Trzeba kuć żelazo, póki gorące, zatem trudno się dziwić przedstawicielom społeczności żydowskiej w Polsce, że jak tylko „prasa międzynarodowa”, czyli żydowskie media, adresowane dla mniej wartościowych narodów tubylczych podniosły klangor, jakoby przez Warszawę przemaszerowało „60 tysięcy nazistów”, natychmiast wybrały się na skargę i to do samego Naczelnika Państwa, czyli pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Ten z kolei, będąc prostym posłem, który konstytucyjnie za nic przecież nie odpowiada, nie skierował ich ani do pana prezydenta Dudy, ani do pani premier Beaty Szydło, tylko wysłuchał ich z uwagą, a podobno nawet – ze współczuciem. Chodziło bowiem o to, że delegacja z panem Lesławem Piszewskim i panem rabinem Michaelem Schuldrichem dała wyraz swoim obawom przed narastającym jakoby w Polsce antysemityzmem.
Te alarmy przedstawicieli żydowskiej społeczności w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju w sprawie narastającego antysemityzmu, przypominają trochę historię owego leniwego pastuszka, któremu nie chciało się pilnować stada, więc co i rusz wszczynał alarmy, że oto właśnie do trzód podchodzą wilki. Na taki sygnał na pastwisko przybiegała cała wieś, ale tylko po to, by przekonać się, że alarm był fałszywy. Po kilku takich razach nikt już nie zwracał uwagi na alarmy pastuszka i kiedy któregoś dnia wilki naprawdę zaatakowały stada, nikt ze wsi nie wybiegł w sukurs pastuszkowi, który też został przez wilki pożarty. Coś takiego nazywa się inflacją i nie jest wykluczone, że podnoszenie przez sprytnych przedstawicieli społeczności żydowskiej w Polsce alarmów z powodu antysemityzmu spowszednieje do tego stopnia, że nikt już nie będzie zwracał na nie uwagi, podobnie zresztą, jak na oskarżenia o antysemityzm, którymi przedstawiciele społeczności żydowskiej oraz pozostający na ich usługach szabesgoje z rozmaitych „organizacji pozarządowych”, rzucają na prawo i lewo bez opamiętania.
Przyjrzyjmy się bowiem sytuacji społeczności żydowskiej w Polsce. O żadnej dyskryminacji nie może być mowy w sytuacji, gdy Żydzi mają zagwarantowaną swobodę kultu religijnego, o czym najlepiej świadczy obecność pana Michała Schuldricha, jako naczelnego rabina Rzeczypospolitej. Działalność kulturalna tej społeczności jest wspierana przez rząd, który w tym celu drenuje polskich podatników, nawet tych którzy specjalnie kulturą żydowską się nie interesują. Społeczność żydowska korzysta też ze swobody zrzeszania się, w ramach której utworzyła organizację pod pewnymi względami przypominającą gestapo („każdy kraj ma gestapo” - twierdził Gałczyński w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś”), chociaż na szczęście na razie powstrzymuje się ona prze stosowaniem metod praktykowanych nagminnie przez semickich czekistów w okresie stalinowskim, ale informacje o obywatelach, których Żydzi z tych, czy innych względów nie lubią i na których zagięli parol, zbiera. A znawcy dramatu twierdzą, że jeśli w pierwszym akcie na scenie pojawia się karabin, to w ostatnim – musi wystrzelić. Wprawdzie historia się nie powtarza, a w każdym razie – nie powtarza się dosłownie, ale teoretycznie jest możliwe, że semiccy czekiści znowu się w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju pojawią, chociaż dla swoich zbrodni mogą znaleźć sobie jakieś inne uzasadnienie, na przykład – w imię tolerancji. Ciekawe, czy paznokcie zrywane w imię tolerancji mniej bolą, niż te zrywane w imię społecznego postępu? Kto dożyje, ten będzie mógł się przekonać. Wreszcie społeczność żydowska rozbudowuje swoje wpływy w Polsce nie tylko dzięki Fundacji Batorego, za pośrednictwem której pan Aleksander Smolar od dziesięcioleci korumpuje rozmaite autorytety moralne, które ćwierkają zgodnie z obstalunkiem, ale i dzięki żydowskiej gazecie dla Polaków pod redakcją pana Adama Michnika, który wobec tubylczych mikrocefali pełni obowiązki Józefa Stalina, informując ich, co konkretnie na danym etapie dziejowym myślą. Już choćby z tego szkicu sytuacyjnego społeczności żydowskiej w Polsce, wyłania się obraz grupy wpływowej i znakomicie zorganizowanej. Skąd zatem te lamenty? Ano stąd, że kreowanie obrazu Polski, jako obszaru zaludnionego przez ksenofobiczną, antysemicką dzicz, nad którą ktoś powinien roztoczyć surową kuratelę. Zbiega się to z celami skoordynowanych ściśle ze sobą polityk historycznych; niemieckiej i żydowskiej, więc trudno się dziwić, że zarówno pan Piszewski, jak i pan rabin Schuldrich skwapliwie skorzystali z okazji. Ciekaw jestem, jakie rozkazy wyda w związku z tym swoim wasalom pan prezes Jarosław Kaczyński – bo w „szczerej i otwartej rozmowie” mógł swoim rozmówcom złożyć jakieś obietnice w tej sprawie. Ale to zostanie nam objawione w stosownym czasie, żeby przedwcześnie nikogo nie płoszyć i nie psuć radosnej atmosfery obchodów drugiej rocznicy „dobrej zmiany”.
W oczekiwaniu na ten moment warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę. Oto podczas spisu powszechnego w roku 2002, tylko niewiele ponad 1000 obywateli zadeklarowało narodowość żydowską. Obywateli „z korzeniami” prawdopodobnie jest wielokrotnie więcej, ale z takich, czy innych względów stosują oni swoiste „minimum konspiracyjne”. Tak czy owak liczba Żydów w Polsce nie jest większa, niż liczba Wietnamczyków, szacowana na około 40 tysięcy. Być może Wietnamczyków jest u nas nawet więcej, niż Żydów – ale jakoś nie słychać, żeby w Polsce pojawił się, a tym bardziej – żeby „narastał” jakiś „antywietnamizm”, podczas gdy wspomniani reprezentanci społeczności żydowskiej przybiegli do Naczelnika Państwa ze skargą na narastający jakoby „antysemityzm”. Dlaczego „antywietnamizm” się u nas nie pojawia, podczas gdy „antysemityzm” podobno „narasta”? Pewnie składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, ale ja chciałbym wskazać na jedną: oto nigdy nie słyszano, by Wietnamczycy w krajach swego osiedlenia próbowali dyktować tamtejszym narodom, jak mają układać sobie życie, ani tym bardziej – by próbowali ich sztorcować w razie nieposłuszeństwa. Tymczasem znaczna część, jeśli nie większość Żydów, takie właśnie aroganckie postępowanie uważa za „oczywistą oczywistość”. Kto wie, czy to nie jest przyczyna, dla której Żydzi wszędzie narzekają na „antysemityzm”? Kto wie, czy to, co Żydzi nazywają „antysemityzmem” jest tylko objawem irytacji na żydowską arogancję? Jeśli w każdym domu, w którym pojawi się Jasio, jego mieszkańcy zaczynają reagować na jego obecność alergicznie, to może przyczyna tej sytuacji leży po stronie Jasia, a nie po stronie tamtych ludzi? Zrozumienie tej sprawy nie przekracza chyba możliwości umysłu ludzkiego, ale prowadziłoby nieuchronnie do wniosku o konieczności jakiejś korekty sposobu życia – no a to jest już znacznie trudniejsze.
Rozbieramy z uwagą orędzie
„Bracie! Pogódźmy się! Jesteś cięższy ode mnie. Nie rób mi krzywdy!” - perswadował bokser, który wtedy chyba nazywał się jeszcze Cassius Clay – bo potem został Muhammadem Alim bokserowi Foremanowi, a kiedy ten pod wpływem tych perswazji opuszczał gardę, Cassius Clay natychmiast wymierzał mu straszliwe ciosy. Kiedy zaś Foreman próbował mu się rewanżować, Cassius Clay krzyczał: „biją Murzyna!” - co Foremana, który też był Murzynem, podobno strasznie deprymowało. Pan prezydent Andrzej Duda, postanowił zaprezentować się jako „Prezydent Wszystkich Polaków”, co to ponad podziałami służy Polsce, i wygłosił przed zwołanym specjalnie z okazji urodzin Józefa Piłsudskiego Zgromadzeniem Narodowym orędzie do naszego, mniej wartościowego narodu polskiego, a konkretnie – do „plemion politycznych” - żeby zaniechały potępieńczych swarów i zaczęły służyć Polsce, która – według pana prezydenta – jest „naszą własnością”. Takie podniosłe słowa wypada sobie rozebrać z uwagą, nawet jeśli wypowiada je polityk, który po 45 -minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią postanowił stanąć dęba swemu wynalazcy i podjął próbę politykowania samodzielnego. Żeby jednak politykować samodzielnie, musi szukać sobie sojuszników poza szeregami „plemienia politycznego”, którego propaganda wyniosła go na to stanowisko. Jedno z wpływowych „politycznych plemion”, czyli stare kiejkuty natychmiast zaczęły mu się stręczyć ze swoją przyjaźnią – ale oczywiście nie za darmo. Trawestując słynną balladę Janusza Szpotańskiego o Łupaszce można tę ofertę określić następująco: „a kiejkut powiada: rachunek zapłacę, gdy z Macierewicza przyślecie mi macę” (w oryginale chodziło o Rotszylda, który depeszował Michnikowi, że „rachunek zapłacę, jeżeli z Gomułki przyślecie mi macę”). Czy jednak pan prezydent nie był w stanie przerobić na macę złowrogiego ministra Macierewicza, czy też zreflektował się, że stare kiejkuty każą mu robić jeszcze gorsze rzeczy, niż robił na polecenie pana prezesa Kaczyńskiego, czy wreszcie zwyczajnie z okazji rocznicy urodzin Józefa Piłsudskiego postanowił zakadzić mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, jaki to on wielki i w ogóle – dość, że zaapelował do „plemion politycznych” o pokój. A co to są te „plemiona polityczne” i o co właściwie wojują?
Z pozoru chodzi o plemiona skupione z jednej strony w obozie zdrady i zaprzaństwa, a z drugiej – w okopach nie tyle może „Świętej Trójcy”, co płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm – ale to tylko powierzchnia zjawisk. Tak naprawdę walka toczy się między trzema stronnictwami, które naszym nieszczęśliwym krajem rządzą rotacyjnie – w zależności od tego, które mocarstwo zyskało akurat przewagę w tym zakątku Europy: Stronnictwem Ruskim – obecnie w głębokiej defensywie, ale nie daje za wygraną, Stronnictwem Pruskim, które nie ustaje w wysiłkach przywrócenia w naszym nieszczęśliwym kraju wpływów niemieckich, no i Stronnictwem Amerykańsko-Żydowskim, co to postawiło na Amerykę i Izrael. Ta polityczna wojna toczy się za pośrednictwem politycznych ekspozytur wszystkich trzech Stronnictw, a skoro tak, to już na pierwszy rzut oka widać, że apel pana prezydenta Dudy jest skierowany w próżnię. Rzecz w tym, że decyzja o kontynuowaniu lub zaprzestaniu politycznej wojny nie zależy ani od poszczególnych Stronnictw, ani – tym bardziej – od ich politycznych ekspozytur, tylko od mocarstw, którym Stronnictwa oraz ekspozytury służą. Po drugie – celem tej politycznej wojny nie jest polski interes państwowy, tylko realizacja przez nasz nieszczęśliwy kraj interesów Stron Wojujących. Ponieważ pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda, to i tutaj Wysokie Wojujące Strony starannie swoje cele wojenne ukrywają z jednej strony a to pod płaszczykiem moralnego odrodzenia, jakie podobnież nadciąga nad Europę od Wschodu, a to walki o demokrację i praworządność – na ten kamuflaż stawia Stronnictwo Pruskie z satelitami w rodzaju panienek z Nowoczesnej no i oczywiście – folksdojczów – a to wreszcie pod płaszczykiem płomiennego patriotyzmu, czyli „dobrej zmiany” pod egidą pana Danielsa i banku Morgana, dzięki któremu zbudujemy w Polsce „drugie Filipiny”. Już na pierwszy rzut oka widać, że każdemu chodzi o co innego, więc jakże „polityczne plemiona” miałyby porzucić potępieńcze swary? Niechby tylko któreś spróbowało, to jego mocodawca zdmuchnąłby je w jednej chwili, jak gromnicę. Różnica między rokiem 1918 i czasami obecnymi polega przede wszystkim na tym, że wtedy politycy, jeśli nawet wykonywali zadania jeśli nie wprost zlecone, to przynajmniej oczekiwane przez ich protektorów – to z chwilą ich upadku przerzucili się na polski interes państwowy. Tymczasem dzisiaj trudno oczekiwać realizowania polskiego interesu państwowego przez absolwentów Szkoły Liderów przy Departamencie Stanu. Jak wiadomo, Szkołę tę ukończyła i panna Hanna Suchocka i pan Aleksander Kwaśniewski i pan Kazimierz Marcinkiewicz i pan Bronisław Komorowski i pani Beata Szydło, a za głębokiej komuny – nawet późniejszy premier Mieczysław Rakowski. Okazuje się, że absolwenci wysuwani są na fasadę jak nie obozu zdrady i zaprzaństwa, to obozu płomiennych dzierżawców. Trudno, by o takich rzeczach nie wiedział akurat pan prezydent Duda, wygłaszający pięknie brzmiące orędzia, że Polska „jest naszą własnością”. To akurat nieprawda, bo w ramach uwłaszczenia nomenklatury Polskę zawłaszczyły sobie najpierw stare kiejkuty. Ale stare kiejkuty nie bardzo nadają się do biznesu, już prędzej – do rozkradania i sprzedawania fantów paserom – no i tak właśnie się to wszystko odbyło. Teraz „dobra zmiana” polega na renacjonalizacji znacznych obszarów gospodarki, co oznacza tylko tyle, że z rąk starych kiejkutów, albo ich kontrahentów zarządzanie gospodarką przejmują urzędnicy, to znaczy – pan Józef, pani Zosia i pan Franciszek, którzy wiedzą, że za te posady, o których w młodości nie śmieliby nawet marzyć, muszą się odwdzięczyć tym, którzy zrobili z nich ludzi stojących na czele starych rodzin. Tak było za pierwszej sanacji i nie może być inaczej za sanacji drugiej tym bardziej, że stanowi ona gorsze wydanie, jeśli wręcz nie karykaturę tej pierwszej.
A tu jeszcze w tle orędzia pana prezydenta Dudy mamy zdumiewającą kłótnię między Żydami. W emocjonalnym wystąpieniu biegający za filozofa pan prof. Jan Hartman zarzucił niektórym Żydom „zdradę”, bo zaczęli bywać u ojca Tadeusza Rydzyka, który został przecież zatwierdzony przez wszystkie możliwe sanhedryny w charakterze Szatana. Tymczasem pan Daniels, u którego na szabasowej kolacji z udziałem izraelskiego ministra byli („obecni byli: punkty dwa tu:”): pan wicepremier Morawiecki, pn wicepremier Gliński, pan wicemarszałek Adam Bielan, pan wiceminister Dziedziczak i pan poseł Mularczyk, bardzo Polakom kadzi, jak to ratowali Żydów i w ogóle. Tymczasem zgodnie z zatwierdzonymi i skoordynowanymi politykami historycznymi: niemiecką i żydowską, Polska, to legowisko „nazistów”, których ostatnio aż „60 tysięcy” przemaszerowało przez Warszawę, budząc zgrozę rabina Michaela Schuldricha, który aż z tego powodu potrzebował pójść na skargę do samego prezesa Kaczyńskiego. Ten wątek podjął też w orędziu i pan prezydent Duda, zwracając uwagę na „fałszywe ideologie”, jak „nihilizm”, czy „rasizm”. Znaczy – dopuszczalne są tylko ideologie prawdziwe. A skąd wiadomo, które są prawdziwe, a które nie? To nam powie albo pan prof. Hartman, albo pan Jonny Daniels, których spór bardzo przypomina przedstawienie z udziałem ubeka „złego” i „dobrego”.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz