Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Po Powstaniu i przed powstaniem. Rady konsyliarza doskonałego. Polska maszeruje

Po Powstaniu i przed powstaniem

        Jeszcze nie ucichły echa syren, przypominające „godzinę W”, to znaczy - wybuch Powstania Warszawskiego, a już w Warszawie ruszyły przygotowania do następnego zrywu. Tym razem liczymy nie tyle na Stalina, bo ten jest już bardzo starym nieboszczykiem, ani na aliantów – bo jakże tu liczyć na jakichś „aliantów”, kiedy oto Nasz Najważniejszy Aliant właśnie podpisał ustawę numer 447 JUST, zobowiązując się na jej podstawie do dopilnowania, by Polska zadośćuczyniła żydowskim tak zwanym „roszczeniom” do ostatniego centa, co doprowadzi do żydowskiej okupacji naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju? Toteż teraz liczymy na Niemców, którzy już są „dobrzy”, kochają wolność i demokrację, a nade wszystko – praworządność i sprawiedliwość. Toteż nic dziwnego, że właśnie ku nim kierują się tęskne spojrzenia płomiennych bojowników o praworządność i sprawiedliwość, no i oczywiście – o demokrację, bez której – ani rusz.
Okazało się, że i powstańcy warszawscy też walczyli o demokrację, co prawda niekiedy „bez swojej wiedzy i zgody”, ale ani wiedza ani zgoda nie ma tu nic do rzeczy, bo ocena takiego czy innego zachowania wynika z przesłanek obiektywnych. Nawet gdy niektórym z nich się wydawało, że walczą o niepodległość, to był to błąd, a ten błąd się bierze stąd, że jeszcze nie słyszeli nie tylko o obiektywnych prawach dziejowych, ale nawet – o zwyczajnej mądrości etapu, której przykładów dostarcza nam żydowska gazeta dla Polaków, pod redakcją pana redaktora Adama Michnika. W domu wisielca nie wypada rozprawiać o sznurze, więc w najbardziej postępowej interpretacji Powstania, chodziło w nim nie o żadną tam „niepodległość”, tylko o „demokrację i praworządność”. Jakże tu bowiem eksponować niepodległość w sytuacji, gdy po Anschussie Polska stała się częścią składową Unii Europejskiej, a nigdy w historii żadna część składowa jakiegokolwiek państwa nie była niepodległa. Mogła mieć taki czy inny zakres autonomii, ale podlegała władzom państwa, którego część składową stanowiła. Jakże zatem mówić o „niepodległości” w sytuacji, gdy ponad 80 procent uchwalanego u nas prawa stanowią dyrektywy Komisji Europejskiej, bombardującej podległe jej bantustany nie kiedy nawet w ilości większej, niż jedna dziennie? Kiedy Komisja Europejska prowadzi przeciwko naszemu bantustanowi surowe postępowanie, po którego zakończeniu na pewno poleci niejedna głowa – co już teraz zapowiadają płomienni szermierze, komunikując: „będziesz siedział!” nawet panu prezydentowi Dudzie?

        Toteż jeszcze przed wybiciem „godziny W”, przez Warszawę ruszył „Marsz Milczenia” z inicjatywy pana Henryka Wujca. Takie intensywne milczenie jeśli nawet nie przekłada się na złoto, to i tak jest bardzo korzystne. Pod taki Marsz można bowiem podłożyć intencje i treści, które akurat spodobają się Naszej Złotej Pani z Berlina. Kto wie, czy nie wypowie ona słów zachęty do następnego zrywu w obronie demokracji i praworządności? Nie jest przecież żadną tajemnicą, ze na początek września planowany jest w Warszawie Kongres Opozycji Ulicznej, w którym ponad podziałami wezmą udział ulicznice i ulicznicy z całej Polski, a moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus rzuciła myśl, by ten Kongres przekształcił się w alternatywny, a właściwie nie „alternatywny”, ale jedynie słuszny organ władzy ustawodawczej? Jeśli tedy mamy tak wyraźną zapowiedź pojawienia się dwuwładzy, to próba sił wydaje się nieunikniona. Nie inaczej było w roku 1981, kiedy to, w następstwie wyborów w „Solidarności”, liczącej podówczas co najmniej 10 mln członków, do których trzeba by dodać około 3 mln członków Solidarności Rolników Indywidualnych i dorzucić jeszcze członków Solidarności rzemieślniczej – pojawiła się narodowa reprezentacja polityczna. W tej sytuacji generał Jaruzelski już nie czekał długo, tylko proklamował stan wojenny, który polegał spacyfikowaniu historycznego narodu polskiego przez polskojęzyczną wspólnotę rozbójniczą przy użyciu naszej niezwyciężonej armii, która wybiła mu z głowy mrzonki o jakiejś „niepodległości”.

        Toteż nic dziwnego, że i teraz żydowska gazeta dla Polaków podgrzewa atmosferę, licząc być może na to, że Nasza Złota Pani w obronie demokracji i praworządności w Polsce, uruchomi Hilfswilligen w postaci zadaniowanych dywersyjnie członków prawie dwumilionowej diaspory ukraińskiej w Polsce do wszczęcia „wołynki”, skierowanej w pierwszej kolejności przeciwko „obozowi narodowo-polskiemu” – jak to napisał w swoim „Dzienniku” Józef Goebbels pod datą 16 sierpnia 1944 roku. Ten „obóz”, wbrew pozorom, wcale nie obejmuje tak zwanej „dobrej zmiany”, która przecież milcząco pogodziła się już z z perspektywą żydowskiej okupacji Polski i tylko kombinuje, jakby się tu w niej urządzić. Widać to choćby w postępowaniu pana wicepremiera Glińskiego, który nie szczędzi wydatków na rozmaite, miłe Żydom przedsięwzięcia, pewnie w nadziei, że kiedy już wejdą do swego królestwa, to wspomną życzliwie i o nim – podobnie jak w postępowaniu niektórych przedstawicieli przewielebnego duchowieństwa, którzy od lat stręczą mniej wartościowemu narodowi tubylczemu tak zwane „judeochrześcijaństwo”. Również i tym razem „katynizacja” (tego właśnie określenia użył we wspomnianym zapisie Goebbels) może objąć właśnie „obóz narodowo-polski”, co – mówiąc nawiasem – jeszcze w styczniu zapowiedział pan minister Joachim Brudziński, no a 1 sierpnia wykonała niby to stojąca po przeciwnej stronie barykady i reprezentująca obóz zdrady i zaprzaństwa pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, nakazując policji zablokowanie ONR-owskiego Marszu Powstania Warszawskiego pod pretekstem, jakoby jeden z jego uczestników miał na koszuli marksistowskie emblematy w postaci sierpa i młota. Toteż dobrze szczwana w produkowania tzw. „faktów prasowych” „Gazeta Wyborcza” publikuje rewelacje, że „byli prezydenci, opozycjoniści, ludzie nauki i sztuki apelują: policja nie jest własnością jednej partii!” To jasne, dlaczego miałaby być własnością jeden partii, kiedy pan Daniel Fried i generał Kiszczak, w ramach przygotowań do sławnej transformacji ustrojowej ustalili, że będą dwie partie; z których jedna będzie postępowa, a druga – zachowawcza? W tym właśnie kierunku zmierzają postanowienia ordynacji wyborczej, a jeśli jeszcze ktoś miałby co do tego wątpliwości, to ostatecznie powinien przekonać go zaskakujący gest Kukuńka, który zwrócił się do Jarosława Kaczyńskiego z ofertą wybaczenia z jednej strony i z prośbą o przebaczenie z drugiej. Najwyraźniej oficer prowadzący musiał uświadomić mu nadciągającą zgrozę, zademonstrować mu czeluście piekielne i przestrzec, że jeśli się nie opamięta, to cały czas będzie bolało, więc nasz Kukuniek, co to jeszcze niedawno wybierał się do Warszawy z pistoletem, wystraszył się nie na żarty. Ciekawe, czy prezes Jarosław Kaczyński Kukuńkowi przebaczy i też poprosi o przebaczenie, czy też będzie trwał w sprośnych błędach Niebu obrzydłych?


Rady konsyliarza doskonałego


        Jeśli ktokolwiek jeszcze miał wątpliwości, że Uniwersytet Warszawski stanowi rodzaj parku jurajskiego, w którym znalazły przytulisko rozmaite osobliwości, nie tylko okazy kopalne w rodzaju hominis tristis diluvii testis, to właśnie może się o tym wszystkim przekonać na przykładzie pana profesora Marcina Matczaka. Pan profesor, zresztą nadzwyczajny, jest człowiekiem stosunkowo młodym, zaledwie 42-letnim, w czym nie byłoby nic osobliwego, bo – jak głosi perskie przysłowie - „dobry kogut w jajku pieje”. Niestety jakiś diabeł podkusił go, by dołączył do Zespołu Ekspertów Prawnych Fundacji Batorego, wskutek czego wpadł w złe towarzystwo. Fundacja Batorego, jak wiadomo, utworzona została przez starego, żydowskiego grandziarza finansowego Jerzego Sorosa, nie tylko jako wywiadownia gospodarcza, ale również narzędzie korumpowania rozmaitych autorytetów moralnych, w dodatku – za niewielkie pieniądze. O ile mi wiadomo, Fundacja dysponuje rocznym budżetem stanowiącym równowartość miliona dolarów – ale okazuje się, że do skorumpowania tubylczych autorytetów moralnych to zupełnie wystarczy. Jest w tym pewna tradycja, bo jeszcze w I Rzeczypospolitej, w jej okresie schyłkowym, ambasadorowie sąsiednich państw korumpowali posłów i senatorów za podobnie małe łapówki. Kiedy byłem jeszcze redaktorem naczelnym Najwyższego Czasu, otrzymywałem z Fundacji Batorego coś w rodzaju sprawozdania finansowego, które było znakomitym przewodnikiem po polskim życiu publicznym, pozwalającym zorientować się, dlaczego osobistości z listy płac Fundacji ćwierkają z właściwego klucza. Mężem zaufania grandziarza na nasz nieszczęśliwy kraj jest Główny Cadyk III Rzeczypospolitej, czyli pan Aleksander Smolar. Wprawdzie mówi się, że żadna praca nie hańbi, niemniej jednak niektóre zajęcia nadal budzą wątpliwości, a nawet uważane są za przestępstwa – jak na przykład czerpanie zysków z cudzego nierządu. Fundacja Batorego niewątpliwie podżega mnóstwo ludzi do nierządu, co prawda nie fizycznego, tylko intelektualnego, ale to chyba jeszcze gorsze. Nierządnica cielesna sprzedaje tylko swoje ciało, podczas gdy nierządnica intelektualna frymarczy swoją duszą. Pewnym wytłumaczeniem powszechności tego procederu może być popularne w środowiskach postępackich przekonanie, że ludzie nie mają duszy – co w wielu przypadkach, na przykład w przypadku pana Aleksandra Kwaśniewskiego wydaje się nawet prawdopodobne, jeśli nie wręcz charakterystyczne – co, nawiasem mówiąc, pozwala mu pławić się w stanie pierwotnej niewinności. Nie chcę przez to powiedzieć, że i pan profesor Marcin Matczak uprawia takie jawnogrzesznictwo, uchowaj Boże - ale nie bez powodu popularne przysłowie przestrzega, że z kim przestajesz, takim się stajesz.

        Musi być bowiem jakaś przyczyna, dla której nie tylko zaangażował się w walkę o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju – co jeszcze nie byłoby takie straszne, chociaż oczywiście powinno budzić niepokój – ale przede wszystkim dlatego, że w tej walce najwyraźniej zaczyna zatracać poczucie rzeczywistości. Buzowaniem gersdorfin podczas upałów wszystkiego wytłumaczyć nie można, więc w takim razie jak wytłumaczyć radę, jakiej pan profesor Marcin Matczak udzielił czasopismu „Newsweek”, kierowanym przez znanego z żarliwego obiektywizmu pana redaktora Tomasza Lisa? „Sędziowie Sądu Najwyższego mogą zablokować PiS-owską wycinkę w najważniejszym polskim sądzie. Ale muszą się spieszyć” radzi profesor Matczak i kontynuuje. - „Jest jeszcze procedura, która może uchronić przed czystką sędziów SN, którzy ukończyli 65 lat, ale wymaga szybkiego działania. Wystarczy, że przy okazji rozpatrywania sprawy zawierającej tzw. aspekt unijny, np., dotyczącej ochrony środowiska, sędziowie wystąpią do Trybunału Sprawiedliwości UE z zapytaniem, czy po zmianach wprowadzonych przez PiS nadal są niezależnym sądem i mogą taką sprawę rozpatrywać” - radzi pan profesor Marcin Matczak. Już mniejsza o to, dlaczego pan profesor Matczak ratunek dla praworządności upatruje w pozostawieniu w Sądzie Najwyższym sędziów, którzy ukończyli 65 lat – chociaż nie od rzeczy będzie zatrzymać się i nad tym. Tacy sędziowie aplikację sądową kończyli – podobnie jak pani Małgorzata Gersdorf – w latach 70-tych, no a potem otrzymywali nominacje – formalnie od Rady Państwa. Tak naprawdę jednak, o tych nominacjach decydowały instancje partyjne, na podstawie opinii Służby Bezpieczeństwa, która wyrokowała, czy taki jeden z drugim kandydat na sędziego „daje rękojmię” należytego wykonywania swojej służby, czy nie. W jaki sposób SB nabierała przekonania, że kandydat tę rękojmię „daje” - tego nawet nie śmiem się domyślać – ale determinacja, z jaką stare kiejkuty akurat ich uznały za najważniejszą gwarancję praworządności, skłania do zastanowienia tym bardziej, że – jak wiadomo – w latach 80-tych sowieciarze pozwolili STASI na werbowanie agentów we wszystkich środowiskach w Polsce. Oczywiście nie wszyscy sędziowie musieli zostać zwerbowani, co to, to nie – ale zainteresowanie Naszej Złotej Pani i niemieckiego owczarka Franciszka Timmermansa tą sprawą też jest charakterystyczne.

        Mniejsza jednak o to, bo znacznie ciekawsza i nie pozbawiona niezamierzonego zapewne efektu komicznego, jest rada pana prof. Matczaka, by sędziowie SN zwrócili się z pytaniem do ETS w Luksemburgu, czy są jeszcze niezależnym sądem, czy nie. Cóż sądzić o osobach, które same nie potrafią odpowiedzieć na tak proste pytanie? Gdyby mnie ktoś o coś takiego zapytał, to pomyślałbym sobie, że ten człowiek utracił poczucie rzeczywistości, że mówiąc krótko – jest to pacjent, a jeśli nawet nie – to skoro strzelił mu do głowy pomysł, by o takie rzeczy oficjalnie pytać – że to patentowany dureń. I tak źle i tak niedobrze – bo cóż w takiej sytuacji mogą sobie o takich sędziach Sądu Najwyższego w Polsce pomyśleć ich koledzy z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości? Ani jako pacjenci, ani jako durnie nie mogą tworzyć niezależnego sądu, toteż nietrudno przewidzieć, jakiej odpowiedzi udzieliłby Europejski Trybunał Sprawiedliwości i to nawet nie z powodu solidarności międzynarodówki przebierańców, tylko z pogardy, kto wie, czy nie uzasadnionej. Ponieważ dojście do takiego wniosku wcale nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego, to pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i czekać. Jeśli sędziowie SN skorzystają z rady pana prof. Marcina Matczaka, będzie to nieomylny znak, że nie tylko pozbawieni są elementarnego poczucia godności osobistej, ale w dodatku są głupsi, niż przewiduje ustawa. Co zaś tyczy się samego pana prof. Matczaka, to raczej nie skorzystałbym z żadnej jego rady, podobnie jak przewielebnemu księdzu Wojciechowi Lemańskiemu nie powierzyłbym nawet duszy od żelazka.


Polska maszeruje


        „Rosną młode kadry związku kombatantów” - tak za komuny żartowali sobie żartownisie, kiedy w miarę oddalania się momentu zakończenia wojny wzrastała liczebność Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Z podobną sytuacją spotykamy się tego lata w Warszawie i nie tylko tu. Wprawdzie od Powstania Warszawskiego minęły już 74 lata i ostatni powstańcy powoli przenoszą się do wieczności, ale zainteresowanie tamtym wydarzeniem nie tylko nie słabnie, ale jakby nawet rosło.
Składa się na to kilka przyczyn; obok rosnącego zainteresowania historią jakie widać w części młodego pokolenia, jest również pragnienie wykorzystania Powstania w toczącej się w Polsce politycznej wojnie. Wzrost zainteresowania historią w środowiskach młodzieżowych też ma co najmniej dwie przyczyny.
Pierwszą jest naturalna ciekawość przeszłości – jak było naprawdę, ale jest i druga. W związku z koordynacją żydowskiej polityki historycznej z polityką historyczną niemiecką, a także w perspektywie zrealizowania przez Polskę żydowskich „roszczeń” majątkowych preparowana jest poprawna historia Polski, w którą młode pokolenia maja uwierzyć. W te przygotowania zaangażowanych jest kilka instytucji, z Muzeum Żydów Polskich i Żydowskim Instytutem Historycznym na czele.
Gdyby zainteresowanie historią zanikło, to za kolejnych 70 lat okazałoby się, że II wojnę światową wygrał Tewje Bielski z pułkownikiem Stauffenbergiem. Podjęli oni nieubłaganą walkę z polskimi nazistami, którzy w obawie przez surowym sądem zagniewanego ludu, zabarykadowali się w Warszawie, gdzie nawet wzniecili powstanie, by wymordować resztę pozostałych przy życiu Żydów – ale ponieśli sromotną klęskę, w następstwie której rozproszyli się bez śladu i dopiero w roku 2017 okazało się, że potajemnie wrócili do Warszawy i to w liczbie co najmniej 60 tysięcy.
Na razie koryfeusze polskiej historii jeszcze trochę się krępują, zwłaszcza, że coraz więcej młodych ludzi, w miarę poznawania prawdy o przeszłości własnego narodu odwraca się od preparowanej historii Polski z pogardą.

        Powstanie Warszawskie znakomicie nadaje się do politycznego wykorzystania, toteż coraz to nowi kandydaci na Umiłowanych Przywódców w dymach płonącej Warszawy próbuje – jak powiedziały to Józef Ozga-Michalski - „uwędzić swoje półgęski ideowe”.
Skoro tak, to sygnał do powstania dał w Kostrzynie nad Odrą sam „Jurek Owsiak”, a w Warszawie biłgorajski chłop opętany przez Żydów, czyli pan Henryk Wujec już o 16.00, a więc całą godzinę przed słynna „godziną W”, poprowadził „Marsz Milczenia” od ulicy Kilińskiego ku ulicy Waliców.
W ten sposób do Powstania Warszawskiego podłączył się obóz zdrady i zaprzaństwa, na co dzień walczący o praworządność między innymi za pomocą listów do niemieckiego owczarka Franciszka Timmermansa z prośbą o interwencję. Uczestnicy tego marszu przez cały czas intensywnie milczeli, niczym papież Franciszek w Oświęcimiu, spełniając w ten sposób prośbę pani Naomi di Segni, przewodniczącej Związku Włoskich Żydów. Ma to oczywiście swoje dobre strony, bo pomyślmy tylko, co mogliby powiedzieć o Powstaniu Warszawskim członkowie obozu zdrady i zaprzaństwa?
Z kolei obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm wprost pławi się w patriotycznej atmosferze, niczym w siarczanych kąpielach, lecząc w ten sposób swoje polityczne dolegliwości. Któż bowiem, widząc pana prezydenta, jak na Placu Piłsudskiego z zapałem śpiewa powstańcze piosenki, ośmieliłby się zapytać go o przyczynę „intensywnego milczenia” w czasie gdy część działaczy Polonii Amerykańskiej prowadziła desperacji lobbing przeciwko ustawie nr 447 JUST, która może doprowadzić do żydowskiej okupacji Polski? To nie byłoby taktowne, nie mówiąc już o tym, że takiego śmiałka pewnie zatrzymałaby ochrona. Więc z jednej strony mamy Marsz Milczenia z udziałem obozu zdrady i zaprzaństwa, a z drugiej – lecznicze kąpiele w patriotycznej atmosferze, w jakiej pławi się obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm.
I tylko ONR-owcom Marsz Powstania Warszawskiego się nie udał, bo na rondzie de Gaulle`a zatrzymała go policja, podobno działająca na rozkaz pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, która na koszulce jednego z uczestników tego marszu dopatrzyć się miała marksistowskich emblematów w postaci sierpa i młota.
Okazuje się, że pani Hanna Gronkiewicz-Waltz, która przez całe lata nie zauważała adwokacko-urzędniczej mafii grabiącej warszawskie nieruchomości, tutaj natychmiast wypatrzyła w tłumie osobnika z marksistowskimi emblematami. Oczywiście nie wiemy, czy ten osobnik rzeczywiście tam był, a jeśli nawet – to czy przypadkiem nie został tam posłany przez panią prezydent, albo jeszcze lepiej – przez starych kiejkutów, którzy przecież musieli i nad panią Hanną i wspomnianą mafią trzymać parasol ochronny? Podobnie było przecież w przypadku pana Dominika Tarasa, który na Krakowskie Przedmieście „skrzyknął” kilkuset, a może nawet tysiąc alfonchów ze złotymi łańcuchami z tombaku na byczych karczychach, którzy modlącym się tam kobietom proponowali, by im „pokazały cycki”.
„Gazeta Wyborcza” pisała w entuzjastycznym tonie o podmuchu „świeżego powietrza”, który rozwiał panujący tam zaduch. Żeby taki patriotyczny zaduch na Krakowskim Przedmieściu wyczuć z ulicy Czerskiej na Dolnym Mokotowie, trzeba mieć specjalnego nosa – no ale z tym w gronie redakcyjnego Judenratu nie ma kłopotu. Tak czy owak – Marsz Powstania Warszawskiego w wykonaniu ONR-owców zastał zablokowany. Okazuje się, że polityczna wojna swoją drogą, ale gdy w grę wchodzi zablokowanie możliwości pojawienia się politycznej alternatywy, to pani Hanna Gronkiewicz-Waltz staje po tej samej stronie, co dysponent policji i viribus unitis robią „no pasaran”.

        Toteż bez specjalnego zaskoczenia odnotowujemy inicjatywę Wielce Czcigodnego Arkadiusza Mularczyka, by Trybunał Konstytucyjny w Warszawie pozbawił Republikę Federalną Niemiec immunitetu państwa suwerennego. Kiedy już ją tego immunitetu pozbawi, to każdy Polak będzie mógł wystąpić do niezawisłego sądu, który przyzna mu stosowny udział w rekompensatach. Nie muszę dodawać, że wszystkie te sprawy może prowadzić pan Arkadiusz Mularczyk, który w cywilu jest adwokatem i zdążył zyskać reputację eksperta.
Dodatkowym impulsem do tej inicjatywy może być okoliczność, że pan Jan Zbigniew hrabia Potocki, uważający się za prezydenta Polski, właśnie wygrał od Niemiec 850 miliardów dolarów tytułem reparacji wojennych, co prawda przed Europejskim Sądem Polubownym Sądem Arbitrażowym w Ciechanowie, który funkcjonuje przy Regionalnym Klubie Biznesu w Opinogórze – niemniej jednak wygrał. W tej sytuacji obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm nie mógł pozostać bierny – co ilustruje czastuszka treści następującej: Już Kaczyński srogo łypnął spod swych okularów. Zaraz Niemcy nam wypłacą miliardy dolarów! Hej, hej Dunia ma, Dunia diewuszka maja!


© Stanisław Michalkiewicz
2-4 sierpnia 2018
www.MagnaPolonia.org / www.Goniec.net / www.Michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © Ministerstwo Propagandy III Rzeszy / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2