Kiedy jednak trzeba było zacząć spłacać pożyczki, czar prysnął w jednej chwili, a potem wszystko się skawaliło i do kolekcji politycznych polskich miesięcy przybył sławny „Sierpień”.
W Unii miało być inaczej. W Unii bowiem, jak głosi kultowa piosenka mikrocefali, „wszyscy ludzie będą braćmi”. Może i będą, ale kiedyś, w odległej przyszłości, bo na razie braterstwo objawia się tak, że „brat brata w d... harata” - zwłaszcza bracia starsi – braci młodszych. Ale kasta biurokratów, wsłuchana w brzęk sakiewki z unijnym złotem, nie chciała nawet o tym słyszeć, To zresztą było do przewidzenia od razu, przed czym przestrzegałem mówiąc, że jeśli ktoś wierzy, że Niemcy przez całe dziesięciolecia będą żyłowały swoich podatników, żeby tylko dogodzić Polakom, Słowakom, Węgrom, czy innym Grekom, to ja oczywiście nie mogę mu tego zabronić, ale sam w to nie wierzę. Uważam bowiem, że z punktu widzenia Niemiec Unia Europejska jest inwestycją, która w pewnym momencie musi zacząć się zwracać – no i wydaje się, że ten moment właśnie nadszedł. Wbrew bowiem rozmaitym perswazjom, nadal uważam Niemcy za państwo poważne, to znaczy takie, które nigdy nie rezygnuje z raz postawionego celu, zmieniając co najwyżej metody jego realizacji. Znakomitą tego ilustracją jest operowanie naszego nieszczęśliwego kraju, w którym od czasów saskich prawie każdego można przekupić, wskutek czego panuje tu permanentny kryzys przywództwa. Oto kiedy na skutek powrotu Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej w roku 2013, USA przystąpiły do przebudowywania sceny politycznej w naszym bantustanie pod kątem potrzeb polityki, jaką zamierzały uprawiać w tym zakątku świata, doszło do utraty pozycji lidera przez ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, czyli Platformę Obywatelską, a na jej miejsce wskoczyła ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, czyli PiS. Była to niewątpliwie porażka Niemiec, które jednak szybko przeszły do kontrofensywy, wykorzystując w tym celu nie tyle może nawet ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, ponieważ ta zbieranina okazała się niemal bezwartościowa, co starych kiejkutów, folksdojczów i mikrocefali, co to myślą, że to wszystko naprawdę – ale przede wszystkim – Komisję Europejską, na której czele zawczasu umieściły dwóch niemieckich owczarków: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa. I chociaż w 2015 roku rząd pod firmą Beaty Szydło jeszcze nie zdążył nic zrobić, Komisja Europejska już w styczniu 2016 roku wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę „badania stanu demokracji i praworządności”. Jednocześnie na froncie wewnętrznym stare kiejkuty zmobilizowały konfidentów i na poczekaniu utworzyły Komitet Obrony Demokracji i parę mniejszych grupek szermierzy swobód obywatelskich – a kiedy obrońcy demokracji się zesmrodzili, nastąpiła zmiana akcentów i na pierwszy plan wysunęła się walka o praworządność, w awangardzie której stanęli niezawiśli sędziowie, których podejrzewam o dynastyczne i osobiste niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami. Wystarczyły dwa lata intensywnej propagandy, wspieranej przez renegatów piastujących mandaty do Parlamentu Europejskiego, żeby cwaniacy z państw mądrych i silnych zrozumieli, że nadarza się znakomita okazja do wydymania państw głupich i słabych, którym się wydawało, że to one będą żerowały na mądrych i silnych.
Tedy 2 maja, przy okazji rozpoczęcia dyskusji nad budżetem Unii Europejskiej na lata 2021-2027 Jan Klaudiusz Juncker oznajmił, że wypłaty z budżetu Unii Europejskiej będą powiązane „z szanowaniem praworządności, które jest niezbędnym warunkiem wstępnym dobrego zarządzania finansowego”. Chodzi o to, czy kraj członkowski UE jest zdolny do wykrywania i karania oszustw z wykorzystaniem funduszy pomocowych – co wymaga niezawisłego systemu sądowniczego . Oczywiście to tylko pretekst, bo ocena zdolności kraju do „wykrywania i karania oszustw”, podobnie jak ocena „szanowania praworządności”, będą miały charakter wybitnie uznaniowy, żeby nie powiedzieć – dowolny i będzie ona uzależniona przede wszystkim, a może nawet wyłącznie od tego, na ile kartel państw mądrych i silnych będzie chciał zdyscyplinować i uzależnić od siebie kraje słabsze i głupsze. Polska nadaje się do takiego zoperowania jak mało kto, po pierwsze ze względu na rozpowszechnioną gotowość do kolaboracji z operatorami, po drugie – ze względu na Żydów, którzy skwapliwie przyłożą rękę do każdej operacji rozmiękczania Polski, by zrealizować wreszcie 30-letni plan wyszlamowania naszego nieszczęśliwego kraju i wreszcie – po trzecie – ze względu na rozmach pana premiera Morawieckiego, który nie tylko zaplanował tu „uran, siłownię-gigant, port, lotnisko, muzea, uniwersytet, wszystko” - ale rozwinął cały wachlarz programów rozdawniczych, przy milczącym założeniu, że Unia sypnie zlotem. Wygląda jednak na to, że chyba nie sypnie, a jeśli nawet – to znacznie mniej, niż rząd się spodziewa, a w tej sytuacji seria programów rozdawniczych może zacząć przygasać, na podobieństwo innych wspaniałych planów premiera Morawieckiego. Sprawy mogą wtedy przybrać obrót podobny do opisanego we fraszce pozbawionego złudzeń księdza biskupa Ignacego Krasickiego: „Winszuj ojcze, rzekł Tair. W dobrym jestem stanie. Jutrom szwagier sułtana i na polowanie z nim jadę. Rzekł ojciec: wszystko to odmienne; łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne. Jakoż zgadł. Piękny projekt wcale się nie nadał. Sułtan siostrę odmówił, cały dzień deszcz padał.”
Taka, panie, kombinacja, czyli transakcja wiązana
Zapomniany już dzisiaj poeta Antoni Lange („A więc nie lubi pani mych rymów zbyt prostych? Wolałabyś, by pieśń ma dźwięczała niezwykle?”) znacznie ładniej pisał, niż mówił, bo w mowie zwyczajnej miał nałóg używania charakterystycznych wtrętów. Interpretując na przykład według swojej teorii poemat Słowackiego „Ojciec zadżumionych” mówił: „trzy razy księżyc – uważasz pan – odmienił się złoty, gdy na tym piasku rozbiłem – taka, panie, kombinacja – namioty”. Chyba z tego właśnie powodu przypomniał mi się Antoni Lange, gdy usłyszałem o kolejnych inicjatywach prezydenta Donalda Trumpa w dziedzinie polityki międzynarodowej. Jak wiadomo, po ogłoszeniu zamiaru przeniesienia amerykańskiej ambasady z Tel Awiwu do Jerozolimy, prezydent Trump wycofał Stany Zjednoczone z wielostronnego porozumienia z Iranem. Ponieważ z tego porozumienia wycofały się tylko Stany Zjednoczone, podczas gdy inni jego sygnatariusze, to znaczy – Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Rosja i Chiny – nie – to doprowadziło to do pewnego napięcia w stosunkach USA z tymi państwami. Napięcie to wzrosło, gdy prezydent Trump skrytykował Niemcy za zbyt niskie nakłady na obronność, a jeszcze bardziej – gdy wyraził dezaprobatę dla niemiecko-rosyjskiego projektu Nordstream 2, czyli gazociągu z Rosji przez Bałtyk do Niemiec, który pozwoliłby na realizowanie dostaw gazu do Europy z ominięciem Polski i Ukrainy. Wisienką na tym torcie było ponowienie deklaracji poparcia dla projektu Trójmorza. Jak wiadomo, jego ewentualna realizacja godziłaby w co najmniej trzy niemieckie interesy: podważałaby hegemonię Niemiec w Europie, blokowałaby program budowy IV Rzeszy, w który Niemcy już tyle zainwestowały i umożliwiłaby krajom Europy Środkowej zrzucenia z siebie ograniczeń wynikających z niemieckiego projektu „Mitteleuropa” z roku 1915, który pełną parą realizowany jest od 1 maja 2004 roku. Warto do tego wszystkiego dodać, że te zdecydowane kroki prezydenta Trumpa zostały dokonane na skutek oskarżenia Iranu przez izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu, że po kryjomu kontynuuje on militarny program atomowy i po podpisaniu przez prezydenta Trumpa ustawy nr 447 JUST, która otwiera przed żydowskimi organizacjami przemysłu holokaustu możliwość wyszlamowania Polski być może nawet na 300 miliardów dolarów – bo równowartość takiej właśnie kwoty pojawiła się w liście Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego do Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie, o czym w rozmowie z „Super Expressem” wspomniał prof. Kamil Zaradkiewicz. Zbieżność w czasie tych wszystkich posunięć nie musi być przypadkowa, bo jeśli w ogóle są przypadki, to ta koincydencja raczej wskazuje na transakcję wiązaną.
Obawy bezcennego Izraela
Jak wiadomo, wśród rozmaitych sekt działających Ameryce jest również taka, która wierzy, że prawdziwy pokój nastanie na świecie dopiero wtedy, gdy władzę nad światem uzyska Izrael. Jak powiadają Rosjanie, każdyj durak po swojemu s uma schodit – co się wykłada, że każdy dureń wariuje na swój sposób i nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie okoliczność, że pogląd głoszony przez tę sektę znajduje żywy rezonans a nawet jest podzielany przez osobistości z najwyższych kręgów amerykańskiej władzy politycznej. Być może jest to jedna z ważnych przyczyn, dla których Stany Zjednoczone, często z narażeniem własnych interesów państwowych, realizują już nawet nie tylko interesy Izraela, co nawet izraelskie zachcianki. Ponieważ u podstaw egzystencji Izraela legła koncepcja „przestrzeni życiowej”, którą znamy z „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, tyle, że dla Żydów, to samo powstanie Izraela wzbudziło niepokój jego sąsiadów tym bardziej, że izraelska armia zastosowała taktykę „pustej ziemi”, albo wprost wypędzając Palestyńczyków z ich siedzib, albo osiągając ten cel przy zastosowaniu czarnej propagandy. Izraelscy agenci przerzucani w rejony przeznaczone do wyludnienia rozpuszczali pogłoski, że izraelscy żołnierze zostawiają tylko ziemię i wodę, a wszystko co się rusza - mordują. Wielu ludzi nie chciało osobiście sprawdzać prawdziwości tych opowieści i tak narodził się problem uchodźców palestyńskich. Dzięki bezwarunkowemu poparciu Stanów Zjednoczonych Izrael wygrał wszystkie 4 duże wojny ze swoimi sąsiadami i kilka mniejszych, lekce sobie ważąc rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, co skłoniło sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej Anioła kardynała Sodano do wygłoszenia melancholijnej uwagi, że „od jednych narodów wymaga się czegoś, od innych narodów nie wymaga się nic”.
W dążeniu do zapewnienia sobie bezpieczeństwa Izrael, wykorzystując potęgę Stanów Zjednoczonych, obrócił w ruinę wiele krajów, które uznał za potencjalne dla siebie zagrożenie, co zaowocowało czwartą w historii Europy wędrówką ludów. Ponieważ przywódcy krajów europejskich nie mają odwagi, by bronić swoich granic, Izrael nie tylko bez przeszkód kontynuuje politykę rozszerzania „przestrzeni życiowej”, ale za pośrednictwem swoich agentur w państwach europejskich, prowadzi propagandę na rzecz bezwarunkowego przyjmowania uchodźców. Wskutek takiej polityki Stany Zjednoczone zostały przez większość państw arabskich, czy muzułmańskich uznane za największego wroga, z wyjątkiem takich autorytarnych państw, jak Arabia Saudyjska, a sam islam bardzo się zradykalizował. Obecnie jedynym państwem islamskim, które oficjalnie posiada broń jądrową, jest Pakistan, chociaż pojawiły się pogłoski, że część swoich głowic odstąpił Arabii Saudyjskiej. Jak tam było, tak tam było, ale być może właśnie dlatego irański program nuklearny wzbudził w Izraelu niepokój. Nawet nie dlatego, by władze tego kraju obawiały się, że kiedy tylko Teheran wejdzie w posiadanie broni jądrowej, to następnego dnia zrzuci ja na Izrael. Istotę tego zaniepokojenia w niepojętym przypływie szczerości ujawnił przed kilkoma laty jeden z izraelskich ministrów – że mianowicie gdy Iran wejdzie w posiadanie broni jądrowej, to tylko patrzeć, jak postara się o nią Turcja, Arabia Saudyjska, a być może i Egipt. - I kto chciałby wtedy mieszkać w Izraelu? - zapytał retorycznie. Ano, rzeczywiście. To skłoniło Stany Zjednoczone do zawarcia wielostronnego porozumienia nuklearnego z Iranem. Dlaczego zatem teraz, tylko na podstawie pogłosek rozpuszczanych przez izraelskiego premiera, którego wiarygodność w tych sprawach jest tak samo duża, jak w finansowych, USA zdecydowały się odstąpić od tego porozumienia? Jedną z przyczyn może być oczywiście pragnienie zablokowania przez Iran wszelkich prac nad wykorzystaniem energii jądrowej, ale nie można też wykluczyć, że ta decyzja jest elementem skomplikowanej transakcji wiązanej.
Więcej gazu!
Deklaracja prezydenta Trumpa przeciwko kontynuowaniu budowy gazociągu Nordstream 2 jest postrzegana jako zgodna z polskimi interesami. Polska, jak wiadomo, pragnęłaby zdywersyfikować swoje zaopatrzenie w gaz. Bo obecnie około dwóch trzecich polskiego zapotrzebowania na to paliwo jest pokrywane z dostaw rosyjskich. PGNiG kupuje w Rosji ok. 10 mld metrów sześciennych gazu, a jeszcze w roku 2018 zamierza podwoić import z Kataru do 3 mld metrów sześciennych. Jedyny terminal gazowy w Świnoujściu może przyjąć 5 mld metrów sześciennych. Problem leży w tym, że gaz Kataru jest dwukrotnie droższy od rosyjskiego, podobnie jak skroplony gaz amerykański. Dlatego w 2009 roku Polska zawarła z Katarem 20-letni kontrakt, ale tylko na 2,5 mld metrów sześciennych a obecnie na 3 mld. Dodatkowym czynnikiem umożliwiającym większą dywersyfikację byłby Rurociąg Bałtycki tłoczący norweski gaz przez Danię do Polski, jednak problem w tym, że jeszcze go nie ma. Poza tym Baltic Pipe umożliwiłby ominięcie Niemiec, jako głównego dystrybutora gazu na Europę. Tymczasem podczas swojej wizyty w Warszawie 6 lipca ubiegłego roku, prezydent Trump nie ukrywał, że liczy na Polskę, jako nabywcę amerykańskiego gazu. Polska też nie ukrywała, że jest gotowa spełnić oczekiwania prezydenta Trumpa, chociaż wolałaby, żeby ten gaz był jednak trochę tańszy. Żeby jakoś tę gorzką pigułkę osłodzić, prezydent Trump zadeklarował swoje poparcie dla projektu Trójmorza, który z polskiego punktu widzenia nie tylko pozwoliłby rozluźnić szczęki imadła w postaci niemiecko-rosyjskiego strategicznego partnerstwa, ale nawet wypłynięcia na szersze wody polityki – oczywiście pod amerykańskim nadzorem – ale wiadomo, że amerykańska Volkslista lepsza jest od niemieckiej, nie mówiąc już o rosyjskiej. Ale z punktu widzenia Ameryki Polska to mały pikuś w porównaniu z Niemcami, które rocznie zużywają pięć razy więcej gazu, niż Polska. Większość kupują od Rosji, a część – ze złóż norweskich, w których kilka lat temu wykupiły udziały. Słowem – nie chcą kupować gazu amerykańskiego, chociaż wiadomo, jak kupują rosyjski, to nie ma dywersyfikacji, a jak amerykański – to jest. Toteż amerykański prezydent nie szczędził Niemcom gorzkich wyrzutów, że mianowicie kupują gaz za miliardy dolarów, a skąpią na zbrojenia. Ale Niemcy zrozumiały o co chodzi naprawdę i kiedy tylko prezydent Trump skrytykował budowę Nordstream 2, Niemcy natychmiast zażądały od Rosji gwarancji, że bez względu na Nordstream 2 nadal będzie utrzymywała tranzyt gazu przez Ukrainę. Bo wygląda na to, że w centrum zainteresowania prezydenta Trumpa leży właśnie Ukraina.
Faworyt Stanów Zjednoczonych
Jak wiadomo, od czasu sławnego Majdanu, który pokazał, w jaki sposób CIA może doprowadzać do zmiany rządów we wschodnioeuropejskich bantustanach, Ukraina jest faworytem Stanów Zjednoczonych w tej części Europy, co znaczy oczywiście tylko tyle, że w razie potrzeby USA będą wojowały z Rosją do ostatniego Ukraińca. Jak dotąd Majdan doprowadził do faktycznego rozbioru Ukrainy, czym musi pogodzić się tamtejszy prezydent Piotr Poroszenko, będący zresztą zakładnikiem dyrektoriatu oligarchów. O zakresie jego władzy nie świadczy nawet to, że przez pół roku uganiał się za gruzińskim awanturnikiem Michałem Saakaszwili, oskarżając go, że jest ruskim agentem i od Putina bierze pieniądze, aż kiedy go wreszcie złapał, odesłał go do Polski, która go przyjęła na swoje łono, a być może i na i utrzymanie – jeśli Putin już przestał go finansować. Ten zakres władzy najlepiej ilustruje kryzys paliwowy, jaki dotknął Ukrainę w styczniu 2017 roku. Dotychczas bowiem, mimo hybrydowej wojny, jaka toczy się na wschodniej Ukrainie z separatystami z Donbasu i Ługańska, węgiel z Zagłębia Donieckiego docierał do ukraińskich elektrowni bez przeszkód. W styczniu jednak przestał, a to z powodu zablokowania dostaw przez prywatne wojsko jakiegoś oligarchy, pod pretekstem, lepiej z honorem zmarznąć, niż grzać się w hańbie. Tak naprawdę chodziło o wojnę między oligarchami, bo donieckie kopalnie należą do Rinata Achmetowa, któremu tamten chciał zrobić koło pióra. Prezydent Poroszenko nic na to nie mógł poradzić i tylko ogłosił stan klęski energetycznej. Najwyraźniej Ukraina nie jest wzorem państwa rządnego tym bardziej, że i zapowiadane „reformy” jakoś nie mogą ruszyć z miejsca, mimo, że próbował popychać je sam Leszek Balcerowicz, nie mówiąc już o panu Sławomirze Nowaku, który w PO uchodził za specjalistę od biznesu, bo sprzedawał naiwniakom długopisy, kubki i inne partyjne gadgety. W tej sytuacji hybrydowa wojna jest dla okupujących Ukrainę oligarchów prawdziwym darem Niebios, bo nie tylko wszystko usprawiedliwia, nie tylko umożliwia obcinanie kuponów od prezentowania Ukrainy jako państwa specjalnej troski, wskutek czego Polska została zmuszona (ciekawe, przez kogo?) do płacenia Ukrainie haraczu – ale nawet Żydów, którzy do nacjonalistów w Polsce mają specjalnego nosa, potrafią wywęszyć ich pod każdym krzakiem i nieubłaganym palcem wskazać panu ministrowi Joachimowi Brudzińskiemu, a ten już powinność swej służby rozumie – nawet tychże Żydów skłania do pobłażliwego, wyrozumiałego traktowania banderowców, mimo że w porównaniu z nimi polscy nacjonaliści to zupełnie nieszkodliwe gołąbki pokoju. Co Żydzi z tego mają, albo czego się po tym spodziewają – to właśnie kolejny element transakcji wiązanej.
Gdyby jednak coś poszło nie tak
Wprawdzie wydaje się, że Izrael posługuje się siłą Stanów Zjednoczonych jak chce i kiedy chce, ale żadne państwo, nawet najsilniejsze, nie jest wszechmocne. Z jednej strony Izraelowi udało się doprowadzić przy pomocy Ameryki do destrukcji krajów słusznie czy niesłusznie uważanych za potencjalne zagrożenie, ale z drugiej te działania wywołały reakcję. Sytuacja jest taka, że Izrael jest systematycznie okrążany przez Iran, który za pośrednictwem szyickiego Hezbollahu usadowił się w Libanie, tworząc tam coś w rodzaju państwa w państwie, podobnie jak w Strefie Gazy. Ale najważniejsza jest Syria, której prezydent, przy wydatnej pomocy Rosji, nie tylko utrzymał się przy władzy, ale nawet wygrywa wojnę z „bezbronnymi cywilami”. Wprawdzie Izrael dotychczas powygrywał wszystkie duże wojny, ale wojna Jom Kippur w 1973 roku pokazała, że jeszcze kilka takich zwycięstw i Izraela może nie być. Izrael liczy bowiem 8,5 mln mieszkańców, ale tylko 75 proc. to Żydzi. Reszta, to Arabowie. Tymczasem otoczony jest przez państwa arabskie: Egipt liczący prawie 100 mln mieszkańców, liczącą prawie 10 mln mieszkańców Jordanię, przez spustoszoną wprawdzie, ale nadal liczącą około 10 mln mieszkańców Syrię i przez 6-milionowy Liban, w którym panoszy się Hezbollah. A przecież jest jeszcze Iran z 80 milionami mieszkańców. Nawet w spustoszonym Iraku mieszka ponad 30 milionów ludzi. Słowem - wokół Izraela jest około 200 milionów wrogo nastawionych do tego państwa ludzi. Gdyby nie Stany Zjednoczone, trudno byłoby tę państwowość utrzymać i na tę okoliczność Izrael przy pomocy USA zbudował sobie arsenał atomowy, którego oczywiście „nie ma”. W ostateczności mógłby broni jądrowej użyć, ale w sytuacji gdy oprócz Pakistanu jeszcze jakiś inne państwa islamskie weszły w jej posiadanie, równałoby się to efektownemu samobójstwu. Toteż nie bez kozery Henry Kissinger wspomniał, że Izraela może „nie być” i to nawet „za 10 lat”. Oczywiście nie oznacza to, że Izrael zniknie bez śladu, tylko że zostanie przeniesiony w inne miejsce – może nawet w to, które przez wieki narodowi żydowskiemu tak dobrze służyło, że się demograficznie rozrósł. Słowem – że zostanie przeniesiony do Europy Środkowo-Wschodniej, na teren dzisiejszej Ukrainy, gdzie premierem rządu jest Włodzimierz Hrojsman i Polski, a przynajmniej jej wschodniej części, na wypadek gdyby ad captandam benewolentiam trzeba było Niemcom zapłacić „ziemiami utraconymi”, które w Polsce nazywają się „odzyskane”.
Dopiero na tym tle staje się zrozumiała protekcja, jaką Stany Zjednoczone otaczają Ukrainę i żydowska natarczywość, która doprowadziła do uchwalenia przez Kongres USA ustawy nr 447 JUST i podpisania jej przez prezydenta Trumpa, który w charakterze makagigi, obiecuje nam „poparcie” dla projektu „Trójmorza”, tak samo wiarygodne, jak niedawne obietnice, że Polaków „nie skrzywdzi”.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz