Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą – powiada przysłowie, więc nic dziwnego, że dzisiaj na Polskę, która z łaski swoich żydowskich „przyjaciół” niemalże została „państwem zbójeckim”, a Polacy przedstawiani są światu jako naród zbrodniarzy - skacze kto tylko chce. Tak się akurat zdarzyło, że ten wybuch wojny żydowskiej przypadł w okolicach 28 rocznicy wznowienia polsko-izraelskich stosunków dyplomatycznych. Można by powiedzieć słowami słynnej piosenki Joanny Rawik: „po co nam to było”, ale mówi się – trudno. Co się stało, to się nie odstanie, ale „stąd dla żuka jest nauka”, żeby na przyszłość przyjaciół dobierać sobie trochę staranniej. Skoro bowiem doznajemy takich przyjemności od przyjaciół, to cóż innego mógłby uczynić nam wróg?
Skoro jednak padł taki rozkaz, że mamy przyjaźnić się z Izraelem, żeby tam nie wiem co, to nic dziwnego, że właśnie pojechała tam rządowa delegacja, to znaczy – specjalny zespół do spraw dialogu z Izraelem.
W ogóle rząd potworzył ostatnio wiele takich zespołów; niezależnie od wspomnianego zespołu do spraw dialogu z Izraelem, powstałe też zespół do walki z faszyzmem. Co tu dużo gadać; małą mądrością rządzony jest nasz nieszczęśliwy kraj, bo chyba ślepy by nie zauważył ścisłego związku między obydwoma zespołami. Tworząc rządowy zespół do walki z faszyzmem, Umiłowani Przywódcy potwierdzają przed całym światem, że Polska ma takie poważne problemy z faszyzmem, że rząd musi aż powoływać specjalny zespół do jego zwalczania. Taki przekaz wychodzi naprzeciw żydowskim oskarżeniom, że właśnie w Polsce swoja pepinierę znalazły hordy „nazistów”, których jakiś matematyk naliczył aż „60 tysięcy”. Mamy zatem dwie możliwości; albo nasi Umiłowani Przywódcy, to banda idiotów – i to by było tłumaczenie uprzejme – albo to nie żadni idioci, tylko łajdacy, wykonujący zadanie w ramach realizowania żydowskiej polityki historycznej. Wyjazd do Tel Awiwu zespołu do spraw dialogu z Izraelem wskazywałby na tę drugą ewentualność. Nietrudno się bowiem domyślić, że odbierze on tam zredagowaną przez izraelskich mełamedów od polityki historycznej ostateczną i prawidłową wersję nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która następnie rządowa większość w Sejmie i Senacie w podskokach uchwali, a pan prezydent Duda „w try miga” podpisze. Czyż nie po to właśnie, nie na tę właśnie okoliczność, uchwalona niedawno nowelizacja została „zamrożona” dopóki niezawisły Trybunał Konstytucyjny nie orzeknie, czy jest zgodna z konstytucją, czy nie? Kiedy zespół przywiezie do Warszawy zatwierdzony w Izraelu tekst, to i Trybunał będzie wiedział, z jakiego klucza ma ćwierkać i w ten oto sposób żydowska polityka historyczna zostanie dodatkowo udrapowana w nieubłagany kostium praworządności. Wtedy i ukraińskie rezuny nie będą już mogły trzaskać dziobem, bo na razie tamtejszy prezydent Poroszenko właśnie pouczył warszawskich statystów, ze nie będą Ukrainie dyktowali, jakich „herojów” wolno im czcić, a jakich nie. Kiedy jednak Hierosolyma locuta, to causa finita – a ta żelazna zasada chyba obowiązuje również Żydów nawet jeśli dla niepoznaki przybrali banderowskie barwy. Skoro w ramach minimum konspiracyjnego można zmieniać sobie nazwiska, to dlaczego miałby być zakazany kamuflaż ideologiczny? Nie tak dawno szalenie pryncypialna w sprawach polskich żona Księcia Małżonka, czyli nasza Jabłoneczka udzieliła przecież Ukraińcom dyspensy na wyznawanie banderyzmu, bo to jest nieodzowny składnik ichniej narodowej tożsamości. Toteż wiele ciepłych słów dla Stefana Bandery znaleźli również niektórzy nasi Umiłowani Przywódcy. Najwyraźniej musiały paść jakieś rozkazy z tej sprawie, bo nie przypuszczam, żeby to była jakaś samowolka, podyktowana pragnieniem dokuczenia zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi. Nawiasem mówiąc, trzeba by zbadać, czy przypadkiem Stefan Bandera nie był aby wynalazkiem Putina, bo przecież wiadomo, że wszystko zło świata pochodzi przecież od niego. Kto wie, czy „maleńcy uczeni” z „Gazety Wyborczej”, teraz zajęci demaskowaniem „nazistów” i „hitlerowskich kolaborantów” w Polsce, nie dostaną wkrótce takiego obstalunku, no a wtedy nie tylko mikrocefale, ale i moralne autorytety będą wiedziały, co i jak.
Wydaje się to konieczne również ze względu na projekty, jakie wobec naszego nieszczęśliwego kraju snuje Nasz Najnowszy Przyjaciel, czyli pan Jonny Daniels – znakomita ilustracja kariery Nikodema Dyzmy. Chciałby mianowicie, żeby teren obozu w Oświęcimiu-Brzezince, został obszarem eksterytorialnym pod żydowskim zarządem. To nie jest pomysł oryginalny; w roku 1920 żydowscy parlamentarzyści wysunęli pomysł, by zwarte skupiska ludności żydowskiej w polskich miastach i miasteczkach miały status eksterytorialny. Konstytucja marcowa z 1921 roku stanęła jednak na stanowisku unitarności państwa i dopiero Niemcy w w Generalnej Guberni spełnili ten postulat – ale oczywiście po swojemu - tworząc getta. Być może to wspomnienie, podobnie jak reakcja przedstawicieli wyznań chrześcijańskich w Jerozolimie, którzy na wieść, że izraelski parlament zamierza opodatkować chrześcijańskie kościoły w tym mieście zaporowym podatkiem od nieruchomości i w razie zaległości – bez ceregieli je konfiskować – zamknęli aż do odwołania bazylikę Grobu Pańskiego. Ten gest najwyraźniej musiał otrzeźwić izraelskie władze, bo oświadczyły, że się jeszcze namyślą, a niezależnie od tego, Światowy Kongres Żydów wystąpił z listem otwartym do Polski, utrzymanym niby w tonie pojednawczym, ale skrywającym „lisie zamiary”. List wyraża gotowość poprawy stosunków, ale pod warunkiem, że Polska się przyzna. Krótko mówiąc, „dialog” musi odbywać się na płaszczyźnie uznania „żydowskiej wrażliwości”, to znaczy – uznania żydowskiego monopolu na preparowanie historycznych prawd w zależności od tego, czy na danym etapie przynoszą materialne korzyści, czy nie.
Nie tylko zresztą historycznych. Niedawno w łódzkim Centrum Dialogu im. Marka Edelmana odbyła się dysputa z udziałem rabina Abrahama Skórki z Buenos Aires i JE Grzegorza Rysia, arcybiskupa metropolity łódzkiego. Z relacji z wydarzenia wynika, że „obydwaj duchowni” zgodnie oświadczyli, iż „żadna religia nie ma monopolu na prawdę”. Jak dotąd, ten rewolucyjny bądź co bądź pogląd nie został zatwierdzony przed Stolicę Apostolską, ale przecież w sławnym „dialogu z judaizmem” nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, więc wszystko jeszcze przed nami. Warto zwrócić uwagę, że podczas wspomnianej dysputy nie padło pytanie, czego w takim razie „obydwaj duchowni” nauczają, względnie – cóż takiego „przepowiadają”, skoro „żadna religia” nie ma „monopolu na prawdę”? Ale bo też „dialog” ma swoje wymagania; zamiast zadawać kłopotliwe pytania, trzeba pić sobie nawzajem z dzióbków, bo „nic tak nie gorszy, jak prawda”.
Krowa osiodłana będzie ujeżdżana
Józef Stalin powiedział kiedyś, że komunizm pasuje do Polaków, jak siodło do krowy. Może tak było kiedyś, ale wygląda na to, że przez parę dziesiątków lat komunistyczne siodło dopasowało się do polskiej krowy tak bardzo, że nie zdają sobie ona nawet sprawy, że została osiodłana. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to podczas pobytu w Paryżu w 1919 roku, rozmawiał sobie z pewnym francuskim rentierem, który przekonywał go, że komunizm nie skończy się na Rosji, bo „jest potrzebą mas”. Zwróćmy uwagę, że chociaż do konstytucji wpisane zostały surowe zakazy tworzenia partii odwołujących się do praktyk komunizmu, ale jednocześnie u podstaw systemu prawnego naszego nieszczęśliwego kraju spoczywają komunistyczne dekrety nacjonalizacyjne, z dekretem o reformie rolnej na czele. To trochę tak, jakby u podstaw systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec tkwiły, jakby nigdy nic, ustawy norymberskie. O ile jednak narodowy socjalizm został zbrojnie zmuszony do bezwarunkowej kapitulacji, to komuna swój „upadek” w roku 1989 starannie wynegocjowała. Myślę, że jest to jedna z przyczyn dla których w naszym nieszczęśliwym kraju nie doszło do restytucji mienia, mimo, że od transformacji ustrojowej upłynęło prawie 30 lat.
Jednym z systemowych nurtów przygotowań do transformacji ustrojowej, które rozpoczęły się po roku 1986, kiedy to po spotkaniu M. Gorbaczowa z R. Reaganem w Reykjaviku na Islandii okazało się, że istotnym elementem nowego porządku politycznego w Europie, który miałby zastąpić porządek jałtański, będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, było uwłaszczenie „nomenklatury”, czyli środowiska komunistycznej władzy. To uwłaszczenie dokonało się na majątku znacjonalizowanym, jako, że innego przecież nie było. W tej sytuacji uwłaszczona nomenklatura, która zachowała ogromny, jeśli nie decydujący wpływ na politykę państwa przede wszystkim poprzez przenikające do wszystkich środowisk i grup zawodowych tajne służby, nie była żadną restytucją mienia zainteresowana.
W roku 1991, po wyborach parlamentarnych, zawiązała się w Sejmie grupa posłów pracujących nad projektem ustawy „reprywatyzacyjnej”. Jako sędzia Trybunału Stanu miałem zaszczyt współpracować z tymi posłami i efektem tych prac stał się projekt ustawy, przewidujący jako zasadę zwrot mienia w naturze, a tam, gdzie to byłoby niecelowe, albo niemożliwe – rekompensatę w postaci mienia zamiennego, zaś gdyby i to nie było możliwe lub celowe – odszkodowanie w postaci udziałów w spółkach Skarbu Państwa, albo w ostateczności – odszkodowanie pieniężne. Ponieważ wpływy polityczne tej grupy nie były zbyt duże, wpadliśmy na pomysł, by projekt tej ustawy przedstawić prezydentowi Lechowi Wałęsie, żeby wniósł on go do Sejmu jako pierwszą inicjatywę ustawodawczą prezydenta. Przypadła mi w udziale misja przekonywania prezydenta do tego pomysłu. Przedstawiłem mu trzy powody: po pierwsze – że ustawa ta ma charakter ustrojowy, więc wypada, by taki prezydent, jak on, wniósł projekt do Sejmu jako pierwszą inicjatywę własną. Po drugie – że jeśli ta ustawa wejdzie w życie, to w Polsce odtworzy się gruba warstwa właścicieli, stanowiąca naturalne zaplecze ugrupowań antykomunistycznych, bo ci ludzie będą pamiętali, kto im własność odebrał, a kto im oddał. Po trzecie – że kiedy prezydent będzie ubiegał się o ponowny wybór, ta ustawa będzie dla tych wyborców potężnym argumentem za reelekcją. I Lech Wałęsa nam odmówił, a przyczyny tej odmowy stały się całkowicie jasne po 4 czerwca 1992 roku, kiedy to okazało się, że wcale nie przeciął on pępowiny, jaka łączyła go z komunistycznymi tajnymi służbami.
Druga próba przeforsowania restytucji mienia miała miejsce za rządów koalicji AWS – UW. Powstał wtedy w Sejmie zespół pod kierunkiem prof. Adama Bieli. Opracował on projekt, w którym znalazł się przepis, nazwany przeze mnie „paragrafem aryjskim”. Chodziło o to, że o restytucję mienia mógł ubiegać się tylko ten, kto przez ostatnie 5 lat mieszkał w Polsce. Domyślając się, o co chodzi – bo wtedy już znane już były pogróżki sekretarza światowego Kongresu Żydów Izraela Singera, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom odnoszącym się do bezdziedzicznego mienia prywatnego, to będzie „upokarzania na arenie międzynarodowej” - proponowałem prof. Bieli, by ten sam efekt osiągnąć bez takiej ostentacji, która prawdopodobnie spowoduje zawetowanie tej ustawy przez prezydenta Kwaśniewskiego. Rzecz w tym, że w 1946 roku wyszedł dekret: Prawo spadkowe, gdzie w przepisach wprowadzających, który nikt przeważnie nie czyta, zapisano, że jeśli w stosunku do jakiegoś spadku z czyjegokolwiek wniosku nie został do dnia 1 stycznia 1949 roku złożony w sądzie wniosek o stwierdzenie nabycia spadku, to taki spadek, jako „utracony”, przypada Skarbowi Państwa. Ten dekret został uchylony przez Kodeks Cywilny z 1965 roku, ale skutek tamtego zapisu był przecież trwały. Zatem zamiast „paragrafu aryjskiego” można by w ustawie zapisać, że ubiegać się o restytucję może ten, kto potrafi wykazać swoje uprawnienia zgodnie z prawem polskim, co brzmiało, jak „oczywista oczywistość”. Ku mojemu zdumieniu, ustawa została uchwalona z „paragrafem aryjskim” - i dopiero wtedy zrozumiałem, że władzom AWS wcale nie chodziło o przeprowadzenie restytucji mienia, tylko o jej z a m a r k o w a n i e . Chcieliśmy dobrze, ale zły komuch Kwaśniewski wszystko nam zablokował. W rezultacie zamiast restytucji mienia, nastąpiła tzw. „dzika reprywatyzacja”, która nie byłaby możliwa ani na taką skalę, ani przez tak długi czas, bez parasola ochronnego, jaki nad „dzikimi reprywatyzatorami” roztoczyły stare kiejkuty z Wojskowych Służb Informacyjnych, które przez 16 lat oficjalnego funkcjonowania już w „wolnej Polsce”, rozbudowały agenturę i uplasowały ją w strategicznych miejscach życia publicznego, dzięki czemu całe państwo leżało przed nimi z rozłożonymi nogami – i leży tak do dnia dzisiejszego.
Toteż bez zdziwienia usłyszałem o cofnięciu projektu ustawy reprywatyzacyjnej, która okazała się niemożliwa do przełknięcia przez naszych okupantów nawet w wersji bolszewickiej – bo tak trzeba chyba nazwać intencję zrekompensowania dawnym właścicielom znacjonalizowanej własności na poziomie 20 procent wartości – a i to pod warunkiem „wydolności budżetowej”. Ale skoro Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego sprecyzowała swoje oczekiwania co do „mienia bezdziedzicznego” na ponad 300 miliardów dolarów, to dla wszystkich stało się jasne, że nikomu więcej żadnej rekompensaty dać nie będzie można bez spowodowania natychmiastowej katastrofy ekonomicznej – zwłaszcza, że stosunki z enigmatyczną „stroną żydowską” nadal pozostają niewzruszalnym priorytetem rządu co to chciałby podnosić Polskę z kolan.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz