Jednym z niezaprzeczalnych plusów, jeśli chodzi o wydarzenia ostatnich tygodni, jest ostateczne już chyba samozaoranie „obozu III RP” w oczach przytłaczającej większości opinii publicznej. Te wszystkie wrzaski o antysemityzmie i nowym Marcu ’68 mają bowiem jeden wspólny mianownik: podszyte są klasyczną ojkofobią, czyli wyobcowaniem i nienawiścią do własnej wspólnoty, tradycji i kultury. Ostatni raz w przypadku relacji polsko-żydowskich coś podobnego przeżywaliśmy przy okazji Sąsiadów Grossa i festiwalu samobiczowania zorkiestrowanego na tle histerii wokół Jedwabnego, zaś w nieco innym kontekście – zaraz po tragedii smoleńskiej, kiedy to rodzime łże-elity ostrzegały przed „demonami polskiego patriotyzmu” i „mrocznymi oparami mesjanizmu”, co w praktyce przełożyło się na zezwierzęcenie pijanej palikociarni oddającej mocz na znicze przed Pałacem Prezydenckim.
Tyle że wtedy jeszcze salonowszczyzna i jej akolici mogli występować z pozycji siły: wydawało się, że przeczołgani pedagogiką wstydu Polacy ulegają postępującemu wynarodowieniu (zwanemu elegancko „europeizacją”), a niedobitki zgodnie ze słowami Donalda Tuska wkrótce „wymrą jak dinozaury”.
Dzisiaj, z szeregu przyczyn, mamy sytuację odmienną – Polacy gremialnie odwrócili się od dotychczasowych, samozwańczych „przewodników stada”, podnieśli się z kolan i odrzucają próby wmanipulowania w poczucie winy za niepopełnione zbrodnie. Nie jesteśmy narodem morderców, „sprawców” – jak ujął to w haniebnym liście Bronisław Komorowski – i nie godzimy się na przypisywanie nam takiej roli. Widoczne na każdym kroku poparcie dla nowelizacji ustawy o IPN penalizującej obarczanie państwa i narodu polskiego zbrodniami popełnionymi przez niemiecką III Rzeszę jest tego widomym dowodem.
II. Bunt przeciw pedagogice wstydu
Taka społeczna postawa musiała spotkać się ze strony wspomnianych „elit” z gniewną reakcją. Śmiem twierdzić, że w potępieńczych elaboratach o jakoby odradzającym się antysemityzmie i atmosferze Marca ’68 chodzi nie tyle o samą ustawę, ile właśnie o to powszechne poparcie widoczne chociażby w szerokich przestrzeniach internetu – tego współczesnego zwierciadła nastrojów. Mówiąc wprost – „tamta strona” potraktowała jednoznaczne wsparcie dla zakazu mówienia o „polskich obozach” jako bunt (czy też może ciąg dalszy rebelii) przeciw swojemu symbolicznemu przywództwu. Spójrzmy przez chwilę z ich punktu widzenia na ciąg wydarzeń z ostatnich lat: najpierw zwrot młodzieży w stronę patriotyzmu (tym boleśniejszy, że jeszcze przed chwilą ta sama młodzież paradowała z krzyżem zrobionym z puszek po piwie), potem wypowiedzenie politycznego posłuszeństwa w wyborach z 2015 r., następnie kompromitacja KOD-u i utrzymujące się poparcie dla obecnej władzy w połączeniu z dołującymi sondażami totalnej opozycji, a teraz jawne opowiedzenie się przeciw ostatniemu bastionowi pedagogiki wstydu – czyli narzucanej nam od ponad ćwierćwiecza antypolityce historycznej mającej zaszczepić tutejszym autochtonom nieusuwalne kompleksy wynikające z rzekomego współudziału w Holokauście. Nic dziwnego, że się wściekli – oto wymyka im się z rąk ostatnie narzędzie przemocy symbolicznej pozwalające nie tylko panować nad zbiorowymi emocjami, lecz również pielęgnować poczucie własnej wyższości nad tubylczym motłochem.
Zarazem reakcja, której klasycznym przykładem może być opublikowany w „Wyborczej” list Do przyjaciół Żydów, gdzie mowa jest – a jakże – o „fali nienawiści” i „budzeniu demonów”, stanowi znakomitą, poglądową lekcję tytułowej ojkofobii. Nie pierwszą zresztą. Przerabialiśmy już „hołotę kupioną za 500+”; najazd „Hunów” na bałtyckie plaże; „nieoświecony plebs”, któremu Kaczyński dał „poczucie dostępu do władzy”; „chamów” wdzierających się na salony; Polaków pokazujących „mordę Edka”; podnoszono konieczność „zdjęcia aureoli z mordy chama”… Znamy wszyscy te sfrustrowane bluzgi sadurskich, hartmanów, łozińskich, mikołejków i reszty. Teraz doszła jeszcze wściekłość na to, że Polacy przestali się przejmować imputowanym im antysemityzmem. Zresztą gdyby michnikowszczyzna zamiast nieprzytomnej zajadłości poszła po rozum do głowy, to mogłaby przewidzieć, że zacietrzewione walenie tą pałką pod byle pretekstem sprawi finalnie, iż zarzut antysemityzmu przestanie cokolwiek znaczyć. Tak kończy się dewaluacja pojęć wskutek ich nadużywania.
III. Bicie się w cudze piersi
Co łączy przytoczone powyżej wykwity białej gorączki? Ano to, że autorzy podkreślają w ten sposób własną odmienność i wyższość cywilizacyjno-kulturową nad resztą społeczeństwa. Mówią wszem wobec: to nie my, to oni – to ten ciemny, żydożerczy motłoch, proszę nas z nimi nie łączyć. Zwróćmy uwagę, że gdy zabierają się do chłostania „narodowych grzechów”, każdorazowo używają osoby trzeciej, co przekłada się na typowe „bicie w cudze piersi”.
Jeśli już jesteśmy przy kwestii żydowskiej, wedle tej narracji Żydów zawsze mieli mordować jacyś „inni” – jednolita, wieśniacka, katolicka tłuszcza bez twarzy, dysząca najniższymi instynktami. Innymi słowy – jakieś ówczesne „mohery” i „pisiory”. Nie dziwi więc, że są tak skorzy do stosowania odpowiedzialności zbiorowej i rozciągania szmalcownictwa na ogół ówczesnych Polaków. A contrario, sami siebie stawiają tym samym po stronie „dobrych” – mówiąc hasłowo, chcieliby siebie widzieć jako współczesnych „sprawiedliwych wśród narodów świata”. Logika prosta jak konstrukcja cepa – skoro wyznajemy należyte, postępowe poglądy, to wtedy również zdalibyśmy egzamin z moralności i zachowali się jak trzeba.
Na marginesie, to zapewne dlatego w historycznym przekazie wyeksponowano postać radykalnej socjalistki Ireny Sendlerowej i przypisano jej zasługi „złego endeka” – Jana Dobraczyńskiego, który podczas okupacji zapisał najpiękniejszą kartę swej biografii, lecz na którego wciąż obowiązuje nieformalny „zapis”.
Ów ton przebija również ze wspomnianego listu Do przyjaciół Żydów – jego przesłanie można streścić krótko: my, dzisiejsi sprawiedliwi, jesteśmy z wami solidarni przeciw pisowskim „szmalcownikom”, następcom morderców z Jedwabnego i neomoczarowcom. Nie mieszajcie nas z nimi.
Co ciekawe, tego typu postawę rozpracował jakiś czas temu lewicowy socjolog, prof. Michał Bilewicz z Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, mówiąc w październiku 2015 r. w wywiadzie dla „Wyborczej” o wynikach badań przeprowadzonych wśród wielkomiejskiej elity:
Kiedy zapytaliśmy ich o to, kim są Polacy, usłyszeliśmy, że to złodzieje, narzekacze, lenie i pijacy. Badania robione na próbach reprezentatywnych na wsi i w małych miastach zupełnie nie pokazywały takiego negatywnego autostereotypu. […]Wygląda na to, że Polacy w dużych miastach zapytani o to, kim są Polacy, nie myślą o sobie. […] A Polacy to dla nich, z grubsza mówiąc, elektorat PiS-u.Trudno o lepsze podsumowanie wyobcowania – tyle że najwyraźniej po stronie „oświeconych” nikt nie ośmielił się wyciągnąć z tego praktycznych wniosków.
IV. Instynktowny antypolonizm
Konsekwencją powyższego jest stan ducha, w którym ojkofobiczny antypolonizm schodzi do poziomu najgłębszych instynktów, skutkujących tym, że w przypadku jakiegokolwiek konfliktu na linii Polska (Polacy) – zagranica (nie-Polacy) „oświecony” ojkofob odruchowo staje przeciw własnemu państwu i narodowi, dowartościowując się tym samym we własnych oczach. To mogą być Niemcy, Bruksela, Żydzi, liberalne elity z USA – każdy, kto naszemu ojkofobowi imponuje. Co więcej, do pewnego momentu publiczne epatowanie takim wyobcowaniem z rodzimego „ciemnogrodu” było całkiem niezłym narzędziem utrzymywania „rządu dusz” wśród aspirujących do „Europy” Polaków. Ale to już przeszłość – wyzbyliśmy się kompleksów, tak wobec zagranicy, jak i jej tutejszych, kolonialnych namiestników. I dlatego właśnie obecne gromy ciskane na głowy narodu w stylu rodem z lat 90. są najlepszą gwarancją trwałej marginalizacji łże-elit oraz ich politycznych ekspozytur.
© Piotr Lewandowski
10 marca 2018
źródło publikacji:
www.polskaniepodlegla.pl
10 marca 2018
źródło publikacji:
www.polskaniepodlegla.pl
Ilustracja Autora © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz