Według Amerykanów pomysł na sklepy samoobsługowe pojawił się w USA już w latach 30. XX wieku, jednak były to z reguły niewielkie sklepy z artykułami spożywczymi, które nie wymagały ważenia lub krojenia. Francuskojęzyczni Kanadyjczycy twierdzą natomiast, że pomysł pochodzi z rozpowszechniających się w tym samym czasie w kanadyjskiej prowincji Quebec małych sklepików osiedlowych zwanych tam do dzisiaj depanneur, w których sprzedaje się tzw. mydło i powidło, czyli wszystko, co tylko można położyć na półkach. Sklepiki te zwykle obsługiwane były przez samego właściciela i często działały na podobnej, samoobsługowej zasadzie, gdzie klient sam brał towar i płacił za niego sprzedawcy za niewielką ladą.
Jednak rzeczywiste sklepy samoobsługowe w takiej postaci, w jakiej znamy je dzisiaj, bez wątpliwości powstały w USA w 1937 roku, gdy pierwsze nowojorskie sklepy samoobsługowe zostały wyposażone w sklepowe wózki dla klientów robiących zakupy. Pomysł z wózkami bardzo szybko rozprzestrzenił się w całej Ameryce i tylko wybuch wojny powstrzymał na kilka lat ekspansję sklepów samoobsługowych na resztę świata. Jednak w ciągu zaledwie kilku lat natychmiast po II wojnie światowej podobne sklepy zaczęły już powstawać wszędzie tam, gdzie przebywały wojska amerykańskie – od Anglii, przez Francję, Niemcy i Włochy w Europie, aż po daleki Hong Kong i Australię. Prawdopodobnie najdłużej przed tym „amerykańskim wynalazkiem” bronili się konserwatywni i z reguły bardzo odporni na wszelkie zmiany społeczne Japończycy, ale nawet oni, gdy już „zasmakowali” samoobsługowej nowinki, prawie natychmiast zastąpili wózkami i regałami wszystkie większe sklepy spożywcze, a później i innych branż.
W Polsce pierwsze sklepy samoobsługowe zaczęto otwierać w drugiej połowie lat 50. XX wieku. Po Białymstoku kolejne „SAMy” otwarto w następnych latach w kolejnych miastach. Były to – podobnie jak w Ameryce – najpierw obiekty branży spożywczej, a dopiero po przyzwyczajeniu klientów do nowego systemu sprzedaży ten system handlu został rozszerzony także na inne branże, ostatecznie doprowadzając do utworzenia wielobranżowych tzw. domów towarowych. Jednak przed utworzeniem pierwszych domów towarowych w PRL (będących wówczas odpowiednikami dzisiejszych może nie galerii handlowych, ale z pewnością o podobnym, a często większym asortymencie od współczesnych super– i hiper–marketów), w całym kraju zaczęły powstawać także tzw. „SuperSAMy”, będące sklepami samoobsługowymi o znacznie poszerzonym asortymencie towarów, zawierającymi m.in. osobne stoiska z wyrobami delikatesowymi czy alkoholowymi (podobnie jak obecne supermarkety).
Pierwszym obiektem tego typu był z hukiem otwarty 6 czerwca 1962 roku i od razu ogromny sklep samoobsługowy „SuperSAM” przy ul. Puławskiej 2 obok placu Unii Lubelskiej w Warszawie, który prawdopodobnie aż do końca PRL pozostał największym „SuperSAMem” w Polsce. Być może później otwarty w Poznaniu „SuperSAM” był większy, ale z braku danych o powierzchni i kubaturze obydwu obiektów nie jestem w stanie podać jednoznacznej informacji. W każdym razie huk przy otwarciu pierwszego „SuperSAMu” był dosłowny, gdyż Warszawiacy tak bardzo napierali na drzwi przed jego otwarciem, że nie pomogła nawet obecność funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i pod naporem ogromnych tłumów zrobione ze szkła drzwi nie wytrzymały i rozpadły się w drobny mak…
Warszawski „SuperSAM”, w przeciwieństwie do Białostockiego prekursora otwartego 8 lat wcześniej, był nie tylko jak na tamte czasy ogromny, ale jako samodzielny obiekt był też wyjątkowo rozpoznawalnym dziełem architektury.
Zaprojektowany przez jednych z najwybitniejszych architektów tamtych czasów – Jerzego Hryniewieckiego, Macieja Krasińskiego i Macieja Gintowta – powstał w błyskawicznym (jak na PRL) czasie niecałych 2 lat. Najbardziej nowatorski był dach sklepu, zawieszony i utrzymywany za pomocą systemu dźwigarów i stalowych lin.
Przez wiele lat sklep ten był jedyną tak dużą placówką w Polsce. Na zakupy ciągnęli do niego mieszkańcy nie tylko całej Warszawy, ale i okolic. Dla przyjezdnych był taką samą atrakcją jak Pałac Kultury i Nauki (Zamek Królewski nie był wtedy jeszcze odbudowany z niemieckiego barbarzyństwa i stał się warszawską atrakcją nr.1 dopiero dekadę później). Być może dlatego „SuperSAM” prawie natychmiast stał się też sklepem niemal kultowym.
Działał przez 3 i pół dekady, do 2006 r., gdy podupadły i podobno grożący zawaleniem się budynek został ostatecznie rozebrany i zastąpiony wieżowcem, pomimo wielu protestów mieszkańców Warszawy. Od jego rozebrania nie powstrzymało ówczesnych władz Warszawy nawet przyłączenie się do protestów przeciwko jego zburzeniu koncernu McDonald's, zajmującego od lat 90. część budynku. Firma proponowała nawet sfinansowanie remontu unikatowego dachu, ale władze miejskie były nieubłagane.
Pierwszy polski „SuperSAM” zachował się jednak dla potomnych w całej swej okazałości na taśmie filmowej – to w nim właśnie toczy się duża część akcji znakomitej komedii Jerzego Gruzy z 1970 roku p.t. „Dzięcioł".
„SAMy” i „SuperSAMy” od końca lat 60. XX wieku stały się powszechnym widokiem i stałym elementem osiedlowych pejzaży PRL-u, istniejącym w prawie każdej większym miasteczku i miejscowości. Zaczęły znikać dopiero w pierwszych latach istnienia III RP, ale dla wielu starszych Polaków słowo „supersam” jest do dzisiaj synonimem supermarketu i hipermarketu, nadal z przyzwyczajenia tak określających osiedlowe sklepy spożywcze.
© Anna M. Popławska
1 czerwca 2012
źródło publikacji: „Tak było: Białystok 1956”
(uaktualnienie: 2012-06-27) blog FilmyPolskie888
1 czerwca 2012
źródło publikacji: „Tak było: Białystok 1956”
(uaktualnienie: 2012-06-27) blog FilmyPolskie888
Wolne do kopiowania na tej samej licencji: CC-BY-SA
(Creative Commons Licence - By Attribution, Share Alike - polskie tłumaczenie tutaj)
(Creative Commons Licence - By Attribution, Share Alike - polskie tłumaczenie tutaj)
„Masa towarowa” w piramidce i kolejka po koszyk,
ale „klient ma zawsze rację”
Samoobsługa w PRL-u
Na halę sprzedażową wchodziło się po odstaniu w kolejce po koszyk. Towary były ułożone w piramidki, co pomagało sprzedawcom zorientować się, czy nie doszło do kradzieży. Monitoring polegał na tym, że jedna z pracownic obserwowała, czy klient nie pakuje czegoś za pazuchę. 60 lat temu powstał w Polsce pierwszy sklep samoobsługowy i szybko pojawiły się kolejne.
„W sklepach samoobsługowych stałe miejsce pracy ma tylko kasjerka. Jest nim boks kasowy. Kasjerka lewą ręką wyjmuje towary z koszyka i przekłada do kosza zamiennego. Zaś prawą ręką wbija należność na klawiszach kasy rejestracyjnej. Następnie inkasuje gotówkę. Pozostali pracownicy nie mają stałych miejsc pracy. Poruszają się po całej hali służąc nabywcom pomocą i uzupełniając towar na półkach” – tak organizację pracy sklepów samoobsługowych opisywał w 1983 roku „Społemowiec Warszawski”.
Sposoby na zakupowe szaleństwo
Bogusław Pieńkowski dyrektor Hali Mirowskiej i Sezamu wspomina, jak jego teść radził sobie na zakupach w warszawskim Supersamie.
– Tłum klientów kłębił się przy ladzie chłodniczej z paczkowanym mięsem. Kiedy klienci chwytali, co się dało i wrzucali do koszyków, by potem z boku przejrzeć towar i wybrać najlepsze kawałki, on – spokojnie stojąc z tyłu – wyciągał z jakiegoś koszyka jedną z paczek i spokojnie robił zakupy dalej – opowiada ze śmiechem.
W takim rejwachu nikt się nawet nie orientował, że z koszyka ubyła mu łopatka wieprzowa.
50 koszyków na 100 m kw.
Pierwszy w Polsce sklep samoobsługowy otwarto w 1956 roku w Białymstoku przy ulicy Lipowej. Rok później w Warszawie powstaje kolejne 7 sklepów samoobsługowych. Dwa lata później w stolicy jest ich już 51.
– Zainteresowanie klientów było bardzo duże. Wszyscy lubią nowinki. A to była nowoczesna forma handlu, ściągnięta z Zachodu – opowiada portalowi tvp.info Bogusław Pieńkowski.
– Klienci byli bardzo zadowoleni. Mogli dotknąć wszystkiego, pomieszać, pogrzebać – wspomina Alina Cacko, sprzedawczyni z Sezamu, dzisiaj na emeryturze. Dodaje, że taka forma miała sprzyjać rozładowaniu kolejek, zmory tamtej epoki. Zalecano, by na każde 100 metrów kwadratowych powierzchni sprzedażowej było 50 koszyków lub 25 wózków. Ale koszyków zawsze było za mało.
Kolejka po koszyk
„Na halę sprzedażową wchodzi się po odstaniu w kolejce po koszyk” – napisał do „Społemowca warszawskiego” w 1983 roku niezadowolony klient. To z resztą nie koniec jego utyskiwań. „Mając przy sobie puste butelki po „Mazowszance” i mleku klient dobiera butelki pełne i zadowolony, że je wymieni przy kasie, staje w kolejce do płacenia. Tymczasem w kasie dowiaduje się, że oddać butelki może tylko w specjalnym punkcie skupu. A tam kolejna kolejka na dwie godziny stania” – grzmiał autor skargi.
„Klient ma zawsze rację”
Sieć sklepów samoobsługowych rosła w szybkim tempie. W 1961 roku w Warszawie było ich już 160 na 1193 punkty sprzedaży ogółem. W tym roku nastąpił także w spółdzielczości spożywców ważny zwrot w stosunkach pomiędzy handlem a nabywcami pod hasłem: „klient ma zawsze rację”. Zaczęto przykładać większą wagę do miłej obsługi. Chodziło o to, by klient czuł się komfortowo. Tym bardziej, że trzeba było mieć na niego oko, bo samoobsługa sprzyjała kradzieżom.
Dyskretny nadzór
„Społemowiec Warszawski” na swoich łamach instruował: nadzór nad towarami oraz nad ruchem konsumentów należy sprawować dyskretnie. Tak, aby nie stwarzało to nieprzyjemnej atmosfery wśród nabywców. Salę sprzedażową powinno obserwować się podczas wykonywania innych czynności, np. poprawiania towarów na półkach, kartek cenowych czy uzupełniania towarów czy przenoszenie koszyków.
Zwracano uwagę, by w podejrzanej sytuacji nie wszczynać alarmu, tylko zbliżyć się do dziwnie zachowującej się osoby lub grupy i zapytać, czy można w czymś pomóc.
Powrót tradycji
Alina Cacko opowiada, że w Sezamie zawsze jedna z pracownic stała przy wejściu i obserwowała klientów. Wspomina, że pewnego razu jej koleżanka w ciąży rzuciła się w pościg za złodziejem, co niestety skończyło się tragicznie, bo straciła dziecko. W PRL o ochroniarzach nie było mowy. Czasem nagłaśniano w mediach informacje o zakładanym tu i ówdzie monitoringu, ale to były bujdy. Chodziło o to, by zniechęcić ewentualnych złodziei.
W warszawskim Supersamie przy placu Unii Lubelskiej funkcję swoistej kamery pełniła zawsze jedna z pracownic, która całe dnie spędzała na antresoli, obserwując tłum klientów. Jednak liczba kradzieży rosła.
– Nie było rady, trzeba było część artykułów luksusowych przenieść na stoiska tradycyjne – mówi Jolanta Jędrzejewska z WSS Śródmieście. Na tzw. tradycję przeniesiono artykuły wedlowskie, cukier, alkohole, czy lepsze wędliny i produkty zagraniczne.
Piramidki z puszek
A to, co zostało, trzeba było ładnie na hali sprzedażowej rozlokować. Sprawa nie była prosta, bo towarów brakowało i były mało zróżnicowane. Handlowcy mieli zwyczaj układania ich np. w piramidki. Krytycznie oceniono to w „Społemowcu”. „Sprzedawcy mają zwyczaj układać towary w piramidki, bryły foremne lub finezyjne, które mają być ozdobą, a zarazem ułatwiają zorientowanie się, czy towar nie został skradziony. Taki sposób układania artykułów sklepach samoobsługowych jest niewłaściwy” – czytamy. Zwracano uwagę, że towar znajduje się w sklepie nie dla ozdoby.
Na puste półki sklepowe czasem trafiały kwiatki doniczkowe. Dzięki temu miało być ładniej i bez wrażenia pustych półek.
Handel to lada
Sklepy w PRL często padały łupem złodziei nie tylko tych drobnych. Nie było ochrony, ani alarmów często nawet krat. Sklep stojący na uboczy przy ulicy Meksykańskiej w latach 80 okradano średnio 5 razy do roku. Z tego samego powodu sparaliżowano pracę wielkiego na owe czasy ursynowskiego Megasamu. Klienci narzekali i szli do okolicznych sklepów, chętnie wybierając mniejsze samy i supersamy. Kolejki do sklepów ustawiały się już godzinę przed otwarciem.
– Klienci wpadali, jak szarańcza – wspomina ekspedientka z Sezamu.
„Mówiąc między nami, ja nie lubię samoobsługi. Ja ją rozumiem, ale dla mnie handel to jest lada. I rozmowa. Ciekawe, może kiedyś świat wróci do tego” zastanawiał się w 1977 roku dyrektor warszawskiego Supersamu w reportażu Małgorzaty Szejnert.
© Anita Blinkiewicz
23 stycznia 2016
źródło publikacji: „Tygodnik TVP”
www.tvp.info
23 stycznia 2016
źródło publikacji: „Tygodnik TVP”
www.tvp.info
Ilustracje:
Fot.1
Fot.2
MATERIAŁY PRZYWRÓCONE Z KOPII ZAPASOWYCH, Z TEGO POWODU ORYGINALNY FORMAT MOŻE NIE PASOWAĆ DO FORMATU OBECNEGO BLOGU. NIEKTÓRE ILUSTRACJE MOGĄ BYĆ OBECNIE NIEDOSTĘPNE, A LINKI MOGĄ BYĆ NIEAKTUALNE.
"nie było nawet krat" - jakie to typowo polskie myślenie (obecnie). Kraty, kraty wszędzie kraty na parterze i nawet na wyższych piętrach.
OdpowiedzUsuńCiekawe że w takiej Ameryce, Kanadzie, Australii, Japonii, nawet w Chinach nigdzie nie ma krat w żadnych oknach, nawet w bankach! (no może w więzieniach mają, ale więzień nie zwiedzałem więc nie wiem) Nawet na bliskim wschodzie (Egipt, Tunezja) nie mają tylu krat co w Polsce.
Czy Polacy to NARÓD ZŁODZIEI że potrzeba aż tyle krat w domach biurach i właściwie wszędzie?
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń