Na pewnym, bardzo tłumnym, spotkaniu pan Stanisław Michalkiewicz prezentował swoją najnowszą książkę, a los zrządził, że i ja byłem uczestnikiem tej promocji. Do pana Stanisława mam dużo respektu i uszanowania za oryginalność myślenia, dobre syntezy i jasny sposób wywodzenia swoich racji. Jedno wszak zasępiło mnie właśnie na tym spotkaniu.
Redaktor Michalkiewicz stwierdził, że dziś, gdy – jego zdaniem – Polskę rozdzierają pomiędzy siebie „stronnictwa” ruskie, pruskie i amerykańsko – żydowskie, nie ma szans na polską niepodległość!
Myśl ta wryła mi się głęboko w pamięć i skłoniła do przemyśleń, którymi teraz podzielę się z Państwem.
Z redaktorem Michalkiewiczem łączy nas – mam nadzieję – pewna nić sympatii, jednak różni nieco sfera analiz i recept. I dobrze, bo gdyby tak udało się dyskutować w całej polskiej przestrzeni publicystycznej, to byłoby i ciekawie i twórczo i budująco.
Niestety większość „publicystów” pracowicie orzących swoje zagony w różnych pismach i mediach elektronicznych, to w istocie albo zajadli wrogowie dzisiejszych rządów, albo też propagandziści „dobrej zmiany”. Są też nieuki pospolite – jak kilku zadufanych w siebie niedouków ze stajni pana Kurskiego, o nich jednak nie warto nawet wspominać.
Tak więc do rzeczy. Nie zgadzam się z pesymistyczną diagnozą dotyczącą dzisiejszych szans na polską niepodległość. Podzielam obawy, podzielam diagnozę mówiącą o słabości polskich elit niepodległościowych, jednak widzę drogę…no może na razie ścieżkę wiodącą ku naszym prawdziwie niepodległościowym szansom i aspiracjom.
Nie podzielam diagnozy redaktora Michalkiewicza z kilku powodów. Po pierwsze jeśli nie ma szans, to pozostaje tylko siąść i płakać. Nie potrafię. Po drugie nie jest tak źle z działaczami niepodległościowymi. Oni rosną, podobnie jak rośnie – pomimo wielu patologii, które opisywałem już w tej rubryce – Polska Lokalna, lepsza, gospodarniejsza i coraz lepiej zadbana.
O ile w działających dziś partiach politycznych istotnie niewielu jest ludzi prawdziwie pracujących dla urzeczywistnienia polskich ambicji niepodległościowych, to jednak w środowiskach lokalnych, wśród ludzi prawdziwej kultury i myśli narasta zmiana.
Nie jestem tępym wielbicielem Fryderyka Engelsa i jego wprawek o materializmie dialektycznym i jego aplikacjach w przyrodzie (a pewnie tak zabrzmiało ostatnie zdanie) jednak fakt, że Marks z Engelsem posługiwali się nożem i widelcem nie skłania mnie do jedzenia rękami.
Jeżdżę po Polsce i widzę jak w wielu miejscach spotykają się ze sobą ludzie poważnie myślący i potrafiący wyjść, w tym myśleniu, poza logikę partyjnej bijatyki.
Ciągle powiększająca się liczba prawdziwych działaczy społecznych, gospodarczych, świetnie radzących sobie w świecie naukowców i ludzi kultury i to waśnie upoważnia mnie do optymistycznego stwierdzenia, że polskiego żywiołu nie da się już zagnać do kąta i okaleczyć – tak jak to uczyniono chociażby umowami „okrągłego stołu”.
Mimo wszystko – prawdopodobnie wbrew zamiarom panów Michnika, Geremka, Kuronia i Kiszczaka - powstała przestrzeń, w której zaczęli się pojawiać polscy patrioci.
W ciągu najbliższych lat oczekuję nawet poważnego wkroczenia w publiczną przestrzeń skutecznych i sprawnych działaczy, którzy nie będą zalatywać peerelowskim zapaszkiem moralnej zgnilizny.
Tak wiec panie Stanisławie nie docenia pan zdolności odrastania polskiego żywiołu, jego przemyślności i rosnącej jakości.
I tu pojawia się kolejny moment, w którym różnię się diagnozą z panem Michalkiewiczem. Zauważam, że obok agenturalnych żywiołów, które SM bardzo udanie portretuje i definiuje, jednak działa w Polsce (często jeszcze instynktownie i chaotycznie), pulsuje, cała gama towarzystw, kręgów, klubów i rodzin, które prawdziwie wierzą w polska niepodległość i – co więcej – starają się ją współczesnym, dostosowanym do realiów, językiem zdefiniować i domyśleć.
I uwaga następna. Niepodległość, o jakiej mówi redaktor Michalkiewicz, jest koncepcją sprzed powstania wielkich organizmów międzynarodowych. Ta niepodległość zakłada absolutne władztwo władz krajowych nad zarządzanym przez siebie obszarem. Tymczasem ja wspólczesną niepodległość pojmuję jako istnienie patriotycznego środka ciężkości polskiej polityki, który zwinnie i licząc się najpoważniej z interesem własnego narodu i kraju, uprawia grę z podmiotami silniejszymi i rzucającymi swój długi cień.
Tu właśnie tkwi istotna różnica pomiędzy naszymi interpretacjami rzeczywistości. Ja uważam, że właśnie teraz jest szansa na stworzenie mobilnej, polskiej siły, która znakomicie rozumiejąc uwarunkowania światowej gry, wykroi z niej dla Polski całkiem istotne i – co ważniejsze – nie podlegające nikomu, pole. Pan Stanisław opiera się na zimnej – jednak bardzo uproszczonej – analizie, z której wynika, że nie istnieje żadna szansa na realizację polskich interesów niepodległościowych teraz. Taka interpretacja rzeczywistości nie myli się tylko przy przyjęciu jednego aksjomatu: że niepodległość ciągle rozumiemy na sposób wywodzący się z pierwszych dziesięcioleci dwudziestego wieku.
Tymczasem niepodległość w XXI wieku nosi już inny charakter i jest odpowiedzią na pytanie: czy środek ciężkości, magnes sił politycznych, znajduje się wewnątrz kraju, czy też kraj pozbawiony jest tej cechy, a jego elity to w istocie kompradorzy i akwizytorzy obcych interesów?
Ja uważam, że z każdym rokiem powiększa się rzesza ludzi świadomie i nowocześnie patriotycznych, a zatem istnieje szansa na zbudowanie takie punktu odniesienia wszystkich działań, interesów i publicznych deklaracji właśnie nad Wisłą.
Krótko mówiąc jeżeli jakieś państwo posiada własnego, nieformalnego, mocnego zwyczajem a nie prawem, regulatora – własne „głębokie państwo”, to takie państwo możemy nazwać dziś niepodległym. W przeciwnym wypadku nawet o Wielkiej Brytanii nie moglibyśmy powiedzieć, że jest dziś państwem niepodległym.
Polacy musza przyspieszyć budowanie własnej koncepcji polityki zagranicznej odchodząc od wasalnej wiary w to, że ktokolwiek – poza nami – będzie interweniował w naszej sprawie i nas obroni. Wiara w „Wielkiego Sojusznika” jest w istocie zaklinaniem rzeczywistości i budowaniem szkodliwej iluzji.
Nie możemy jednak wikłać się jedynie w pesymizmach teorii spiskowych mówiących, że wszystko jest już przesądzone, a każdy ruch zostanie zniweczony przez sprytną i dotowaną z zewnatrz agenturę.
Polacy nie są ani gorsi, ani mniej inteligentni, niż przedstawiciele sił, które nas dotąd majoryzowały. Potencjalnie nie mamy także gorszej kultury i organizacji. Fakt, że do tej pory nie udało nam się tego w pełni objawić wynika z historycznego pecha i bardziej z obiektywnych uwarunkowań niż własnych grzechów. Choć pewnie tych grzechów znalazłby się cały rejestr. Nie one jednak przesądzały o polskim genius loci.
I wreszcie rzecz niezwykle istotna, a przez redaktora Michalkiewicza niedoceniana, Polska i Polacy tworzą jednak pewną specyficzną i unikalną przestrzeń duchową.
Już widzę uśmiechy wyszydzaczy wskazujących na plebejskie zachowania mas. To jednak nie masy, a wybitne środowiska i jednostki przesądzają często o kierunku rozwoju całej zbiorowości.
Duchowości nie da się precyzyjnie zmierzyć, zaplanować, wykorzystać w przygotowywanych strategiach publicznych. Jej istnienie jest jednak faktem i to często przesądza o jakości działań i wyniku międzynarodowej rywalizacji. Polskość to jednak pewna wartościowa przestrzeń etyczna i duchowa, na tyle oryginalna, że przetrwała przez wieki nieistnienia polskiego państwa.
Czy naprawdę tak łatwo można przejść nad tym do porządku i odesłać naszą niepodległość do lamusa, jako bezwartościowy artefakt?
Zwykli ludzie
Byłem ostatnio na kilku spotkaniach, opowiadałem na nich o polityce, aferach i Polsce… mówiłem także o drogach wyjścia, a właściwie wyślizgnięcia się Polski spomiędzy odwiecznej , geopolitycznej pułapki Scylii i Charybdy naszego najbliższego sąsiedztwa.
Po jednym ze spotkań podszedł do mnie starszy mężczyzna i stwierdził:
- Wie Pan, właściwie my to wszystko wiemy, zdajemy sobie sprawę z wielu rzeczy, tylko co my możemy? Nic nie możemy.
- Mówi pan w liczbie mnogiej, więc proszę mi powiedzieć, kim wy jesteście? – odparłem.
- My, zwykli ludzie – wyjaśnił.
Ta rozmowa skłoniła mnie do kilku przemyśleń, którymi chcę teraz podzielić się z Państwem.
Zdałem sobie bowiem sprawę z faktu, że jeśli rozważamy strukturę tzw „elektoratu”, to największą w nim grupę stanowią właśnie „zwykli ludzie”.
„Zwykli ludzie” z reguły nie zajmują się sprawami, które sprawiałyby, że mają poczucie wpływu na sprawy kraju. Czy jednak w istocie nie mają oni w swoich dłoniach wędzideł, którymi prowadzone są sprawy publiczne?
Gdyby ktoś znalazł klucz do duszy „zwykłych ludzi” stałby się zapewne najbardziej wpływowym politykiem. I czasem tak się dzieje, że jakiś demagog – często przypadkowo, teraz już niestety z coraz większym udziałem inżynierii społecznej, odnajduje słowo klucz, hasło najpełniej oddające masowe nastroje „zwykłych ludzi”, definiujące ich chwilowe emocje i wygrywa.
„Zwykli ludzie” mają przeświadczenie o swojej niemożności, o wielkiej odległości władzy od swoich spraw. To ludzie żyjący spokojnie, oddający się sprawom prywatnym, dbający o ochronienie swojego najbliższego kręgu od zagrożeń, które niesie współczesny świat. Często „zwykłemu człowiekowi” wydaje się, ze on i jego najbliżsi będą bezpieczni, gdy po prostu nie będzie się interesował tym co dzieje się na zewnątrz.
Tak będzie do czasu, aż wczesnym rankiem usłyszy gwałtowne pukanie do swoich drzwi…
Najwięcej bowiem kosztują nas zawsze złudzenia!
„Zwykły człowiek” stara się robić to co do niego należy, jednocześnie ma głębokie przeświadczenie o tym, że sprawy, które ogląda na ekranie swojego telewizora, są tak odległe, tak „wielkie”, że kompletnie nie ma wpływu na ich bieg.
Ten tekst nie będzie jednak apologią „zwykłego człowieka”. Nadawanie sobie tej kategorii sprawia bowiem że bardzo lekko pozbywamy się odpowiedzialności za sprawy, których jesteśmy świadkami. No bo cóż ja mogę! Mogę jedynie narazić się większym i możniejszym ode mnie, a czyż ja jestem herosem, czy to do mnie należy dbanie o to, aby było uczciwiej, lepiej, bardziej po ludzku?! Przecież od tego są wyspecjalizowane służby, od tego są ludzie odważni, od tego wreszcie są jacyś tam dziennikarze. Oni niech się tym zajmują, bo co ja – zwykły człowiek – mogę zmienić?
Tak brzmi codzienny pacierz „zwykłego człowieka”, tym sposobem rozgrzesza się on z bezczynności, braku przeciwdziałania złu, które widzi. Ten konformizm, pogodzenie się z patologią, na którą rzekomo nie ma się najmniejszego wpływu, to także cecha postępowania i myślenia „zwykłego człowieka”.
Czy wszystkie okropieństwa dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku wydarzyłyby się gdyby nie bierność „zwykłych ludzi”?!
Czy obojętność i strach tych zwykłych obywateli nie towarzyszyły wyczynom monstrualnych psychopatów – Hitlera. Stalina, Pol Pota, Honeckera, Jaruzelskiego?
Bezczynność zwykłych ludzi rozzuchwala przestępców, polityków i tyranów.
Dlaczego zatem „zwykły człowiek” pozostaje bierny? Przecież z natury jest dobry, spokojny, nie robi rzeczy, które uchodzą za podłe.
O tzw „rozproszonej odpowiedzialności”, w języku psychologów społecznych zwanej „dyfuzją odpowiedzialności”, od początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku pisze się wiele i jest to próba wyjaśnienia bierności tzw „zwykłych ludzi” wobec zła, które widzą.
W 1964 roku – w literaturze specjalistycznej – opisany został przypadek Catherine „Kitty” Genovese. Rzecz miała miejsce w Nowym Jorku, w dzielnicy Queens. Kitty wracała nad ranem do domu i wtedy zaatakował ja nożem Winston Moseley, zadał jej kilkanaście ciosów nożem. Atak widziało 37 osób, żadna jednak nie pospieszyła Kitty z pomocą. Przez prawie godzinę sąsiedzi obserwowali konanie kobiety, której napastnik zadał siedemnaście ran. Przesłuchiwani później podawali kilka powodów swojej bezczynności. Najważniejszym z nich było jednak przekonanie o tym, że na pewno ktoś już zawiadomił o sprawie policję oraz niechęć do angażowania się.
Kitty zabił konformizm jej sąsiadów i zjawisko, które po tym fakcie psychologowie społeczni opisali właśnie jako „dyfuzję odpowiedzialności”.
Każdy z nas był zapewne świadkiem zdarzeń w komunikacji miejskiej, gdy podpity agresor zaczepia kolejne osoby i nikt właściwie nie reaguje.
To właśnie jest najbardziej niebezpieczne w przypisaniu sobie statusu „zwykłego człowieka”, wielu z nas tym samym czuje się być zwolnionymi z odpowiedzialności za innych, za zdarzenia zachodzące w naszym sąsiedztwie, wśród nas. W tym też tkwi źródło wieloletniego poczucia bezkarności u najbardziej bezczelnych polityków, którzy niezmiennie są wybierani do parlamentu i niezmiennie grają opinii publicznej na nosie.
Nie podaję przykładów, ale każdy z nas – w polskiej polityce – znajdzie takie postaci, które właśnie ze swojego braku zasad uczyniły zasadę publicznego istnienia.
To jest możliwe właśnie dlatego, że bierni pozostają „zwykli ludzie”.
Jest jeszcze inna pułapka, samozwańczego – bo przecież nie przypisanego od narodzin – nadania sobie statusu „zwykłego człowieka”.
To nie tylko wypisanie sobie zwolnienia od zajmowania się czymś więcej niż ciasno rozumiane własne sprawy, to także szczególna podatność na narzucanie sobie autorytetów. „Zwykli ludzie” są niezwykle podatni za zjawisko tzw „celebrytyzmu”, kiedy ktoś – tylko przez fakt, ze z jakiegoś powodu został nagłośniony – staje się autorytetem.
Wielokrotnie słyszę: no przecież w telewizji tak mówili, no przecież X czy Y właśnie tak zalecał działać, żyć. Celebrytą może być każdy, kogo media – a właściwie ich właściciele – wskażą. Może to być zboczeniec, ignorant, ba może to być nawet znany przestępca, który naraz staje się głośny.
Taki „medialny autorytet” wypowiada potem swoje opinie na różne tematy, propaguje rozmaite zachowania. Wszystko to dziwnie staje się zbieżne z interesami właścicieli mediów. Po prostu marionetka musi czymś zarobić na własne istnienie.
„Zwykły człowiek”, z pokorą, przyjmuje takie ekscesy, wszak ci „na górze” wiedzą lepiej, oni maja dostęp do jakiejś tajemnej wiedzy, która zwykłemu człowiekowi nie jest dostępna.
Fałsz, brednia, umysłowe lenistwo, duchowe uśpienie.
Nie zostaliśmy stworzeni po to, aby być „zwykłymi ludźmi”!. Każdy z nas ma szczególne zadanie do wypełnienia. Nikt też nie dał nam urlopu od myślenia i zajmowania się sprawami naszego otoczenia, regionu i kraju.
Od dłuższego czasu powtarzam: wie pan/ pani kiedy coś w Polsce radykalnie się zmieni?
Wtedy, gdy przestanie pan/pani być „zwykłym człowiekiem”!
Nadchodzi czas „zwykłych ludzi”, którzy pojmą swoja wyjątkowość i swoje prawo do życia w takim świecie, w którym nie ma miejsca na bierne przypatrywanie się igrzyskom.
W uścisku agentur
Każdy, kto odważy się realnie poruszyć temat działających w Polsce (ale przecież nie tylko) agentów i agentur natychmiast jest unieważniany, ośmieszany i odsądzany od czci i wiary…przez zadaniowaną agenturę właśnie.
Nic bowiem łatwiejszego jak skompromitować człowieka, który sam staje przeciwko wysublimowanej machinie kłamstwa, prowokacji, zastraszania i przekupstwa.
Wielokrotnie, w swoim życiu, przekonywałem się na własnej skórze, że ukazywanie choćby rąbka realnych działań agentur budzi natychmiast bezwzględną kontrakcję. Jest np. taki „dziennikarz” Jakubowski, który pisze w „Gazecie Finansowej” i regularnie – oczywiście nie bezinteresownie – obszczekuje mnie na zlecenie tych, którym dobieram się do skóry. Ot prosta egzemplifikacja znanej techniki.
Ktoś powie, dlaczego właśnie w Polsce miałyby mieć miejsce największe harce agentury, przecież Polska na pewno nie jest pępkiem świata, tu nie decydują się najbardziej znaczące rozgrywki, tu także nie pomnażane są największe w świecie interesy.
Polska jednak w ogniu interesów
To wszystko prawda, niestety Polska leży w niezwykle strategicznym – nie tylko jak na Europę – miejscu. To największa równina na powstającym właśnie „Jedwabnym Szlaku”. Gra o panowanie na tej przestrzeni, to w zasadzie rozgrywka o zapełnienie najbardziej strategicznych „cieśnin” tego – największego lądowego projektu budowy strumieni wymiany handlowej.
Tak więc, choćby już z tak pobieżnie zarysowanej obserwacji wynika, że pula uczestników gry o odgrywanie w Polsce dominującej, lub tylko istotnej, roli jest szersza niż zrazu mogłoby się wydawać.
Współczesny świat jest już tak zbudowany, że agentura jest właściwie najdłuższym ramieniem największych biznesów. Często opłaca się mocno zainwestować w agenturę, aby potem – dzięki jej szpiegowskim i lobbystycznym działaniom – zyskać uprzywilejowana pozycję w decydujących rokowaniach i układach. Dzisiejsze szpiegostwo i agentura nie ma już tego – utrwalonego w szpiegowskich powieściach – smaczku romantycznych pojedynków, czy finezyjnych gier. Dziś szpiegostwo jest ogromną gałęzią gospodarki w takich państwach jak Chiny (ogromna część gospodarki tego kraju zbudowana jest na wykradzionych ze świata patentach i rozwiązaniach), Rosja, ale także Izrael i Stany Zjednoczone.
W Polsce gra gospodarcza toczy się o przejęcie kontroli nad potencjalnymi hubami, które będą kontrolować dystrybucję towarów i usług na Zachód.
Tradycyjna gra dotyczy natomiast panowania nad drogami przesyłania rosyjskich surowców do Europy Zachodniej.
Zmierzch Johna Le Carre…
Działalnością, która przywiązana jest do agentury gospodarczej i technologicznej, jest agentura klasyczna – mająca za cel zwiększanie politycznych wpływów swoich mocodawców na wyznaczonym terenie. Tu, klasycznie, mamy w Polsce do czynienia z wpływami agentury rosyjskiej (czasem dochodzi tu do konkurencji pomiędzy siatkami wojskowymi podległymi GRU i sieciami cywilnymi sterowanymi obecnie przez SWR), agentury niemieckiej (klasyczne operacje przejęte jeszcze po enerdowskiej Stasi, wzmocnione rozbudowanymi wpływami fundacji i biznesów powiązanych z dzisiejszymi niemieckimi służbami wywiadowczymi .
Duże, choć skrzętnie ciągle skrywane aktywa wywiadowcze posiada w Polsce izraelski Mossad, jego źródła i agentura sięgają jeszcze okresu gdy w peerelowski ministerstwie spraw wewnętrznych działała żydowska agentura nazywana operacyjnie ( na potrzeby generała Kiszczaka) „szczurzym śladem”. Jej pełne możliwości zostały pokazane już po „okrągłym stole”, gdy w Polsce realizowano kluczowy etap „Aliji” – emigracji Żydów z terenów Związku Sowieckiego do Izraela – nazwany „Operacją Most”.
Mówienie dziś o amerykańskich wpływach nad Wisłą jest w zasadzie truizmem. Sytuacja wygląda jak klasyczne stosunki „Wielkiego Brata” z „Bardzo Malutkim Bratem”, który musi polegać na opracowaniach służb amerykańskich, wykonywać cząstkowe etapy dużych operacji amerykańskich służb, oraz dostarczać informacji i działań według amerykańskich potrzeb i wskazań.
Ilustracja tej zależności jest choćby przebieg kilku globalnych operacji przeprowadzanych przez amerykańską agencje do spraw zwalczania handlu narkotykami – DEA.
Dziś nie jest już żadna tajemnicą, ze praktycznie z Warszawy – za pośrednictwem warszawskiej placówki DEA – kierowane były operacje ujęcia znanego syryjskiego handlarza bronią Monzera al. Kassara (ujęty w hiszpańskim kurorcie Marbella pod zarzutem handlu narkotykami), Wiktora Buta, byłego pułkownika sowieckich służb specjalnych uznawanego za jednego z największych na świecie hurtowników broni, oraz polskiego gangstera Ricardo Fanchiniego alias Rottmana alias Mariana Koziny, który uznawany był za łącznika mafii sołncewskiej na Europę Zachodnią. Nawiasem mówiąc Kozina opuścił już amerykańskie wiezienie i prowadzi obecnie działalność gospodarczą m.in. w Indonezji.
Po spektakularnych sukcesach tych operacji warszawskie kierownictwo DEA zostało zlikwidowane, a jego szef objął eksponowane stanowisko w federalnych strukturach DEA.
Miłośników klasycznych romansów szpiegowskich muszę jednak rozczarować : w dzisiejszym świecie realnego ścierania się globalnych sił coraz mniejsza rolę odgrywają wyjątkowo bystre i bezwzględne jednostki oraz tzw „akcje humanint” (klasyczna agentura i operacje za pomocą wyrafinowanie prowadzonej agentury na stosunkowo niskich szczeblach polityki”, ale będące kluczami do dużych informacji), a coraz większe znaczenie uzyskują tzw „żródła techniczne”, lobbing, operacje pod fałszywą flagą oraz agentura uplasowana na najwyższych piętrach politycznej władzy w krajach takich jak choćby Polska.
Polska agentura wewnętrzna
Oprócz faktu, że Polskę rozdzierają akcje agentur zewnętrznych, niestety mamy tu także do czynienia z potężnie osadzoną grupą tzw „swing persons”. To ludzie, których najprościej można scharakteryzować używając prostego porzekadła: myślą i robią tak jak potrzebuje tego ktoś, kto najlepiej im płaci, albo ktoś kto najlepiej ich trzyma w szachu. Ludzie ci to zwykle dawna agentura sowiecka i rosyjska, która skorzystała z tego, że więzy ze Wschodu nieco się rozluźniły i zaczęła na swojej sprzedajności oraz na strategicznym usytuowaniu należących do niej osób robić dobre interesy. To najtrudniejsza do zidentyfikowania grupa, bowiem zachowuje się skrajnie pragmatycznie i w sposób mocno wyrachowany. Nie przeszkadza im jednego dnia służyć w operacji unieważniania i eliminowania wrogów gazociągu „Nordstream”, aby – kilka miesięcy później – z powodzeniem brać udział w prowokacjach Mossadu rozgrywanych nad Wisłą na mocy układów pomiędzy Władimirem Putinem, a Benjaminem Netanjahu. Oczywiście spełniając izraelskie wytyczne ludzie ci pozostają pod „opieką” ze strony amerykańskich służb. Typowymi przykładami działania „swing persons” są byli wysocy oficerowie PRL – owskiej bezpieki: Wojciech Czerniak, Gromosław Czempiński czy nie żyjący już dziś Sławomir Petelicki. Potrafili oni – z pewnym nawet wdziękiem – prześlizgnąć się z orbity sowieckich wpływów – gdy działali przeciwko „kapitalistycznym imperialistom z Waszyngtonu, na służbę do Wielkiego Amerykańskiego Brata. Skrajnie pragmatyczni Amerykanie woleli nawet układać sobie nowe ścieżki z dawna bezpieką – to ponoć gwarantowało im sprawność i lojalność nowych sług – niż kształcić nad Wisłą własna agenturę nieomal od zera.
Amerykanom zależy na kontrolowaniu militarnych struktur w Polsce oraz jakiej takiej kontroli nad kluczowymi decyzjami politycznymi i gospodarczymi.
Znacznie bardziej skomplikowana jest sytuacja z agenturą rosyjską. Jest ona bardzo skrystalizowana i zakorzeniona nad Wisłą, wszak przez ostatnie trzysta lat przez z górą dwieście kilkadziesiąt „oddychaliśmy Rosją”. Rosjanie szczególnie upodobali sobie zwinną i inteligentna penetrację polskich środowisk prawicowych. Działają w myśl zasady, że wśród środowisk im sprzyjających nie uaktywniają i nie werbują agentów, bo to po prostu byłoby stratą czasu i środków. Dość powiedzieć, że o finezji rosyjskich gier świadczy fakt, że wśród najbardziej zażartych tropicieli … ruskiej agentury aż roi się od osób w dziwaczny sposób powiązanych ze Wschodem. Pewien pułkownik byłych Wojskowych Służb Wewnętrznych zwierzył mi się kiedyś, ze w czasie gdy był na szkoleniu w Związku Sowieckim najbardziej doświadczeni oficerowie sowieckiej razwietki do znudzenia powtarzali kursantom: nie werbujemy wśród swoich , oni i tak są nasi, werbujemy tam, gdzie przeciwnik nawet się tego nie spodziewa.
Rosjanom zależy na posiadaniu pakietu kontrolnego w głównych polskich ugrupowaniach. Czasem im się to nie udaje, gdy z na przeszkodzie staje im…działalność niemieckich służb specjalnych.
Niemcom zależy na tym, aby utrzymywać w Polsce tym gospodarki kompletnie uzależniony od niemieckiego rynku, technologii i interesów. Niemiecka dominacja na polskim rynku medialnym (to nie tylko większość dzienników regionalnych, RMF, Onet, Interia, ale także znaczna większość polskiego rynku tzw „prasy kobiecej”) nie podlega w tej chwili dyskusji. W wielu sprawach niemiecka propaganda jest zbieżna z tezami rosyjskiej polityki historycznej, jednak jeśli chodzi o najwyższe piętra władzy, to niemieckie wpływy w PO okazały się o wiele bardziej skuteczne niż klasyczna rosyjska agentura. Niemcy oddziałują poprzez wiele instrumentów, wśród nich są także niemieckie fundacje, które co roku pozyskują do współpracy tysiące polskich studentów oraz tzw stypendia twórcze dla artystów, którzy najlepiej głoszą niemieckie tezy propagandowe.
Bardziej tajemniczymi grupami – choć realnie istniejącymi – są ludzie działający wprost dla interesów Izraela (o czym była już mowa)oraz dla …Chin.
W środowisku ludzi służb utrzymuje się informacja, że właśnie chińskie służby najlepiej płacą Europejczykom pozyskanym przez siebie do współpracy.
Niestety o chińskich służbach specjalnych wiemy najmniej działają one bowiem według zupełnie innego schematu niż większość znanych nam organizacji. Chińskie służby nie rozgłaszają publicznie swoich sukcesów, inaczej niż np. Mossad wcale nie dbają o swoją reputację i public relations. O ich skuteczności świadczy jednak fakt, że potrafią skopiować najbardziej zaawansowane technologie nie płacąc przy tym za żadne licencje.
Polska leży w newralgicznym miejscu planowanego przez Chińczyków „Jedwabnego Szlaku” i władze „Państwa Środka” – wobec inwestowania gigantycznych środków nie mogą pozwolić sobie na improwizację.
Czy w tak zarysowanym kontekście Polskę stać dziś na prowadzenie własnej, niezależnej polityki. To w dużej części zależy od naszych służb specjalnych. Jest to jednak zagadnienie na zupełnie inne – choć oparte na zrysowanym kontekście – rozważania.
Feldkurat Lemański
Kiedy kapłan do kapłana zwraca się per: „klecho”, to mamy do czynienia z istotnym problem natury logicznej. Skoro bowiem ktoś używa określenia „klecha”, to znaczy, że sam się tym „klechą” nie czuje. Obaj jednak de nomine należą do stanu duchownego.
Zatem już, z grubsza, widzimy, że wśród polskich księży istnieją co najmniej dwie kategorie posługi: „klechowanie” i „nieklechowanie”. Oczywiście z całego kontekstu możemy wywnioskować, że owo „nieklechowanie” jest jednak formą bardziej pożądaną, wyższą niż jego antypody.
„Klecha”, to zatem istota niższa intelektualnie, zamknięta w sobie, pełna kompleksów, niedouczona i pozbawiona łaski rozumienia świata. To także istota, która zasługuje właściwie na pogardę, bo poza odprawianiem Mszy Świętych, modlitwami i rozważaniami pobożnymi nic właściwie nie potrafi uczynić.
Co innego taki „nieklecha”, celebryta i ksiądz jak z obrazka (tvn). Ten to i na demonstrację Komitetu Obrony Demokracji pójdzie i Żydom – jak trzeba – się pokłoni i głos zabierze w sprawach ustroju państwa, nie unika studiów telewizyjnych i kamer, ba, trudno go stamtąd wygonić. Właściwie jego kościołem jest tvn i przyległe prowincjonalia.
Bywa na pogrzebach znanych i lubianych, a że są to pogrzeby bez symboli religijnych, to bywa tam jeszcze bardziej. Ostatnio pogrzeb Kory – jego zdaniem – odbył się bez katolickich symboli, z winy księży właśnie – uważa „nie klecha”.
„Nieklecha” jest nowoczesny i nie czuje związku z kruchcianymi kolegami w sutannach. Jak robi spowiedź, to spowiada znanych, bogatych i pięknych, od spowiadania „starych babek i Januszy” są „klechy”.
Długo starałem się zrozumieć ten rozdźwięk pomiędzy „klechami” i „nie klechami”. Wreszcie pojąłem, że „klechy” zaludniają „kościół toruński”, a wyzwolone (z kanonów i tradycji) „nie klechy”, to klejnoty z onirycznego „kościoła łagiewnickiego” (oczywiście zbudowanego bez Sanktuarium Wielkiej Faustyny, bo ona też była „kleszką”).
Tak mi piaskiem w zębach trzeszczy ten termin: „nie klecha”, szukam zatem innego, bardziej zgrabnego, lepiej oddającego istotę. I znalazłem, tu cytat z mojego ulubionego Szwejka mówiący o powrocie do domu z feldkuratem Katzem:
„W drodze powrotnej nie chciano ich wpuścić z polowym ołtarzem do tramwaju.
— Czekaj no, dam ja ci po łbie tą świętością — zagroził Szwejk motorniczemu.
Gdy wreszcie dotarli do domu, stwierdzili, że gdzieś w drodze zgubili tabernakulum.
— To nic nie szkodzi — pocieszał Szwejk. — Pierwsi chrześcijanie też odprawiali mszę świętą bez tabernakulum. „
Ten „nie klecha”, to po prostu „katabas” – wnuk feldkurata Katza. Jego postępowość i nowoczesność kłania się w pas feldkuratowi i jeszcze nie dorasta mu do chropawej pięty.
© Witold Gadowski
Sierpień 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
Sierpień 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
Ilustracja © brak informacji / YouTube
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz