Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Kotlet mielony z historii

Po szosach „bawełnianego pasa” mkną ciężarówki, w których leżą demontowani na gwałt marmurowi młodzieńcy z flintą. Może znajdą schronienie w cienistym ogrodzie praprawnuczki jakiegoś Konfederaty?

Stara, dobra reguła Jana Lityńskiego naprawdę posiada, jak się okazuje, walor prawa uniwersalnego: w zdaniu „Nie fantazjuj zbytnio co może zrobić czerwony, bo jutro zrobi to naprawdę” wystarczy zmienić (by zdystansować się nieco od prostoty, która charakteryzuje wizję świata Stanisława Michalkiewicza) „czerwony” na „aktywista obozu postępu” – i wszystko będzie się zgadzać.
W kilka dni po zamieszkach w Charlottesville ktoś zażartował, że niedługo wezmą się w Wielkiej Brytanii za Lorda Kitchenera z kolegami – i proszę, „pisarka i aktywistka miejska” Afua Hirsch (czyli taka londyńska Sylwia Chutnik) nie tylko wzywa do obalenia kolumny Nelsona, lecz łamów do tego apelu użycza jej „Guardian”.

Przywołałem Lityńskiego, bo sam mam trochę nieczyste sumienie: onegdaj na Facebooku zacząłem rozważać, co będzie, gdy warszawskie bojowniczki postępu przyjdą pod pomnik Sobieskiego, było nie było, obrońcy pańszczyzny – i teraz na serio zastanawiam się, czy nie zaciągnąć warty obywatelskiej na Agrykoli. A już w takim Krakowie, gdzie działa niejaka Kaja Puto z „Krytyki Politycznej”, powinni moim zdaniem ogłosić na Wawelu stan wyjątkowy.

To, co dzieje się z pomnikami od stanu Wirginia po Londyn (i, naprawdę nie ma się co łudzić, jeszcze tylko przez chwilę nie po Planty) głęboko mnie przeraża. I nie, nie dlatego, bym żywił jakieś ciepłe uczucia wobec jenerała Lee: zazdroszczę mu świetnie przyciętych wąsów i brody, jako historyk wiem, że był dobrym dowódcą, z pamiętników doczytałem, że również sprawiedliwym, pociąga mnie (tak, to ta słynna polska tanatofilia, zdemaskowana przez Agatę Bielik-Robson) wierność przegranej Sprawie – ale nie chciałbym się zaciągnąć pod jego sztandary. Niewolnictwo rzeczywiście zostało straszliwie ucukrowane w „Przeminęło z wiatrem”, nadal stanowiącym dla wielu główne źródło wiedzy na temat Południa. Broniłbym tego czytadła (z pewnymi zastrzeżeniami) jako źródła kilku prawd na temat duszy kobiécej – jeśli jednak idzie o losy mieszkańców Afryki, uprowadzanych, dziesiątkowanych, gwałconych i torturowanych znacznie trafniejsza wydaje mi się formuła „rozszerzonego ludobójstwa”, czyli etnocydu, nad którą zaczęli pracować prawnicy po doświadczeniach Bośni i Rwandy. I naprawdę nie ma znaczenia, że Scarlett (ba, nawet Mummy!) osobiście nie wiedziały o tym, co wyprawia się na statkach, płynących przez Atlantyk.

Tyle, że w awanturze w Charlottesville (w której starli się lewicowi zwolennicy „przemocy symbolicznej” i równie odrażający populistyczni zwolennicy przemocy realnej) w ogóle nie chodzi o koszmar handlu niewolnikami czy życia na plantacjach bawełny Południa. Ani o koszmar handlu niewolnikami w Indiach Zachodnich (to tym nagrabił sobie Nelson). Ani koszmar życia w imperium Majów, w wioskach Rwandy, w turcyzowanej, kroatyzowanej czy serbizowanej Bośni: bo tak naprawdę większość „życia” w przeszłości była dla większości ludzkości – według dzisiejszych kryteriów – koszmarem: nawet w światłych Atenach Peryklesa, ba, nawet na Lesbos. I nie o ten koszmar idzie, którego żaden pomnikopad nie zaleczy i nie wynagrodzi, lecz o historię i stosunek do niej.

Ktoś powiedzieć może, że pomniki obalano zawsze, że jest to działanie wpisane w scenariusz miejskich zamieszek przynajmniej od paryskich czasów, a na upartego można by wywieść tę tradycję od Rzymu cezarów. Ba, ale w tym rzecz, że działania charlottesvillskiej tłuszczy nie miały, prócz potu, wrzasku i robienia łomem nic wspólnego z tradycją rewolucji i wyzwoleń, którą mamy w Europie w kościach, na którą zawsze składa się radosny i gniewny tłum, okrzyk „hej, rruk!”, lina i trzask. Gdybym wypierał się tej tradycji (jak może wypadałoby sympatykowi konserwatyzmu), sprzeniewierzyłbym się serdecznej pamiątce: dwóm betonowym drzazgom z cokołu Krwawego Feliksa, zawiniętym w kawałek ligniny na najdalszym końcu szuflady, które mam nadzieję przekazać synom w spadku.

U podstaw, nazwijmy to, ideowych, ruchu „Monuments must fall” stanęło jednak coś zupełnie innego: nie gorący gniew, lecz myśl równie chłodna, jak przerażająca: myśl o przeredagowaniu przeszłości. Pomnik generała Lee przez dekady nie budził gniewu ani irytacji, nie artykułowały jej kolejne pokolenia miejscowych czarnoskórych radnych ani dziennikarzy. Dziś się to zmieniło: „Lee Park” został pospiesznie przemianowany na „Emancipation Park”. Charlottesville było pierwsze, Durham w Karolinie Północnej – drugie, jeśli w ostatnich tygodniach nie słyszeliśmy o kolejnej manifestacji to dlatego, że po szosach „bawełnianego pasa” mkną dziesiątki ciężarówek, w których leżą na płask demontowani na gwałt marmurowi młodzieńcy z flintą: może znajdą schronienie w cienistym ogrodzie praprawnuczki jakiegoś Konfederaty.

Manifesty ruchu „Monuments must fall” nie pozostawiają złudzeń: redagowanie historii dopiero się zaczęło. Dokonywać go będą, jak wynika z lektury, „Afroamerykanie, feministki i antyfaszyści” – i biada temu, kto znajdzie się na ich drodze. Najpierw zmiotą generałów; potem nagrobki szeregowych; potem ich żon, które nie sprzeciwiały się patriarchalnemu, męskocentrycznemu wzorowi rodziny; a potem resztę.

Że aktywiści tej rewolty dopuszczają się niewybaczalnego grzechu prezentyzmu, rzutując w przeszłość dzisiejsze rozumienie kategorii sprawiedliwości czy ładu społecznego, powinno być oczywiste dla każdego zasługującego na ten tytuł maturzysty. Dla nich jednak ważna jest nie matura, lecz chęć szczera: historia zaś jawi się jako zbiór nie kamiennych okruchów, które możemy porządkować, oglądać pod różnym kątem, dociekać kształtu bloku skalnego (czy, nomen omen, pomnika), z którego się ostały, lecz jako substancja miękka i podatna, z której lepi się budujące egzempla.

W przekomarzankach „czy lepszy był Huxley czy Orwell?”, kawiarnianej zabawie antyutopistów, która tyle ma sensu, co żądanie wyboru między tatusiem a mamusią lub winem a wódką, i cieszy się równie dużym powodzeniem, ostatnimi laty królował Huxley: popularność prostego hedonizmu, rekreacyjnych narkotyków i Xanaxu wydawała się być dowodem na trafność jego przewidywań. Świat nigdzie nie jest taki szary jak w Oceanii, teleekrany wydają się tak żałośnie passé: biedny Orwell nigdy nie był zbyt silny w kwestiach technologii.

Wszystko to prawda: a jednak od dni pominikopadu w Charlottesville wydaje mi się, że to Eric Blair był większym prorokiem.


© Wojciech Stanisławski
11 września 2017
źródło publikacji:
www.nowakonfederacja.pl





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2