W 2015 roku po raz kolejny spotkałem tych samych ludzi. Widziałem ich już w innych okolicznościach, w kilku bałkańskich krajach. Zawsze wyglądają tak samo: zmęczeni, brudni, parujący strachem i taką dziecinną nuta zdziwienia, że jednak świat okazał się brutalny. Uchodźcy, ludzie wypędzeni zawsze są jak dzieci, trudno oprzeć się wrażeniu, że są bezbronni, a swoją kruchość wystawiają na smagnięcia bezlitosnych dni, które ich czekają.
Pamiętam, jak w czasie wywiadu z dziewczynami, które wróciły – zostały wykupione – z islamskiej niewoli, mój operator miał łzy w oczach, tłumacz mówił rwącym się głosem, a ja poczułem, że jak natychmiast nie wyjdę na papierosa to niewypowiedziane imadło do reszty ściśnie mi krtań…
Wielokrotnie byłem w obozach dla uchodźców, to ciągle powtarzające się obrazy: dzieci, smród, ciasnota i strach w oczach ludzi, bijatyka o najmniejszy kęs. Dziennikarz wychodzi z takiego miejsca i doświadcza obleśnego uczucia, ze już niedługo wróci do siebie, do domu, będzie siedział w kawiarnianym ogródku i spoglądał na spokojnych ludzi przechodzących obok. Gdyby mierzyć tanie wzruszenia i jeszcze tańsze zapewnienia o pomocy, przyjaźni i współczuciu, to taki licznik bezpłodnie wychylałby się do swego maksimum właśnie w obozach dla uchodźców.
Czy to są Bośniacy, Kosowarzy, Serbowie, czy też Syryjczycy…zawsze wyglądają podobnie i mówią podobne rzeczy. Po pewnym czasie spoglądają już na dziennikarzy z niechęcią, wiedzą że to tylko kolejne reportaże, newsy, informacje, na których zarabiają ci obcy im ludzie.
Po jednym z moich bałkańskich powrotów postanowiłem zmienić ten schemat. Zorganizowałem dwa konwoje humanitarne z pomocą dla ofiar wojny w Kosowie. Znalazłem ludzi dobrej woli, zorganizowałem transport i ruszyliśmy. Wtedy było mi jednak łatwiej, byłem młodszy no i szukałem zaginionego – w czasie działań wojennych – przyjaciela z Prisztiny.
W 2015 roku widziałem ucieczkę chrześcijańskiego miasta Karakoush, uciekali przed mordercami z tzw „Państwa Islamskiego”, wiedzieli co może ich spotkać, jeśli zostaną w swoim mieście. Uciekali do irackiego Kurdystanu. Wtedy ludzie z klanu Barzanich stanęli na wysokości zadania: zorganizowali dla nich prowizoryczne miejsca do spania, potem do życia. Ponad sześćdziesięciotysięczne miasto – w ciągu kilkudziesięciu godzin – wyludniło się. Przez kolejne miesiące islamiści zamienili je w stertę ruin i zaminowanych traktów, które jeszcze niedawno były tętniącymi spokojnym życiem ulicami. Pamiętam jedną z najpiękniejszych Wielkanocy, którą spędziłem w drugim chrześcijańskim mieście leżącym w Dolinie Niniwy – Alqosh. Tam też pełno było ludzi ze splądrowanego Karakoush. Wszędzie walały się śmieci, brudne dzieci bawiły się w kałużach, a jednak zapamiętałem te święta jako jedne z najpiękniejszych. Pięknie było spoglądać na solidarność Chrześcijan dla siebie, na pomoc jaką świadczyli uciekinierom biedni ludzie z Alqosh.
Wróciłem do Polski i zadałem sobie pytanie: czy opisanie wszystkiego co zobaczyłem, czy uczciwe zdanie relacji z wydarzeń, zapełni pustkę, której doświadczam wracając z takich miejsc?
Wiedziałem, że muszę coś zrobić dla Karakoush, obiecałem to wielu moim rozmówcom, którzy – wtedy – z rezerwą i powątpiewaniem - przysłuchiwali się moim pomysłom.
Kiedy jednak udało mi się uruchomić dość popularny kanał na portalu You Tube poczułem, że jest to znak, że nie mogę pozwolić na to, aby nagle uzyskana możliwość została zmarnotrawiona. Wtedy też poprosiłem swoich widzów o wpłaty na pomoc dla chrześcijan w Karakoush.
Nie wiedziałem, czy w ten sposób uda mi się cokolwiek zyskać. To, co stało się później przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Widzowie mojego „Komentarza tygodnia” do tej pory wpłacili na pomoc dla Chrześcijan pięćset tysięcy złotych. Wszystkie te pieniądze poszły na konto fundacji „Orla straż” komandora Bartosza Rutkowskiego, którego – wierzę, że nie przypadkowym zrządzeniem losu – spotkałem po moim powrocie z Iraku.
Ta fundacja nie ma żadnych kosztów własnych, wszystkie pieniądze są bezpośrednio przekazywane dla potrzebujących chrześcijan. Uruchomiliśmy też zbiórkę funduszy na film „Świeci z Doliny Niniwy”, i tu też odnieśliśmy wielki sukces. Film powstanie wyłącznie za pieniądze pochodzące z drobnych wpłat, z „wdowiego grosza”. Założyłem sobie, że nie wezmę na niego dotacji z żadnego publicznego źródła (choć wysokich ofert od firm i instytucji miałem kilka), nie wezmę pieniędzy od żadnego polityka, od żadnego celebryty.
Przy tak rygorystycznych założeniach udało się, powstał fundusz filmu, na który złożyło się już ponad 1600 darczyńców i ludzie ciągle wpłacają. Z tego funduszu udało się wyprodukować pieśń przewodnią do naszego filmu. Muzykę do niej napisał Robert Janson, zaśpiewała Anna Józefina Lubieniecka, słowa napisałem sam. Nagranie miało swoją radiową premierę w zeszłym tygodniu. Oto tekst, który śpiewa pani Lubieniecka:
Film powoli powstaje, czeka nas wyjazd na zdjęcia do Iraku, ale jeśli uda się nasycić go temperaturą, która towarzyszy naszym działaniom, to zapewne będzie wielką satysfakcją także dla tych, którzy wsparli jego produkcję, oraz dla tych pięknych serc, które wspomogły akcję odbudowywania Karakoush.
Tej nocy księżyc świecił krwawo
Tej nocy w mroku błysnął miecz
Zjawił się wilk i jego prawo
Ta noc ryknęła życiu – precz!
Może piekło już dziś nie istnieje
Może nie ma już cierpienia dusz
Czart spowszedniał i z reklam się śmieje
Chcesz mieć Boga, to sobie go stwórz
I nikt nie wiedział co się działo
Gdy z gardeł dzieci tryskał ból
Miasto snem wojny umierało
Żyły mu grały rytmem kul
Może piekło….
Klęczałam cicho przed ołtarzem
I powtarzałam Boże Mój
Szatan pił krew w ognistym barze
Śmierć tkała mu odświętny strój
Może piekło…
Tej nocy Pan był krzyżowany
Na drzwiach ratusza w Karakosz
Tej nocy pękły szału bramy
I tryumfalnie wyła złość
Może piekło
Miasto chrześcijan umierało
Do góry wznosząc w oczach ból
To w naszych czasach, dziś się stało
A rozkaz wydał czarny król
Może piekło…
A jednak prawda ocalała
Uchodźcy nieśli ją w swojej krwi
Komunia domy zbudowała
Choć czarny tłum wciąż z cudu drwi
Może piekło
Ocean wraca w swoje łono
I wyspa pośród niego trwa
Rany smakują ciągle słono
A krzyż ma wciąż ramiona dwa
Jestem przekonany, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nie potrzebuję wsparcia żadnej instytucjonalnej telewizji, aby zrealizować swoje plany. Swoboda jaka towarzyszy powstawaniu filmu, dodaje mu skrzydeł. Kiedy słyszę pytania: no dobrze, ale pańskiego filmu nie pokaże TVP, ani żadna inna telewizja, to wzruszam ramionami.
Ludzie! udaje się robić film z niczego, to i z dotarciem do Was nie będę miał żadnego problemu. Żaden prezes, żaden polityk, żadna „bardzo ważna figura” mi w tym nie przeszkodzi. Modlę się jedynie, abym sprostał wielkiemu zadaniu i nie zawiódł oczekiwań wielu ludzi.
Cierpienie Karakoush jest tuż obok nas, nie oglądajmy się na wielkie media. Idźmy pomagać, a o resztę nie musimy się w ogóle martwić. O resztę dba Ktoś o wiele od nas możniejszy.
☞ Fundacja ORLA STRAŻ
Prezydent usiłuje zejść z obrazka
Prezydent Andrzej Duda z rzadka daje oznaki realnego, politycznego życia. Pierwszą połowę swojej kadencji spędził na uroczym rozprawianiu o oczywistościach, przecinaniu wstęg i na przemówieniach, które początkowo wzruszały, a teraz stały się już nużącą sztampą.
O swoim istnieniu przypomniał 3 maja zeszłego roku, kiedy ogłosił, że w roku obchodów stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości przeprowadzi ogólnonarodowe referendum konstytucyjne.
To istotnie była jego pierwsza próba wejścia do realnej gry. Ja mu to wyszło?
