Dzisiaj coś takiego mogłoby zostać uznane za „mowę nienawiści” i surowo napiętnowane przez ormowców postępactwa, ale wtedy nawet autorzy uznawani za postępowych nie żałowali sobie i nawet stosunkowo niedawno taki Karol Baudelaire pisał o „ubogim rozpustniku”, co to „całuje nierządnicy starej pierś zmęczoną”. Cóż dopiero w Średniowieczu, kiedy to Franciszek Villon w opowieści o „grubey Małgośce” prezentował taką oto scenę: „Już zgoda. Małgoś pleszcze mnie po głowie. Pierdnie siarczyście wzdęta jak ropucha. Śmiejąc się swoim picusiem nazowie. Życzliwie nóżką przygarnie do brzucha. Schlani oboje śpimy jak barany, a gdy nad ranem burknie jej w żywocie, wyłazi na mnie na jutrzne pacierze. Aż jęknę pod nią, na poły złamany. I tak się bawim pławiąc się w swym pocie, w bordelu, kędy mamy zacne leże.” Nawiasem mówiąc, te „jutrzne pacierze” chyba nie pojawiają się nawet w opisanej scenie przypadkowo, bo tenże sam Villon napisał dla swojej matki „Balladę”, której niepodobna czytać bez wzruszenia: „Królowo niebios, cysarzowo ziemi, Pani Monarsza czeluści piekielnych. Przyjm mnie pokorną między pokornemi...” - i tak dalej - a co pewien czas, jak refren, powtarza się tam fraza: „W tej wierze pragnę żyć, jak i umierać.” Cytuję te skrajności, żeby pokazać, że ówcześni ludzie byli wielowymiarowi, podczas gdy dzisiaj nawet pogardzająca Średniowieczem moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus sprawia wrażenie, jakby ktoś ją wyciął z „Gazety Wyborczej”. Nie mogąc się pochwalić czymś lepszym, próbują epatować publiczność tym, że ktoś ich – jak to nazywają gitowcy - „dyma w popielnik”. Dobry Boże!
Ale dość tych dygresji, bo przecież chciałem o niezgodności profesji z charakterem. Najwyraźniej „rzadkość to wielka i obrosła mitem” - jak napisał laureat konkursu poezji turpistycznej, jaki w swoim czasie urządziliśmy na Jelonkach, toteż nie ma nic zaskakującego w opinii złośliwców, że kurwa, to nie zawód, tylko charakter. A jaka jest konstytutywna cecha takiego charakteru? Wydaje się, że jest nią – jakby to powiedział Immanuel Kant – kategoryczny imperatyw, vulgo – rodzaj nałogu, by nieustannie komuś się nadstawiać. I oto mamy znakomitą ilustrację, potwierdzającą trafność moich domysłów.
Pan doktor Jerzy Targalski pryncypialnie schłostał mnie za „antysemityzm”, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić, bo któż dzisiaj nie jest antysemitą? Chyba tylko dureń, albo świnia. Dureń – bo jak to dureń – nie jest spostrzegawczy – albo świnia – bo gotów jest dla materialnych czy prestiżowych korzyści sprzedać duszę – a to jest chyba gorsze od kurewstwa, które polega tylko na sprzedawaniu ciała i to nawet nie całego? Więc pryncypialnego schłostania mnie przez pana doktora Targalskiego za „antysemityzm” nawet bym nie zauważył, a jeśli nawet – to tylko dla zaspokojenia ciekawości, na jakie korzyści pan doktor z tego powodu liczy. Jednak obok oskarżeń o „antysemityzm” zarzucił mi pragnienie ucieczki pod opiekę „Matuszki Rosji” w postaci sugestii, żeby zaszantażować Stany Zjednoczone, że jeśli nie zaprzestaną naciskania na Polskę, by pozwoliła obrabować się Żydom, to Polska wpuści tu z powrotem wojsko rosyjskie. Krótko mówiąc, że jestem ruskim agentem, a w najlepszym razie – pożytecznym idiotą. Mógłbym oczywiście ułatwić sobie zadanie, wytykając panu doktorowi Targalskiemu przynależność do PZPR i to w latach, gdy partia ta nierozerwalny sojusz Polski z ZSRR wpisała do konstytucji, ale wolę na taki zarzut odpowiedzieć merytorycznie. Rzeczywiście tak napisałem i podtrzymuję to w całej rozciągłości, również jako ongiś uczestnik Stowarzyszenia Euroatlantyckiego, w którym propagowałem pomysł przystąpienia Polski do NATO. Mógłby ktoś zapytać, dlaczego w takim razie teraz wygaduję i wypisuje takie rzeczy. Odpowiadam tedy, że dlatego, iż wtedy miałem złudzenie, że polskie władze ułożą stosunki Polski ze Stanami Zjednoczonymi w taki sposób, by w ich ramach można było uwzględniać polskie interesy państwowe. Niestety nic takiego się nie stało, a to za sprawą takich przywódców, jak Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, czy Waldemar Pawlak, którzy – jak sądzę – nawet o tym nie pomyśleli. Polska bowiem, przystępując do NATO, wniosła do niego istotny nie tylko z naszego punktu widzenia aport w postaci terytorium, które udostępnia Stanom Zjednoczonym dla potrzeb amerykańskiej globalnej rozgrywki z Moskalikami, ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium ze wszystkim, co na nim jest. Słowem – że Polska przystępując do NATO umożliwiła Stanom Zjednoczonym walkę z Rosją do ostatniego Polaka. Uważałem i wtedy i teraz, że powinna za to otrzymać wynagrodzenie. Toteż kiedy na prośbę naszego amerykańskiego sojusznika Polska wzięła udział w „operacji pokojowej w Iraku”, mówiłem i pisałem, że dobrze – ale powinna poprosić Amerykanów o przysługę wzajemną w dwóch postaciach. Po pierwsze – żeby USA solennie obiecały Polsce, że nie będą wywierały na nią żadnych nacisków w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych i po drugie – by USA wyraziły zgodę na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego. Chodziło o to, by raty należne naszym wierzycielom, którymi wtedy byli już wyłącznie członkowie NATO , za ich zgodą przeznaczyć na modernizację i dozbrojenie polskiej armii. Tak się niestety nie stało, bo żaden z polskich ówczesnych dygnitarzy nawet o to nie poprosił, a trudno, by z takimi inicjatywami występował amerykański prezydent. Po raz drugi okazja do złożenia takiej prośby pojawiła się za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, a potem – Bronisława Komorowskiego. W latach 2005-2009 Polska przyjęła na siebie niebezpieczną rolę amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią. Uważałem, że za to należy się Polsce wynagrodzenie. Ale 17 września 2009 roku prezydent Obama dokonał słynnego „resetu” w stosunkach z Rosją, wycofując USA z aktywnej polityki w naszym zakątku Europy. Dzisiaj mało kto już o tym pamięta, ale wskutek tego Polska przeszła spod kurateli amerykańskiej pod kuratelę „strategicznych partnerów”, czyli Niemiec i Rosji. Toteż w sierpniu 2012 roku metropolita Moskwy i Wszechrusi Cyryl na Zamku Królewskim w Warszawie, gdzie ongiś królowi Zygmuntowi Wazie bił czołem car Bazyli Szujski, wespół z ówczesnym przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski abpem Józefem Michalikiem, podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim, a książę-małżonek, czyli minister Radosław Sikorski składał w Berlinie „hołd pruski”. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście”. Na skutek upokorzenia doznanego w Syrii, prezydent Obama w 2013 roku zresetował swój poprzedni reset, co oznaczało, że USA powracają do aktywnej polityki w naszym zakątku Europy, no i że w związku z tym Polska, spod kurateli strategicznych partnerów, ponownie przechodzi i to na dobre, pod kuratelę amerykańską. Powrót USA do aktywnej polityki objawił się nie tylko ukraińskim „Majdanem”, na którym rozmaici polscy dygnitarze i arywiści wydawali kabotyńskie okrzyki – ale również „aferą podsłuchową”, w następstwie której ekspozytura Stronnictwa Pruskiego, czyli Platforma Obywatelska, została usunięta z pozycji lidera polskiej sceny politycznej, a na tę pozycję została wysunięta ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Zanim to jednak nastąpiło, prezydent Obama w czerwcu 2014 roku przyjechał do Warszawy, by nam powinszować, że Polska ponownie podjęła się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią. Toteż wtedy na antenie Radia Maryja dwukrotnie mówiłem, że tym razem Polska nie powinna powtórzyć błędu prezydenta Kaczyńskiego i wyjednać u prezydenta Obamy spełnienie dwóch próśb: po pierwsze – solennej obietnicy, że USA nie będą wywierały na Polskę żadnych nacisków w sprawie żydowskich roszczeń i po drugie – że ponieważ Polska, podejmując się ryzykownej roli amerykańskiego dywersanta, siłą rzeczy stała się państwem frontowym, to oczekiwalibyśmy, że zostanie potraktowana przez USA podobnie jak inne panstwo frontowe, czyli Izrael. Zatem oczekiwalibyśmy finansowej kroplówki w wysokości 4 mld dolarów rocznie na modernizację i dozbrojenie armii oraz udogodnień wojskowych, podobnych do tych, z jakich korzysta Izrael. Niestety znowu nikt takiej propozycji prezydentowi Obamie nie zgłosił.
Nadzieja na jakąś odmianę pojawiła się po wyborze na prezydenta USA Donalda Trumpa. Była ona tym większa, że prezydent Trump, wdzieczny za polskie głosy, które przyczyniły się do jego zwycięstwa, obiecał, że Polaków „nie skrzywdzi”. Ale – jak mówi przysłowie - „kto panu służy wiernie, ten mu za to pierdnie” i prezydent Trump podpisał ustawę nr 447 JUST, na podstawie której USA zobowiązały się do dopilnowania, by żydowskie roszczenia wobec Polski zostały zrealizowane do ostatniego centa. Realizacja tych roszczeń, szacowanych przez Światową Organizację Restytucji Mienia Żydowskiego z Nowego Jorku, na ponad 300 mld dolarów, oznaczałaby wepchnięcie de facto Polski pod żydowską okupację. Tak objawiły się konsekwencje poprzednich zaniedbań, za które Aleksander Kwaśniewski i Bronisław Komorowski powinni zostać pociągnięci do karnej odpowiedzialności, podobnie zresztą jak prezydent Andrzej Duda, który w czasie, gdy część działaczy Polonii Amerykańskiej desperacko lobbowała przeciwko ustawie nr 447 JUST, nie odważył się pisnąć nawet słówka i dopiero kiedy było już po wszystkim, wygłosił w Chicago buńczuczną deklarację, że on „nigdy” na to wyszlamowanie Polski nie pozwoli. Najwyraźniej albo wyobraża sobie, że ktoś będzie go pytał o pozwolenie, albo uważając swoich słuchaczy za durniów, ośmielił się coś takiego powiedzieć. W tej sytuacji napisałem, że Polska powinna zagrozić Stanom Zjednoczonym wystąpieniem z NATO i wpuszczeniem na swoje terytorium armii rosyjskiej. Na takie dictum pan doktor Targalski stwierdził, że „takie insynuacje są niepoważne i niszczą naszą wiarygodność.” Cóż zatem „należy robić”? „Na naciski (w sprawie żydowskich roszczeń – SM), które były, są i będą, nie odpowiadamy kapitulacją, tylko stwierdzamy – nie zapłacimy ani centa.” W razie czego wskażemy „państwo, które na prośbę o zbombardowanie torów wiodących do Oświęcimia, odmówiło tej pomocy”. Wprawdzie nie odważył się nazwać „tego państwa”, ale nazywa to „przejściem do konkretów”.
Ze smutkiem stwierdzam, że w przypadku pana doktora Jerzego Targalskiego powtarza się argumentacja biskupa inflanckiego Józefa Kazimierza Kossakowskiego, który posłom na sejm rozbiorowy w Grodnie, wahającym się przed podpisaniem „porozumienia podziałowego”, bo wcześniej przysięgli na Boga w Trójcy Świętej Jedynego, że nie oddadzą „ani cząsteczki” polskiego terytorium wytłumaczył, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo traktat podziałowy oddaje państwom ościennym nie żadne tam „cząsteczki”, ale ogromne obszary polskiego terytorium. Rosji na przykład przypadło wtedy 250 tys. kilometrów kwadratowych. Ciekawe, że posłowie skwapliwie w to zapewnienie i rozgrzeszenie uwierzyli, więc skoro już raz zdarzyło się to z Targowiczanami, to dlaczegóż nie mogłoby zdarzyć się i drugi raz z wyznawcami Jarosława Kaczyńskiego, którzy skwapliwie uwierzą w zapewnienia pana doktora Jerzego Targalskiego, że nie zapłaci „ani centa”. Ale bo też nikt nie będzie się od niego, czy od Polski domagał jakichś „centów” tylko miliardów, a po drugie – w cóż innego wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego mogliby jeszcze uwierzyć? Przecież uwierzyli, że wytarzanie Polski przez Izrael, żydowską diasporę i Stany Zjednoczone w smole i pierzu, było wielkim sukcesem naszej dyplomacji. Tymczasem ta propaganda sukcesu podobna jest do zachowania kobiety, która bezpośrednio po doznaniu gwałtu zbiorowego wybiega na ulicę i wykrzykuje do przechodniów: patrzcie, jakie mam powodzenie u mężczyzn! Dlaczego zatem nie mogliby uwierzyć panu doktorowi Targalskiemu?
Druga przyczyna mego smutku jest ta, że pamiętam pana doktora Jerzego Targalskiego z okresu współpracy w podziemnym wydawnictwie „Krąg” na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Wtedy uważałem go za człowieka ideowego i nie przeszkadzał mi PZPR-owski epizod, o którym oczywiście wiedziałem. Dzisiaj jednak, kiedy woła, by mimo wszystko „nie podważać sojuszy”, nie mogę pozbyć się nieprzyjemnego skojarzenia z rokiem 1976, kiedy to Sejm wpisał do konstytucji sojusz ze Związkiem Radzieckim. Również dlatego, że z podobnym pomysłem wystąpił pan prezydent Andrzej Duda – czy by nie wpisać do konstytucji członkostwa Polski w NATO. Gdyby tak się stało, próba wystąpienia z NATO nawet w sytuacji, gdyby Stany Zjednoczone jednak nie posłuchały się, ani nie przestraszyły się pana doktora Targalskiego, co to „ani centa” i zmusiły Polskę do poddania się żydowskiemu rabunkowi, oznaczałaby złamanie konstytucji, a więc rodzaj zdrady stanu. Przestępstwem przeciwko konstytucji i „sojuszom” byłoby nawet „nawoływanie”, którego się dopuściłem. I nikt, a zwłaszcza niezwisły sąd, nie wziąłby pod uwagę okoliczności, że występując z takim desperackim pomysłem, właściwie dałem rządowi i prezydentowi Dudzie argument przeciwko naciskom – że oto taki jest polski vox populi. Nie mogę zatem pozbyć się natrętnych myśli o profesji przechodzącej w charakter, co zauważyli też wymowni Francuzi mówiąc, że kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Idealna riposta jak przystało na pana Michalkiewicza.
OdpowiedzUsuńUwielbiam pana polszczyznę : )
Serdecznie pozdrawiam
Odpowiedź świetna, ale przy okazji pan Stanisław zrobił sobie chyba kolejnego wroga i to na prawicy :(
OdpowiedzUsuńTeż dziwię się że pan Targalski tak nagle naskoczył na pana Michalkiewicza. Ciekawe o co chodzi?
OdpowiedzUsuńA o co ma chodzić? Przeczytaj tekst p. Targalskiego to się dowiesz.
UsuńPan Targalski zawsze pisze to, co myśli i nigdy nie było dla niego żadnych „świętych krów” których bałby się tykać. Uwielbiam teksty pana Michalkiewicza, ale powyższa riposta wcale nie jest dobra. Owszem, napisana jest piękną polszczyzną (i to pomimo użycia najgorszych wulgaryzmów! Nic tylko chylić czoła, tak tylko p. Michalkiewicz potrafi), jednak analizujmy treść, a nie formę. Wtedy zauważycie, żę zbyt wiele tu słów rozłażących się na pośrednie tematy, podczas gdy styl p. Targalskiego jest inny - on pisze zwykle krótko i do rzeczy, czasami pomijając tak oczywiste (dla niego) sprawy, że niektórzy nawet nie potrafią zrozumieć, o czym napisał. Zupełnie odwrotnie do p. Michalkiewicza, który z kolei potrafi tak rozwlec się, że główny temat potrafi zostać nieżle zagrzebany w niektórych tekstach.
Czytając teksty obu panów od naprawdę wielu lat muszę też stwierdzić, że w przeciwieństwie do p. Michalkiewicza p. Targalski bardzo rzadko mylił się…