Od zawsze zastanawia mnie, w jaki sposób owi „eksperci” to sobie wyobrażają. Czy przed oczami zwolennika partyjki, która porzuciła czerwień na rzecz fioletu staje łysy byczek robiący w zeszycie tabelkę z zaletami i wadami poszczególnych narodów, by po chwili zerwać się z krzykiem: „Już wiem, zostanę polskim nacjonalistą!”, założyć glany i pobiec, bić przedstawicieli innych nacji? Nie wiem, aczkolwiek biorąc pod uwagę różne mądrości naszych wrogów mogę stwierdzić, że jest to całkiem prawdopodobne.
Spośród wielu definicji nacjonalizmu preferuję stwierdzenie, że jest to nic innego jak miłość do własnego narodu połączona z działaniem dla jego dobra. Dlatego też nie można rozumieć naszej idei bez odpowiedniego rozumienia miłości. Nie kochamy z powodu czyichś zalet, a raczej pomimo jego wad, z którymi staramy się walczyć. Kochająca żona dobrze wie, że jej mąż nie jest zapewne najprzystojniejszym i najinteligentniejszym mężczyzną na świecie i vice versa. Mimo to oboje darzą się uczuciem i trwają w wierności.
Dojrzała miłość w przeciwieństwie do krótkiego zauroczenia nie może funkcjonować bez konstruktywnej krytyki. Dlatego też nacjonaliści muszą zdawać sobie sprawę z wad swoich nacji, głośno o nich mówić i próbować z nimi walczyć, nawet jeżeli narazi nas to na niechęć, lub wręcz nienawiść rodaków. Nie jesteśmy politykami z prawej lub lewej strony, dla których społeczeństwo jest jedynie narzędziem do zdobycia władzy i korzyści materialnych. Nie możemy przypodobać się rodakom przez pochlebstwa i przekupstwa. Musimy kierować się jego dobrem i mówić prawdę, nawet jeżeli jest ona trudna i bolesna.
Zdaję sobie sprawę, że takie postępowanie może być trudne, jedną z wad naszego narodu (którą na własny pożytek nazwałem „syndromem husarza”) jest wszak umiłowanie pochlebstw (przy jednoczesnej nienawiści do zdrowej krytyki), która sprawia, że staje się podatny na manipulacje. Przypomina mi się odcinek jednego z pierwszych sezonów „South Park”, w którym Japończycy przy pomocy stworzonej przez siebie mody (będącej oczywistą parodią pokemonów) próbowali zdominować USA. Za każdym razem, gdy naiwni jankesi nabierali podejrzeń byli zbywani przemówieniem o „wielkich amerykańskich penisach” stanowiących o wyższości amerykanów nad Japończykami. Przykład wulgarny i dosyć abstrakcyjny (mówimy w końcu o jednej z najbardziej kontrowersyjnych kreskówek w historii, której humor opiera się właśnie na wulgaryzmie i abstrakcji), jednak moim zdaniem idealnie obrazuje nasze podejście. Wystarczy, że jakiś obcokrajowiec dobrze wypowie się na temat naszego narodu, by zaraz stać się jego największym przyjacielem. Może się to wydawać zabawną i niewinną przywarą, która wynika z wrodzonej dumy, jest to jednak cecha niosąca poważne konsekwencje. Bo oto przyjedzie Trump, pogada o husarii i Wiedniu i od razu bazy amerykańskie na terenie kraju stają się czymś wspaniałym, a utrzymywanie ich z naszych pieniędzy to jedynie drobna niedogodność. Wystarczy, że znana marka wypuści klip z popularnym bokserem dukającym z kartki tekst o Powstaniu Warszawskim, a jej przychody znacznie wzrosną (kosztem polskich przedsiębiorstw). Wystarczy, że „sojusznicy” nakarmią nas gadkami o polskim honorze, a od razu damy się za nich zabić.
Nasz naród dokonał rzeczy wielkich, wydał wielu bohaterów i męczenników, posiada ogromny wachlarz zalet i niewątpliwie przynależność do niego jest powodem do dumy. Nie pozwólmy jednak by ta duma przysłoniła nam krytyczne podejście i zdrowy rozsądek. Jeżeli darzymy rodaków prawdziwą, dojrzałą miłością to zacznijmy przykładać mniejszą wagę do chlubnej przeszłości, wielkich czynów i wspaniałych cech, a większą do współczesności, wad i problemów, które nas toczą. Zamiast udostępniać setny mem o zwycięstwie nad Wiedniem i Witoldzie Pileckim poruszmy temat laicyzacji narodu, upadku wartości i narastającego hedonizmu. Nie zdobywajmy miłości pochlebstwami, wyrażajmy ją poprzez wynikającą z troski krytykę. Dbajmy o dobro narodu, a nie jego dobre samopoczucie.
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz