciwiał się „zaczepianiu” innowierców spokojnie żyjących we własnym kraju.

        Wróćmy jednak do Oświecenia i zabobonom jakie ono wprowadziło. Pod koniec XX wieku ojciec Innocenty Maria Bocheński skatalogował współczesne zabobony – a naliczył ich aż 100. Wydaje się, że jednym z najgroźniejszych zabobonów wylansowanych przez Oświecenie, były a właściwie są tak zwane „rządy ludu”, nazywane często „demokracją”. Jest to zabobon podwójny, można powiedzieć – zabobon do kwadratu, jako że – po pierwsze – żadnego „ludu” nie ma; „lud” to tylko hipostaza, bo naprawdę istnieją tylko ludzie. Skoro tedy żadnego „ludu” nie ma, to jakże może on „rządzić”? Toteż w tak zwanej „demokracji” żaden „lud” nie rządzi, tylko albo jakieś Robespierry, czy inne Staliny, albo gangi zwane „partiami politycznymi”, które oczywiście obficie kadzą „ludowi”, żeby tym łatwiej łatwowiernych ludzi zoperować, najlepiej bez przerywania im snu. Zwycięski pochód tego zabobonu dotarł nawet do Kościoła katolickiego, w którym wydał zatrute owoce „kolegialności”, stopniowo przekształcając Królestwo Niebieskie w Republikę Niebieską, być może nawet – socjalistyczną. Demokracja jest bowiem wychwalana między innymi za to, że „każdemu” zapewnia „udział w rządzeniu”. Powiedzmy, że to prawda – ale co w takim razie z tego wynika? Ano to, że „każdy” zyskuje możliwość rządzenia innymi – bo przecież nie rządzenia sobą samym. Do rządzenia sobą samym żadna „demokracja” nie jest potrzebna, tylko wolność. Jeśli „każdy” zyskuje możliwość rządzenia innymi, to czemu nie miałby skwapliwie skorzystać z tego radosnego przywileju? Toteż wszyscy korzystają, wszyscy próbują rządzić wszystkimi, dyktować im, co mogą jeść i kiedy mają chodzić za potrzebą, wskutek czego zakres wolności gwałtownie się kurczy. Przykłady można mnożyć, ale podam tylko kilka. Oto ustawa o referendum z 2003 roku stanowi m.in. że referendum z inicjatywy obywateli nie może dotyczyć „podatków i innych danin publicznych”. Czyż trzeba lepszej ilustracji, że pod pozorem „władzy ludu” odarto ludzi z wpływu na rozporządzanie własnym mieniem? A przecież właśnie podatki były jedną, jeśli nie najważniejszą przyczyną rewolucji we Francji! Innym przykładem jest koncesjonowanie; na przykład, kiedy jeden człowiek chce powiedzieć coś drugiemu – ale za pośrednictwem radia, czy telewizji, to musi prosić o pozwolenie trzeciego człowieka. Wreszcie – nie może mu powiedzieć tego, co akurat naprawdę myśli, bo granice tego, co może powiedzieć, a czego nie, a więc poniekąd tego, co wolno mu myśleć, a czego nie, wyznacza penalizacja „mowy nienawiści”, czy rozmaitych „kłamstw” z „oświęcimskim” na czele.

        Ale zabobon, jak to zabobon; żadnej racjonalnej krytyce się nie poddaje, bo – jak przestrzega poeta - „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta”. Toteż nic dziwnego, że nawet pasterze Kościoła padli ofiarą politycznych gangsterów i własnych błędów sądząc, że ludzie tęsknią za demokracją. Naprzeciw tej rzekomej tęsknocie wyszedł II Sobór Watykański, w którym można było dostrzec tendencję sformułowaną w krótkich, żołnierskich słowach Mikołaja Gomeza Dawilę, że „Kościół utraciwszy nadzieję, że ludzie będą postępować zgodnie z jego nauczaniem, zaczął nauczać tego, co ludzie robią”. Czy jednak przekonanie, że „lud”, albo nawet i ludzie tęsknią za demokracją jest aby na pewno słuszne?

        Mogliśmy się o tym przekonać na własne oczy 19 maja, kiedy to dziesiątki tysięcy Brytyjczyków i turystów z całego świata przyjechało do Anglii, żeby obejrzeć ślub księcia Harry’ego z Meghan Markle, a podobno 2 miliardy oglądały tę uroczystość za pośrednictwem stacji telewizyjnych, które transmitowały ja na cały świat. Wprawdzie zdecydowana większość tych ludzi opowiedziałaby się za „demokracją”, bo zostali tak wytresowani, ale cóż z tego, kiedy jednocześnie – jak pisze poeta - „biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”? To glosowanie nogami jest znacznie bardziej przekonujące, niż „prawidłowe” odpowiedzi, których nauczony został nawet Jego Ekscelencja ksiądz biskup Tadeusz Pieronek.


© Stanisław Michalkiewicz
24-25 maja 2018
www.michalkiewicz.pl / www.MagnaPolonia.org / www.Goniec.net
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © Alexi Lubomirski / Pałac Kensington

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2