W poszukiwaniu własnego miejsca
Inicjatywa referendum konstytucyjnego stała się strategicznym projektem prezydenta Dudy, szkopuł jednak w tym, że w momencie ogłoszenia tego pomysłu kompletnie zaskoczony był obóz polityczny, który wyniósł Dudę do prezydenckiej godności. Taka sytuacja wróżyła, że Andrzej Duda właśnie rozpoczyna poszukiwanie swojego własnego elektoratu.
Złośliwi komentowali wtedy, że Adrianek z „Ucha prezesa” postanowił wybić się na niepodległość.
Następne miesiące pokazały, że potraktował ten pomysł całkiem serio. Realne działania prezydenckie zaczęły się układać w pewien logiczny ciąg.
Weto wobec ustaw reformujących polskie sądownictwo, oraz zablokowanie degradacji oficerów odpowiedzialnych za wprowadzenie „stanu wojennego” wyraźnie pokazały, że prezydent chce znaleźć własną bazę i otwiera się na wyborców, którzy niekoniecznie popierają działania Prawa i Sprawiedliwości.
Kokietowanie środowisk dawnej Unii Wolności dało o sobie wyraźnie znać przy uważniejszym przyjrzeniu się pochodzeniu politycznemu wielu ludzi z kierownictwa prezydenckiej kancelarii. Co najmniej kilku dyrektorów ma tam przeszłość związaną ze środowiskiem Michnika, Geremka i Frasyniuka. Także lista osób uhonorowanych przez prezydenta najwyższymi odznaczeniami państwowymi pokazuje, że prezydentowi Dudzie coraz bliżej właśnie do środowisk nieboszczki UW.
Misterny plan politycznego usamodzielnienia się prezydenta i jego emancypacji spod wpływów Jarosława Kaczyńskiego miał być oparty właśnie na liderowaniu środowiska politycznego Andrzeja Dudy w dyskusjach nad zmianą obowiązującej konstytucji.
Konstytucja – droga do pierwszej ligi?
Teoretycznie był to pomysł przedniego kalibru, gołym okiem widać bowiem, że pisana pod dyktando postkomunistów konstytucja, która obowiązuje do dziś, nie wytrzymuje tempa nowych czasów i zawiera w sobie tak wiele niekonsekwencji i sprzeczności, że jej zmiana jest właściwie zdroworozsądkową koniecznością.
W maju zeszłego roku Andrzej Duda zyskał więc spory atut. Wszystko zależało od obranej przez niego strategii doprowadzenia do konstytucyjnego referendum. Okazało się jednak, że prezydent nie jest dobrym strategiem, chcąc zaskoczyć PiS i zmusić swoje środowisko do uczestniczenia w jego grze popełnił duży błąd. Zgłosił swoją propozycję zbyt wcześnie, dał Jarosławowi Kaczyńskiemu czas na przygotowanie wariantu okrążającego. Kaczyński mówiąc jednocześnie o tym, że Duda jest naturalnym kandydatem PiS na prezydenta w przyszłej elekcji i jednocześnie unieważniając pomysł referendum nic nie stracił, a przejął inicjatywę.
Dodać należy, że ludzie prezydenta rozegrali tą partię wyjątkowo nieudolnie. Propozycje referendalnych pytań były nieczytelne, a nagłośnienie zamiarów prezydenckiego obozu słabe.
Andrzej bez ziemi
Ostatecznie kres mrzonkom prezydenta Dudy o stworzeniu dla siebie, niezależnego od PiS, elektoratu położyły niedawne manifestacje pod Pałacem Prezydenckim. Poziom dzikiej niechęci do Andrzeja Dudy, jaki zaprezentowali aktywiści opozycji ostatecznie unieważnia jakąkolwiek strategię umizgów wobec opozycji. Chcąc nie chcąc Duda jest dziś skazany na zależność od kierownictwa PiS. A wszelkie jego gesty wobec Lityńskich, Wujców i Frasyniuków zostaną brutalnie zlekceważone.
Gra o sukcesję?
Istnieje jeszcze inna (nie wykluczająca przedstawionej) hipoteza powodów, dla których Andrzej Duda postanowił wykazać własną niezależność i autonomiczność. Tym powodem jest szukanie jak najlepszych pozycji startowych do wyścigu o sukcesję po Jarosławie Kaczyńskim. Czas, gdy Kaczyński zechce odejść na polityczną emeryturę mimo wszystko się zbliża. Wśród kandydatów na ewentualnych następców wymieniani są: obecny szef MSW Joachim Brudziński, premier Mateusz Morawiecki, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, oraz – wynaleziony kiedyś przez Ziobrę - właśnie obecny prezydent RP Andrzej Duda.
Prezydent widocznie uznał, że w momencie gdy zajmie się najważniejsza kwestią ustrojową i wystartuje najszybciej, to dalszy rozwój sytuacji właśnie jemu przyzna tytuł pierwszego delfina. Dziś widać, że jego akcja okazała się falstartem. A jej merytoryczne przygotowanie budzi pytanie o poziom eksperckiego zaplecza dzisiejszego prezydenta RP.
Konstytucja – gra dla cierpliwych.
Można sobie wyobrazić sytuację, gdy po zakończeniu zmagań o realne zmiany w polskim sądownictwie sam Jarosław Kaczyński zdecyduje się autoryzować koncepcję nowej konstytucji. Oczywiście, gdyby dziś porachować, to szef PiS dysponuje dużo sprawniejszą machiną polityczną i propagandową niż prezydent Andrzej Duda.
Nowa konstytucja powinna oczywiście przesądzić precyzyjny rozdział kompetencyjny pomiędzy prezydentem i szefem rządu. Jeśli będzie to pomysł na ostateczne umniejszenie politycznej roli prezydenta RP, to oczywiście – w ślad za tym – musi iść zmiana ordynacji wyborczej. W takim wypadku prezydent nie powinien być wybierany w wyborach powszechnych, a jedynie desygnowany przez – wyłoniony po wyborach – parlament.
Oczywiście zmiana konstytucji napotka kontrakcję ze strony zarówno obecnej opozycji, jak tez szczutych przez nią instytucji europejskich. Walka o nowy kształt konstytucji może przybrać dużo gwałtowniejszy charakter niż obecne boje o Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy.
Stąd też trudno przypuszczać, aby w tej kadencji parlamentu Jarosław Kaczyński zdecydował się rozpocząć poważną kampanię na rzecz zmiany ustawy zasadniczej. To będzie raczej nowe, mocne otwarcie po następnych wyborach parlamentarnych. Czy w tym spektaklu została przewidziana rola dla obecnego prezydenta RP – na to pytanie trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć.
Jedno wszak jest pewne Andrzej Duda nie zdoła uniezależnić się od swojego obozu politycznego i będzie musiał znieść jeszcze niejedną, gorzką pigułkę, którą ten obóz mu zafunduje.
Janczarzy Trzeciej RP
Jak Trzecia RP wyhodowała swoich bezwzględnych obrońców
Środowisko prawnicze Trzeciej RP nigdy nie zostało praktycznie poddane lustracji i dekomunizacji. W sądach i w adwokaturze roi się od przedstawicieli rodzin, które pierwsze prawnicze kroki stawiały tuz po II wojnie światowej. Za autorytety wciąż uchodzą osoby, które legitymizowały poczynania junty Wojciecha Jaruzelskiego, przykładem jest tu profesor Ewa Łętowska.
Cały okres trwania Trzeciej RP, to praktycznie wzmacnianie dobrego samopoczucia prawniczych dynastii i potęgowanie przekonania, że praktycznie stoją one ponad prawem. Nie może zatem dziwić, że wśród sędziów i adwokatów dominuje dziś jeden, krytyczny wobec władz, pogląd.
Środowisko jest zwarte i gotowe do konfrontacji z „dobrą zmianą”, a wobec niezsubordynowanych gotowe na stosowanie całego arsenału „środków dyscyplinującego przymusu.
To, być może szokujące, ale wydaje się, że nie ma grupy społecznej, która pozwalałoby sobie na tak jawne łamanie prawa…jak środowisko prominentnych (do tej pory) polskich prawników.
W swoim bezpodstawnym zadufaniu przedstawiciele władz sędziowskich, profesorowie prawa, adwokaci pozwalają sobie już na jawne groźby wobec tych, którzy nie podzielają ich opinii. Pohukiwanie prawniczych pozostałości po PRL – u idzie jednak dalej i tak rzecznik Sadu Najwyższego niejaki Michał Laskowski pozwala sobie na formułowanie gróźb wobec samego prezydenta RP.
Jednocześnie trwa kompletna deprecjacja zawodu sędziego. Przykładem są tu sędziowie, którzy – bez żenady – brali udział w politycznych wiecach organizowanych przez Jerzego Owsiaka podczas tegorocznego festiwalu Pol and Rock.
Strategia szantażu
Buta i poczucie bezkarności dominujących dziś w polskim środowisku prawniczym „elit” sprawia, że nie czują one gdy – w swojej krytyce władz i torpedowaniu ich postanowień – przekraczają granice prawa.
Walka toczy się z uzyciem wszystkich dostępnych im możliwości. Zaangażowani sa w nią nawet prawnicy, którzy dotychczas pozowali na „niezależne autorytety”.
Były prezes Trybunału Konstytucyjnego i rzecznik praw obywatelskich profesor Andrzej Zoll obwieszcza, że nie było jeszcze tak złego prezydenta jak Andrzej Duda (prywatnie jego młodszy kolega z Uniwersytetu Jagiellońskiego), bowiem – tu cytat – „Nie widzę nic w działalności prezydenta, co zasługiwałoby na docenienie. Miałem pewne złudzenie, gdy rok temu prezydent użył weta przy ustawach sądowych. Niestety, okazało się to tylko złudzeniem”, w podobnie parlamentarnych słowach Zoll wyraża się także o prezydenckiej małżonce.
Prawniczy „autorytet” nie szczędzi też swoim czytelnikom i takich teorii:
„Prezydent nie powinien oceniać tego, co robi SN. Prezydent nie jest głową państwa rozstrzygającą sprawy z zakresu wymiaru sprawiedliwości. Tu także mamy do czynienia z wyraźnym naruszeniem.” – okazuje się zatem, że pan Zoll, w sposób pionierski, interpretuje nawet zapisy konstytucji.
Czy zatem można się dziwić sytuacji, gdy nawet zdroworozsądkowi prawnicy pokornie milczą? Oni dokładnie wiedzą co ich spotka gdy wyłamią się chóru krytyków obecnych władz.
Z wielu stron sypią się podobne sformułowania i opinie. Na wydziałach prawa w Krakowie i w Warszawie trwa prawdziwy terror…każdy ze studentów, który śmiałby mieć zdanie choć odrobine zbliżone do środowisk Prawa i Sprawiedliwości jest natychmiast stygmatyzowany i pozbawiony jakichkolwiek widoków na zrobienie kariery w adwokaturze, czy też w środowisku sędziowskim.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że rzecznik Sądu Najwyższego Michał Laskowski pozwala sobie na wypowiadanie wyraźnych gróźb pod adresem głowy państwa.
„Będzie to złamanie prawa z potencjalnymi formami odpowiedzialności w przyszłości” – złotousty rzecznik nie do końca jednak zdaje sobie sprawę z tego co mówi.
Nie przychodzi mu bowiem do głowy, że podobne wypowiedzi mogą stać się podstawą do orzeczenia naruszenia zaufania wobec niego ze strony pracodawcy – czyli państwa. Konsekwentnie zatem powinny pójść za tym kary finansowe, aż do pozbawienia wszelkich apanaży wypłacanych przecież z budżetu państwa, którego głową jest właśnie prezydent.
Nie każdy, kto naucza z TVN jest autorytetem
Wśród „autorytetów” kwestionujących prawa suwerena do zmiany patologicznego systemu sądów w Polsce pojawia się oczywiście także, były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski, który obecnie wysługuje się kilku najbogatszym obywatelom naszego kraju.
Inny „prawniczy guru” (znany przede wszystkim z anteny TVN) profesor Marek Chmaj dał się ostatnio poznać jako pozbawiony taktu prawnik, którego wynajął sobie były minister finansów Jacek Rostowski z Platformy Obywatelskiej.
Warto przy tej okazji wspomnieć, że o kwalifikacjach Zolla i Ćwiąkalskiego niezwykle krytyczne zdanie ma legendarny polski prawnik, znany z odwagi i niezależności, ale także z dokonań naukowych, sędziwy profesor Władysław Mącior z UJ, uczeń legendarnego profesora Woltera, który już w czasach PRL znany był jako bezkompromisowy krytyk ówczesnego systemu prawnego i jego świętości takich jak choćby profesor Kazimierz Buchała.
Wobec komunistycznych teorii Buchały milczeli wtedy zarówno Ćwiakalski jak i Zoll. Wtedy nie wykazywali tak wielkiego „obywatelskiego zaangażowania” jak teraz.
Na placu boju z komunistycznym prawem pozostawał wtedy osamotniony Władysław Mącior, którego spotykały za to rozmaite represje.
Adwokatura – skansen przywilejów
Dziennik „Rzeczpospolita” poinformował, że adwokatom, którzy zdecydują się na kandydowanie do Sądu Najwyższego w miejsce sędziów, którzy przekroczyli wiek emerytalny, władze Izb Adwokackich grożą…dyscyplinarkami.
Taki wniosek , wobec swoich kolegów z plaestry, złożył już warszawski adwokat Marcin Smoczyński. Kuriozalne jest uzasadnienie tego wniosku, Smoczyński twierdzi, że adwokaci ci „naruszyli godność zawodu”.
Tak więc to nie udział w „aferze reprywatyzacyjnej” jest naruszeniem „godności zawodu”, to nie bycie concigliere rozmaitych grup przestępczych.
Okazuje się, że dla prominentnych grup w palestrze Trzeciej RP niegodnym jest wypełnianie uchwalonych przez parlament ustaw.
Grupka przez nikogo nie zweryfikowanych członków SN, którzy otwarcie buntują się przeciwko polskim władzom, jest dla adwokatury bardziej miarodajna i „stanowiąca prawo” niż polski ustawodawca.
Środowisko prawnicze – w trzeciej RP – było „oczkiem w głowie” systemu. Skrzętnie dbano o to, aby cieszyło się ono specjalnymi względami. Wobec sędziów i adwokatów często stosowano taryfę ulgową w momencie gdy wchodzili oni w kolizję z prawem. W zamian środowisko odpłacało się tzw nieformalna instytucją „sędziów na telefon”.
Dbano także i o to, aby szkoleniem prawniczego narybku zajmowali się odpowiedni, podzielający ideały Trzeciej RP, ludzie.
Dziś zatem nie może dziwić chór „prawniczych autorytetów” otwarcie nawołujących do buntu przeciwko prezydentowi, parlamentowi i rządowi.
To jak władze poradzą sobie z tym rokoszem zadecyduje jaki kształt nasze państwo będzie miało w przyszłości. Wbrew pozorom zatem, reforma systemu sprawiedliwości Trzeciej RP nie jest tylko rozgrywką z „pieszczoszkami systemu”, ale przede wszystkim jest bitwą o przyszły kształt polskiego państwa. Teraz decyduje się batalia o prawdziwe zabezpieczenie obywatelskich wolności.
Lato z pytonem
Nie zdzierżył, natężył zwoje i zwiał. Wcześniej uczestniczył w spotkaniach Patryka Jakiego i zadawał nader wnikliwe pytania. Ogólnie jednak był spokojny, wolał podburzać niż samemu występować.
Kiedyś pod sejmem spotkał generała Dukaczewskiego i zdrowo mu nautykał. Jaki to bowiem generał, który sam musi łazić na manifestacje, prężyć się przepuklinowo i robić to, co zwykle powinni robić dla niego sierżanci i mniejszej rangi funkcjonariusze. Kiedy zatem ostatnio zobaczył znów Dukaczewskiego, na – jakże słusznej i prawilnej – manifestacji przeciwko kaczystowskim grzechom nie zdzierżył, rżnął manierami i senatorską pozą o bruk i …zwiał.
Skoro wszystko spełzło na niczym, to postanowił lewoskrętnymi mięśniami wypełznąć nad Wisłę. Dla postraszenia pogoni wszelkich zrzucił skórę i pozostawił ja na lewym brzegu rzeki. Genetyczny odczyt papilarnego manifestu ze skóry doprowadził ekspertów do prawdziwej ekstazy: zimnokrwisty, wykształcony w obszarach podzwrotnikowych, nie przebierający w czynach, morderczo przystojny, jednym słowem szalenie inteligentny i niebezpieczny dla totalnej władzy w Polsce. Jeden z ekspertów nawet śmiało podniecał się tym, ze : „bez ostrzeżenia może zadusić”. Na portalach opozycji rozpoczęła się prawdziwa kanonada komplementów pod jego adresem, aż wreszcie kultowy komentator Tomasz Zwis orzekł, że w dobie gdy Schetyna traci zimna krew, Petu się całkowicie popruł, a Roza Thun nic więcej nie może, a jak mocniej się napnie, to pęknie wyrzucając z siebie stek niemieckobrzmiących określeń, tylko on – zimnokrwisty, mocny, przebiegły i odważny nadaje się na wodza ogólnokrajowego powstania przeciwko tyranii.
- To jest przywódca, co nie będzie się bał. On zwyczajowo kaczkami i wszelkim drobiem się żywi. Takiego nam trzeba – piał redaktor Zwis.
Ponoć przez karnymi ekspedycjami policji, strażaków i służb dowodzonych przez kaczystowskich siepaczy, ukryła go pewna gorąca europejska patriotka, która ogrzewała go własnym, bujnym jak demokracja w czasach Donalda Tuska, biustem. Ksiądz Lemański odprawił mu nawet obrzędy specjalne, koncelebrowane przez biskupa Pieronka, niedoszłego biskupa Sowę, księdza Bonieckiego i jezuitę Mądela. Ponoć w okolicy, gdzie odprawiano egzekwie woń się niosła siarczana i zgryźliwa, co odczytano jako najlepszą wróżbę.
Potajemne konwentykle – sponsorowane przez wielbiciela zimnokrwistych Sorosa Georga – zawyrokowały nawet, że będzie liderem warszawskiej listy i pociągnie ją jak wyborcza kiełbasa.
W kręgach nowookrzesanej socjety na listę zakazanych autorów wpisano niejakiego Dymnego Wiesława, który śmiał – lat temu wiele - stwierdzić, że „wszystko kiedyś przemija nawet najdłuższa żmija”.
Krótko mówiąc, wraz z nastaniem swojej brawurowej ucieczki, idolem szansonistek, aktorek i peerelowskiej profesury stał się obywatel Pyton Tygrysi w całej swojej sześciometrowej, śliskiej i skręconej krasie.
Biedaczki zapomnieli jednak, że po lecie przychodzi zima, a wraz z nią Sztywny Pal Azji miast żywotnego gada.
Jedz, pij i popuszczaj pasa…
Czyli jak to się robi na salonach europejskiej władzyW czasach Związku Sowieckiego zdarzały się sytuacje, gdy kremlowskie mumie słaniały się na nogach, a publiczności intensywnie wmawiano, że w pełni kontrolują sytuację. W ten sam sposób podtrzymywano polityczne „istnienie” Mao Zendonga i Fidela Castro. Do legendy przeszły rozpaczliwe próby reanimowania Leonida Breżniewa, ciągle także mamy w pamięci alkoholowe „występy” prezydenta Rosji Borysa Jelcyna.
Kiedy jednak podobne obrazki zaczynają dotyczyć najwyższych urzędników „Zjednoczonej Europy”, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia ze swoistym deja vu, właściwym dla schyłkowych stadiów każdej tyranii. Problem polega na tym, że dzisiejsza eurokracja przedstawiana jest jako szczyt demokratycznej finezji i smaku.
Szef Komisji Europejskiej Jean Claude Juncker, w czasie szczytu NATO w Brukseli, był bohaterem przedstawienia, którego nie powstydziłby się ani Czapajew, ani też Borys Jelcyn, w okresie swojego największego uzależnienia od alkoholu.
Juncker, o którym od wielu miesięcy krążą opowieści, ze nie potrafi już zapanować nad swym pociągiem do alkoholu, w czasie obrad szczytu – w obecności m.in. prezydenta Donalda Trumpa – nie potrafił utrzymać pionu i miał wyraźne problemy z przejściem kilku kroków. Podtrzymywany przez premiera Holandii Marka Rutte i prezydenta Portugalii Marcelo Rebelo de Souse sprawiał wrażenie człowieka, który wyraźnie znajduje się pod wpływem alkoholu.
Europejscy notable natychmiast jęli usprawiedliwiać swojego szefa rozpuszczając wieści, że nietypowe zachowanie Junckera było spowodowane nagłym atakiem „rwy kulszowej”, bądź też niespodziewanym a ostrym bólem „bólem pleców”. Dalszą część szczytu przewodniczący spędził poruszając się… wózkiem inwalidzkim.
Zachowanie Junckera nasuwa niestety kilka znajomych skojarzeń.
Pijany sejm
Pierwsze kadencje parlamentu - po 1990 roku - przepełnione były opowieściami o ostrych imprezach, które odbywały się zarówno w sejmowym hotelu jak też nawet w kuluarach sejmowej sali obrad. Wielu zapamiętało dziwne wychodzenie z sejmowego hotelu po drabinie. Bohaterem tej sceny był sam…Aleksander Kwaśniewski, który zresztą zapisał się później wieloma alkoholowymi „występami”. Najpoważniejszy z nich – pijaństwo w czasie oficjalnej wizyty w Charkowie – tłumaczony był, podobnie jak ostatnie wpadki Junckera - tylko rolę „rwy kulszowej” pełniła w niej „dolegliwość filipińska”.
Zapamiętaliśmy także pijane mamrotanie Kawaśniewskiego w czasie jego wystąpienia przez rosyjską młodzieżą, wsiadanie naszego bohatera do bagażnika samochodu po serdecznym spotkaniu z białoruskim przywódcą Aleksandrem Łukaszenką.
Szeregowi posłowie – zwłaszcza pierwszych kadencji – zapisali barwne karty w historii politycznego pijaństwa. Pewien poseł z Zakopanego, który reprezentował KPN, zapisał się w dziejach naszego parlamentu tylko jednym wystąpieniem. Chwiejącym się krokiem, ale w góralskiej cusze, wkroczył na mównicę i stwierdził : „kiebyś była moja kupiłbym ci skrzypce, ale ześ nie mojo zagroj se na pipce…”. Do dziś trwają domysły jakiej newralgicznej kwestii państwowej dotyczyła ta wyszukana metafora…
Dla sprawiedliwości należy przypomnieć, że alkoholowe ekscesy – jakkolwiek najbardziej powszechne w klubach SLD, PSL i „Samoobrony” – nie ominęły także środowiska niepodległościowego.
Na wyraźnym „przemęczeniu”, w czasie pełnienia swoich parlamentarnych obowiązków, zostali przyłapani m.in. Ludwik Dorn i posłanka Elżbieta Kruk.
Przyznać jednak należy, że w czasie kolejnych kadencji naszego parlamentu zdarzało się coraz mniej wydarzeń, które byłyby zapamiętywane przez opinię publiczną jako polityczna „jazda po spożyciu”.
Europejskie poczucie samowoli
Całkiem inaczej rzecz zaczyna wyglądać w parlamencie europejskim i wśród eurokratów, którzy pełnia odpowiedzialne funkcje na naszym kontynencie. Poczucie coraz większej wszechwładzy oraz brak odpowiedzialności przed wyborcami, którzy przecież maja coraz mniejszy wpływ na obsadę czołowych stanowisk we „władzach Europy”, sprawiają, że styl bycia eurokratów staje się coraz bardziej bizantyński i pozbawiony hamulców.
Tajemnicą poliszynela jest fakt, ze największe spożycie kokainy w Brukseli przypada właśnie na okolice gdzie mieści się europejski parlament i siedziby europejskich władz. Sam pomysł, aby wprowadzić tam obowiązkowe badanie mogące stwierdzić, czy w organizmach dygnitarzy znajdują się ślady narkotyków, został żywiołowo oprotestowany.
Obok koneserów narkotyków i swingerskich orgii we władzach Europy znajduje się całkiem spore grono koneserów nadmiernego używania napojów alkoholowych.
Wspomniany już Juncker ma na swoim koncie kilka spektakularnych wybryków sugerujących ograniczony stan poczytalności. Np. w 2015 roku, podczas szczytu w Rydze, naraz jowialnie poklepał po twarzy premiera Węgier Viktora Orbana i okrasił ten gest powitaniem: „hello dictator”.
Po zdarzeniu na brukselskim szczycie NATO biuro prasowe Komisji Europejskiej odmówiło udzielenia oficjalnych komentarzy dotyczących stanu zdrowia jej przewodniczącego.
Oskarżenia o nadużywanie alkoholu, które padają pod adresem Junckera pojawiły się już w 2014 roku kiedy holenderski eurodeputowany Jeroen Dijsselbloem zarzucił przewodniczącemu, że ma wyraźny problem z kontrolowaniem picia alkoholu. Później zresztą Dijsselbloem został zmuszony do przeproszenia Junckera.
Zachowanie Junckera, a wcześniej także Martina Schultza, który znany był z zamiłowania do konsumpcji wódki, wskazują na fakt, że eurokraci czują się pozbawieni kontroli i ich stanowiska nie zależą od głosu opinii publicznej. Poczucie wszechwładzy i braku ograniczeń objawia się w coraz wyraźniejszej dezynwolturze, jaka charakteryzuje ich zachowanie.
Samozwańcze elity
Szybka utrata mechanizmów kontrolnych zwykle charakteryzuje osoby, które swoje wyniesienie zawdzięczają bardziej niejasnym układom niż czytelnym mechanizmom awansu. Jeżeli wyniesienia nie zawdzięcza się ciężkiej pracy i działaniom na rzecz pożytku publicznego, to trudno jest wymagać od tak „wyniesionych”, aby zachowywali się szlachetnie, a przynajmniej przyzwoicie.
Elita eurokratów wyłaniana jest poprzez zakulisowe zabiegi i praktycznie w niewielkim stopniu zależy od poparcia wyborców. Utrzymanie europejskiego stołka bardziej uzależnione jest od spełniania oczekiwań wielkich lobbies niż od osobistych przymiotów, erudycji i jasnej wizji działania.
Trudno zatem oczekiwać, aby tak patologicznie formowane „elity” spełniały standardy zachowania jakie stawia się przed elitami wyłonionymi w procesie naturalnej rafinacji społeczeństwa.
Europejscy komisarze – swoich zachowaniem – (przykład językowej ekspresji komisarz Bieńkowskiej) coraz bardziej upodabniają się do swoich pierwowzorów ze Związku Sowieckiego, których nieodzownymi rekwizytami działania były: skórzana kurtka, nagant i butelka samogonu pod pachą, a w przypadku sekretarza Chruszczowa także zdjęty z nogi but.
© Witold Gadowski
Lipiec - sierpień 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
Lipiec - sierpień 2018
źródło publikacji:
www.gadowskiwitold.pl
Czytelniku! Jeśli uważasz, że to co robi autor jest słuszne, możesz dobrowolnie wesprzeć prawdziwie niezależne dzienikarstwo przy pomocy PayPal wysyłając dowolną sumę na adres witold@gadowskiwitold.pl lub tradycyjnym przelewem bankowym na konto:
Witold Gadowski
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
07 1240 1444 1111 0000 0921 7289
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz