A przecież nie jest to sprawa decyzji, kiedy wyłączyć aparaturę podtrzymującej życie chorego; takie spory toczone są od dawna i nie wywołują już skrajnych emocji. Tu mamy oto do czynienia z sytuacją, kiedy są pieniądze na dalsze leczenie chłopca, jest szpital, który, w przeciwieństwie do brytyjskiego, przyznaje rację rodzicom dziecka, a więc widzi w jego leczeniu sens i chce je prowadzić, jest też gotowy, czekający od kilku dni na lotnisku transport. I są apele płynące z całego świata, by dać chłopcu szansę, na czele z prośbami Papieża - tego samego Franciszka, którego jeszcze niedawno ogłaszały lewicowe media i salony oberautorytetem, usiłując wszystkim krytykom zamknąć usta jego słowami o obowiązku miłosierdzia wobec uchodźców (z pełnym cynizmem zamazując przy tym różnicę między ludźmi uciekających przed wojną i prześladowaniami, o których mówił Papież, a każdym imigrantem, jaki ma wolę osiedlić się w Europie i dojąc tutejszy socjal jednocześnie narzucać jej swoje barbarzyńskie obyczaje).
I jest jeszcze, na dodatek, oczywisty dowód, że lekarze, którzy uznali stan chłopca za beznadziejny, pomylili się - bo miał ich zdaniem umrzeć w ciągu kilku minut po odłączeniu aparatury, a od wielu godzin wciąż żyje, mimo iż jest wedle wszelkiego prawdopodobieństwa celowo głodzony przez personel szpitala na śmierć i pozbawiany tlenu.
Pomimo tego wszystkiego państwo brytyjskie nie chce wypuścić chłopca ze swych szponów i w kolejnych instancjach sądowych obstaje przy tym, że Alfie Evans musi umrzeć w odmawiającej mu leczenia klinice. To nic, że zastosowana ekwilibrystyka prawna uwłacza zdrowemu rozsądkowi - sędzia, skądinąd działacz lewicowej organizacji, omalże śmiejąc się obrońcom chłopca w nos, orzeka, że dziecka, którego stan uznano za terminalny i dlatego odłączono je od aparatury, nie wolno rodzicom zabrać ze szpitala ani nigdzie przewozić, bo to mogłoby zagrozić jego zdrowiu. By rodzice nie odebrali własnego dziecka lekarzom, strzegą go kordony policji. Ba, w iście sowiecki sposób zmuszono ojca małego zakładnika, by wygłosił przed kamerami upokarzające, wiernopoddańcze oświadczenie o zaufaniu dla lekarzy-oprawców - łatwo sobie wyobrazić, że była to cena za to, by wreszcie podano choremu dziecku tlen i kroplówkę z pożywieniem.
Jednocześnie państwo brytyjskie grozi surowymi karami tym, którzy krytykują decyzje szpitala bądź sędziów. A kibicujący oprawcom facebook gorliwie usuwa profile solidaryzujących się z Alfiem oraz cenzuruje zdjęcia, na przykład takie, jak stosy pluszowych misiów przyniesionych w proteście pod ambasadę brytyjską przez Warszawiaków.
Żadne argumenty się nie liczą - tak zdecydowano i cały aparat państwa, z poparciem "całej postępowej ludzkości" będą się tego trzymać, choćby przyszło w końcu chłopca "w imię obrony jego prawa do godności", bo tak orwellowsko motywuje swe działania Wielka Brytania, dobić strzałem w potylicę. Z pozoru ten upór wydaje się irracjonalny.
Ale w istocie ma sens. Złowrogi sens, wspólny wszystkim totalitaryzmom. Nie chodzi o to, czy lekarze się pomylili, czy nie, ani, czy walka o życie chłopca ma szanse powodzenia. Chodzi o to, kto jest władny podejmować decyzję o nim. Nie jego rodzice, tym bardziej nie żaden tam Papież ani zagraniczna opinia publiczna - ale państwo. Gdy kilka miesięcy temu pisałem o tym państwie United Fascist Kingdom, to naprawdę nie była urażona duma czy felietonistyczna złośliwość, ale stwierdzenie faktu dla człowieka urodzonego po tej stronie "Żelaznej Kurtyny" na tyle dawno, by pamiętać czasy sowieckie, po prostu oczywistego.
Jednym z powodów, dla którego jakiś czas temu brytyjska policja uniemożliwiła mi spotkania z czytelnikami na Wyspach, zastraszając restauratorów, hotelarzy i dysponentów publicznych lokali (co samo w sobie jest wymowne), było opisanie przeze mnie szeregu charakterystycznych dla współczesnej Anglii wydarzeń. Takich, jak na przykład wizyta w przedszkolu grupy transwestytów "edukujących" dzieci pod kątem gejostwa i perwersji seksualnych, przed którą życzliwa dyrektor szkoły uprzedziła "po dobroci" posyłających tam dzieci Polaków, by przypadkiem nie przyszło im do głowy tego dnia pociech zatrzymać w domu, albowiem będzie to oznaczać natychmiastowe odebranie ich rodzicom przez angielski odpowiednik niesławnego "jugendamtu". Próba uchronienia dziecka przed deprawacją przez zawodowych zboczeńców oznacza bowiem według rządzącego w Anglii reżimu, że dziecko wychowywane jest w "nienawiści" i w "zabobonach religijnych", a to jest podstawą do skonfiskowania go przez państwo.
Kaliber spraw jest różny, ale mianownik ten sam: wasze dziecko nie należy do was, ale do państwa-molocha. Nie wy będziecie o nim decydować, ale panująca w tym państwie ideologia. W tym wypadku - ideologia postmarksistowska, przez niektórych zwana ideologią gender, sama, jak każda ideologia totalitarna, unikająca nazwy, a nawet ścigająca i karząca za próbę jej określenia. Jeśli państwo, w osobach swych urzędników, decyduje, czy możecie swoje dzieci uczyć dekalogu, decyduje również, kiedy ma umrzeć. I nie ustąpi, nawet jeśli się pomyliło, bo to by było przyznaniem się, że w systemie są błędy - a tego ideologia nie dopuszcza. (Jest tylko jeden wyjątek: to państwo, brutalne i bezwzględnie dla chrześcijan, zwłaszcza Polaków, nie odważy się ci podskakiwać, jeśli jesteś muzułmaninem - ale to zupełnie osobna historia).
Można przy okazji tej historii snuć różne opowieści. Mógłbym na przykład, po raz kolejny, bo to zawsze miłe sercom "prawicowego" czytelnika (a zakładam, że głównie taki tu zagląda) skupić się na obłudzie środowisk, które epatują nas wielkim współczuciem dla pszczoły, karpia i nutrii oraz lansują przy klinice "Budzik", a Alfiemu życzą, żeby szybko zdechł i nie podważał wiary w nieomylność lekarskich i urzędowych autorytetów. Albo wyszydzić obłudę organizacji w rodzaju Amnesty International, troskliwie zabiegających o "prawa" kobiet i różnorakich odmieńców, a w tak urągającej elementarnej sprawiedliwości sprawie nabierających wody w usta.
Ale ważniejsze wydaje mi się zwrócenie uwagi na coś zupełnie innego.
Otóż przepoczwarzenie się Wielkiej Brytanii, dawniej ostoi demokracji, w postmarksistowski reżim totalitarny, dokonało się pod rządami partii nominalnie konserwatywnej. Partii atakowanej za ów konserwatywny "imidż" przez lewicowe media, campusy i celebrytów - czego kwintesencją był odrażający festiwal radości, jakim zareagowały opiniotwórcze sfery brytyjskie na śmierć historycznej liderki Torysów, Margaret Thatcher. Dodajmy, że także partii związanej w europarlamencie z rządzącym Polską PiS-em.
Ten europejski alians, pisałem o tym wielokrotnie, nie wynikał z bliskości programowej - frakcję "europejskich konserwatystów" stworzył PiS z Torysami prawdopodobnie tylko dla dogodzenia ambicjom Michała "Misia" Kamińskiego, który umiejętnie wygrał małostkowość Jarosława Kaczyńskiego, pryncypialnie odrzucającego myśl, że jego partia mogłaby być w jednej eurogrupie z partią Tuska (choć właśnie tego wymagał interes Polski, czego dowodem, ile trzymaniu się frakcji z nazwy "chadeckiej" przez Fidesz Orbana zawdzięczają Węgry). Ale oczywista pozorność rzekomego "konserwatyzmu" Torysów, którzy przecież już nie od dziś mają tyleż wspólnego z Thatcher, co socjalista Czarzasty z socjalistą Piłsudskim, nigdy PiS nie przeszkadzała.
Zupełnie uzasadniony wydaje mi się lęk, że PiS, łączący konserwatywne przebranie i prawicowość na poziomie emocjonalnym, z lewicowością do szpiku w kolejnych konkretnych działaniach, może odegrać analogiczną rolę w Polsce.
Przypadkiem tragedia Alfiego i wywołane z nią poruszenie zbiegło się z brutalnym nawet jak na standardy polskiej polityki atakiem posłanki PiS Joanny Lichockiej na prolajferów walczących o wprowadzenie zakazu aborcji eugenicznej. Lichocka, niegdyś dziennikarka, znana głównie jako współautorka poruszającej "Mgły" i autorka kilku innych filmów o różnych kontekstach tragedii w Smoleński, naubliżała Kai Godek, nazwała "pajacem" Tomasza Terlikowskiego i zarzuciła cynizm Markowi Jurkowi, jednemu z nielicznych polskich polityków, który nigdy nie splamił się koniunkturalizmem.
W polemicznym zapale Lichocka ogłosiła, że walka o zakaz aborcji to "projekt polityczny" wymierzony przeciwko PiS i stoją za nią dawne peerelowskie służby - czego dowodem ma być, iż w 1989 SB nakazała swym agentom zadawać pytania o aborcję na spotkaniach wyborczych kandydatów OKP. Gdzieś tam jeszcze w tle pojawił się wątek agenturalności wobec Rosji Putina. Trudno z tym polemizować. Oczywiście, sprawa aborcji była przez prawie cały okres III RP cynicznie wykorzystywana do gry politycznej, obecnie robi to zresztą właśnie PiS - przedłużając w nieskończoność procedowanie nad społecznym projektem, który i tak odrzuci, buduje popularność lewicy, żeby podzielić obóz anty-pisu. Ale to nie ma się nijak do tego, że ludzie, którzy walczą o zakaz aborcji, robią to nie mniej szczerze, niż Lichocka walcząc o prawdę o tragedii w Smoleńsku.
Rzecz nie w poglądach posłanki - znając ją od dawna wiem, że zawsze były dość liberalne, to tylko medialny matriks za czasów PO uporczywie spłaszczał wszystkich "pisowców" do jednego strychulca - ale o okazane przez nią zacietrzewienie. Mam wrażenie, że wprowadza ją ono (odpukać!) na podobną równie pochyłą, którą przebył Stefan Niesiołowski, przed laty uważany za czołowego katolickiego fundamentalistę, który dziś nie tylko jest za aborcją, ale jeszcze wzywa do bojkotowania Jasnej Góry (!). Tyle, że dla Niesiołowskiego nadrzędnym kryterium dobra i zła jest szkodzić PiS - a Lichocka we wspomnianych wypowiedziach dała wyraz myśleniu symetrycznie odwrotnemu.
Lichocka, o ile wiem, potępienie dla walki o zakaz aborcji łączy z poparciem dla zakazu hodowli zwierząt futerkowych, motywowanego ochroną "żywych, czujących istot" przed cierpieniem. To, niestety, upodabnia ją do lewackich obłudników, roztkliwiających się nad losem karpi, ale trzymających kciuki za szybką śmierć chłopca, który wciąż żyjąc zaprzeczył nieomylności ideologii. Niestety, nie tylko ją. PiS z jednej strony wykorzystuje emocje konserwatywnie nastawionego społeczeństwa i kokietuje je pozorami twardej tożsamości katolickiej i narodowej - w czym uwiarygodniają je ataki zarówno tutejszej michnikowszczyzny, jak i mediów zachodnich, szermujących określeniami typu "nacjonalistyczny", "szowinistyczny" czy "nacjonalistyczno-katolicki". Z drugiej zaś - w prawie każdej konkretnej sprawie przepycha i uwiarygadnia agendę lewicową.
O aborcji - ani słowa, bo to zaszkodzi PiS, o żydowskich gangsterach i ich nieprzerwanym marszu po nasz majątek - nic się nie dzieje, Polacy, nic się nie dzieje, morda w kubeł na temat kolejnych sukcesów neobanderowców na Ukrainie, milczeć o prześladowaniu Polaków na Litwie. Każdy, kto ośmiela się zauważać te i inne problemy, to wymierzony przeciwko PiS "projekt polityczny", za którym stoi Putin i jego służby.
Za to w wizjach rozwoju kraju przez państwowe inwestycje w "elektromobilność" czy inne gierkowskie z ducha fantasmagorie, w promowaniu wizji państwa wszechmocnego, które musi obezwładniać obywateli dla ich własnego dobra, w lewackim pojmowaniu "wrażliwości ekologicznej", w "polityce kulturalnej", która od czasów PO zmieniła się tylko o tyle, że artyści czy muzea za plucie na Polskę, patriotyzm i tradycję katolicką dostają większe niż wtedy pieniądze - właściwie w każdym istotnym obszarze, poza Smoleńskiem, wpisywanym w straceńczo-romantyczną tradycję powstańczą, przez ostatnie dwa lata coraz bardziej bierze w PiS górę lewicowa agenda. Z wierzchu ornaty, maciejówki i wojownicze miny, a pod spodem recydywa socjalizmu i lękliwe ustępowanie przed naporem lewicy oraz stojących za nią lobbies.
Dokładnie to samo działo się z brytyjską partią konserwatywną, gdy dla świętego spokoju i czerpania pożytków z władzy punkt po punkcie kapitulowała przed agresywnym laicyzmem, genderyzmem, przed emocjonalnym szantażem wojujących homoseksualistów, feministek i zwolenników "społeczeństwa multikulturowego", aż z jej konserwatyzmu pozostała tylko nazwa.
Czy tak samo stanie się z PiS? Czy jego rządy okażą się, pod maską patriotyczno-narodowej retoryki, "prostowaniem dróg" dla niesionego przez lewicę nawrotu cywilizacyjnego barbarzyństwa i totalitarnego zamordyzmu - na dodatek, zawczasu wyposażanego przez PiS w narzędzia państwowej przemocy nad obywatelem? To najczarniejszy z możliwych scenariuszy. Ale, przyznam, mi osobiście coraz bardziej spędzający sen z powiek.
© Rafał A. Ziemkiewicz
27 kwietnia 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
27 kwietnia 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
Ilustracja Autora © brak informacji / www.facebook.com/freeAlfieEvans
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz