Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Walka klasowa w socjalizmie feudalnym. Pod „skorupą” Przyjaciele podchodzą ze wszystkich stron

Walka klasowa w socjalizmie feudalnym

        Walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu – zauważył wybitny klasyk demokracji Józef Stalin. Wielu Czytelników, Słuchaczy i Widzów zżyma się na nazywanie Józefa Stalina „wybitnym klasykiem demokracji” - ale jakże inaczej, skoro to właśnie on na temat demokracji wygłaszał spiżowe sentencje, które i dzisiaj nic nie straciły na aktualności? Weźmy taką uwagę, że w demokracji ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy. Przecież obowiązująca w naszym nieszczęśliwym kraju ordynacja wyborcza skonstruowana jest właśnie z uwzględnieniem tej zasady! Głosy oddane w obwodowych komisjach wyborczych wędrują do okręgowej komisji, gdzie zostają poddawane następującej obróbce: po zsumowaniu wszystkich oddanych głosów, wyciąga się z nich pierwiastek kwadratowy, od uzyskanej w ten sposób sumy odejmuje się roczną produkcję parasoli i w rezultacie okazuje się, że liderem sceny politycznej jest albo ekspozytura Stronnictwa Ruskiego (obecnie w głębokiej defensywie), albo Stronnictwa Pruskiego, albo Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego – w zależności od tego, pod czyją kuratelą znajduje się akurat nasz nieszczęśliwy kraj.
Nikt nie jest w stanie skontrolować prawidłowości tego wyniku, bo któż może wiedzieć, jaka jest roczna produkcja parasoli? Ale Józef Stalin poczynił jeszcze inne, znacznie ciekawsze spostrzeżenia na temat demokracji – na przykład, że jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy, jest przygotowanie odpowiedniej alternatywy dla wyborców. A po czym możemy poznać, że alternatywa została przygotowana prawidłowo? Po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. I jeżeli przyjrzymy się scenie politycznej naszego nieszczęśliwego kraju po sławnej transformacji ustrojowej, to niepodobna nie zauważyć, że alternatywa była za każdym razem przygotowana prawidłowo. Raz wygrywa ten, innym razem – tamten, ale za każdym razem wychodzi jak zawsze.

        Mniejsza zresztą o demokrację, bo koń jaki jest – każdy widzi, podczas gdy chciałem zilustrować spiżową tezę o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów socjalizmu. Socjalizm u nas zawsze miał się dobrze, nawet w momentach, gdy wydawało się, że jest odwrotnie – na przykład – w okresie pierwszego „karnawału solidarnościowego” w latach 1980-1981. Tylko bystry obserwator, jakim był Stefan Kisielewski zauważył, ze „Solidarność” jest ruchem robotniczym, któremu tylko nie podoba się PZPR, natomiast socjalizm – jak najbardziej. Kiedy rozbierzemy sobie z uwagą nie tylko 21 postulatów ze Stoczni Gdańskiej, ale również podczas obraz „okrągłego stołu”, kiedy to „strona społeczna” wystąpiła z postulatami zmierzającymi do utrwalenia socjalizmu – np. zakładała, że gospodarka już na wieki będzie państwowa. Ale czegóż innego mógł domagać się Jacek Kuroń, czy pan dr Ryszard Bugaj, czy pan dr Lech Kaczyński? Toteż lepiej rozumiemy, że i dzisiaj, kiedy „dobra zmiana” przeżywa znane z lat 70-tych „trudności wzrostu” - do socjalizmu zmierzamy pełną parą, co prawda po „krętej drodze” niemniej jednak. „Dobra zmiana” jest to inna nazwa historycznej rekonstrukcji przedwojennej sanacji, która była ruchem par excellence etatystycznym, a w porywach – socjalistycznym. Toteż nic dziwnego, że w nowym rządzie premiera Morawieckiego zostało utworzone Ministerstwo Przedsiębiorczości. Wiadomo, że nikt tak obywateli nie nauczy przedsiębiorczości, jak urzędnicy, których największą, a może nawet jedyną umiejętnością jest umiejętność wyszukiwania sobie synekur, to znaczy posad bez odpowiedzialności. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak powstanie Ministerstwo Wolnego Rynku, którego urzędnicy będą popychali rzeki, które w innym przypadku popłynęłyby w górę, a nie ku morzu. Wysokie notowania Prawa i Sprawiedliwości stanowią dowód, że socjalizm bardzo wielu ludziom w Polsce się podoba, więc nic dziwnego, że pan prezes Kaczyński nie waha się ani chwili co do kierunku, w jakim wszyscy mamy podążać po „krętej drodze”, kierując się „zaufaniem”.

        Ale – jak zauważył wspomniany Stefa Kisielewski - socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju, toteż nic dziwnego, że w miarę postępów socjalizmu pojawiły się u nas również objawy zaostrzonej walki klasowej. Mam oczywiście na myśli protest tak zwanych „rezydentów”, czyli młodych lekarzy, co to po skończeniu studiów stanęli u stóp feudalnej drabiny. Bo sektor ochrony zdrowia jest nie tylko przeniesiona do III RP żywą skamieliną PRL-u, która w dodatku zachowała zadziwiająco dużo reliktów wręcz feudalnych. Przekonałem się o tym, gdy w 2002 roku po zawale leżałem na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej w jednym z lubelskich szpitali. Pewnego dnia do dyżurki przyszła ubrana w biały, lekarski fartuch pani ze śladami wielkiej urody. Zauważyłem, że wszyscy, lekarzy nie wyłączając, na jej widok poderwali się na baczność, a ona, po krótkiej rozmowie weszła na salę, podeszła do mnie, przedstawiła się i przekazała mi pozdrowienia od swojej przyjaciółki – także profesora nauk medycznych. Taki „rezydent” jest więc w sytuacji rekruta, co to ma wprawdzie w tornistrze buławę marszałkowską, ale w żadnym wypadku nie wolno mu jej wyciągać bez stosownego pozwolenia. „Kiedy tak stoisz zajączku u stóp mistycznej drabiny, on jednym ruchem ręki z Państwem ci da zaślubiny”. Toteż nic dziwnego, że wobec posiadacza takiej „ręki” zajączkowie przyjmują postawę czołobitną, jeśli nie „służebną” - z której zasłynął już w czasach stalinowskich pan Tadeusz Mazowiecki. Kiedy zorganizowali protest głodowy w celu skłonienia rządu do hojniejszego sypnięcia groszem na „służbę zdrowia”, próbowałem przekonywać ich, by domagali się prywatyzacji tego sektora, ale odniosłem wrażenie, ze w ogóle nie rozumieją, co ja do nich mówię. Może rzeczywiście nie rozumieli, a może tylko udawali, bo postulat prywatyzacji sektora ochrony zdrowia z pewnością zostałby przyjęty niechętnie, a może nawet wrogo przez lekarzy stojących na wyższych szczeblach tej feudalnej drabiny. Znaczna ich część bowiem wydrążyła sobie prywatne nisze ekologiczne w zezwłoku tego państwowego molocha i żadnej zmiany tej sytuacji sobie nie życzy, oczywiście poza zwiększeniem budżetowego odpisu. „Rezydenci” z pewnością o tym doskonale wiedzą, toteż protestują, ale ostrożnie, domagając się „umiarkowanego postępu w granicach prawa” - jak swoją radykalną partię nazywał Jarosław Haszek. Oczywiście wszystko „dla dobra pacjentów” jakże by inaczej!

        Tymczasem dla dobra pacjentów – a i lekarzy też, zwłaszcza lekarskiego proletariatu, bo już nie medycznych feudałów – trzeba by przeprowadzić prywatyzację tego sektora. Wyobraźmy sobie, że jakaś usługa medyczna kosztuje 100 zł – a w każdym razie tyle rząd bierze z tego tytułu od pacjenta-podatnika. Pierwszy kontakt z tymi pieniędzmi mają urzędnicy, który nikogo przecież nie leczą. Zabierają oni dla siebie co najmniej 50 złotych z tej setki, a reszta idzie do podziału między lekarzy, pielęgniarki, aptekarzy itd. Otóż gdyby sprywatyzować sektor ochrony zdrowia, to znaczy – wyeliminować tych przymusowych pośredników - to można by tę samą usługę medyczną sprzedać za 75 złotych; pacjent płaciłby mniej, a lekarze i pielęgniarki mieliby do podziału więcej. Straciliby tylko pośrednicy-urzędnicy, ale oni przecież nikogo nie leczą, tylko swoje wynagrodzenia wymuszają. Dlatego trudno uwierzyć lekarskim proletariuszom-rezydentom, że ich protest ma na celu dobro pacjentów. Albo sami tego nie rozumieją, albo rozumieją, tylko okłamują opinię publiczną w nadziej, że zasłużą na wdzięczność tych, od których zależy ich awans na feudalnej drabinie.

Pod „skorupą”


        „Plwajmy na tę skorupę i zastąpmy do głębi” - nawoływał w „Dziadach” Adam Mickiewicz – co niektórzy odebrali jako wezwanie do zejścia do podziemia – ale Wieszczowi chodziło o szerszy aspekt, który może być aktualny również w całkiem innych kategoriach niż te, o jakich traktują „Dziady” żeby mianowicie nie kontentować się wyłącznie powierzchnia zjawisk, tylko zstępować „do głębi”, czyli za kulisy i pod podszewkę.

        Właśnie mamy ku temu znakomitą okazję, jaką stworzyła interwencja izraelskiej ambasadoressy w Warszawie w związku z uchwaloną przez Sejm nowelizacją ustawy o IPN, do której wprowadzony został przepis penalizujący używanie sformułowań „polskie obozy śmierci” itp. Pani ambasadoressa, a potem nawet sam izraelski premier Beniamin Netanjahu, ofuknęli Polskę za uchwalanie takich przepisów, zwłaszcza bez uzgodnienia z Izraelem. Na takie dictum zawrzał gniewem cały rząd, a nawet rzecznik pana prezydenta, chociaż ten ostatni przestrzegał przed „emocjami”. Jużci – co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie; „emocjom” to może dawać ulgę dajmy na to, premier Netanjahu, czy Abraham Foxman z Ligi Antydefamacyjnej, podczas gdy prezydent jakiegoś mniej wartościowego narodku tubylczego musi się pilnować, żeby nie powiedzieć choćby nawet jednego słowa za dużo. Ale cóż; dzięki wybitnemu przywódcy socjalistycznemu Adolfowi Hitlerowi, taki los wypadł nam, podobnie jak i reszcie świata, że musi przed Żydami skakać z gałęzi na gałąź. Nawiasem mówiąc, taka sytuacja stanowi potwierdzenie słuszności podstawowej tezy tzw. myślenia pozytywnego, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Taki Adolf Hitler jest wprawdzie przedstawiany jako uosobienie zła absolutnego, a tymczasem gdyby nie on, to Żydzi nigdy nie uzyskaliby pozycji świętej krowy , z jakiej korzystają dziś we współczesnym świecie, a w każdym razie – w sporej jego części.

        Kiedy analizujemy powierzchnię zjawiska, to protest ambasadoressy wkomponowuje się w sekwencję wydarzeń zapoczątkowanych przemówieniem niemieckiego kanclerza Gerarda Schroedera z 2000 roku, kiedy to powiedział on, że „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. Ta deklaracja oznaczała, że Niemcy nie będą już przyjmowały żadnych suplik odszkodowawczych pod pretekstem II wojny światowej. Jest to zgodne z niemiecką polityką historyczną, której celem jest stopniowe zdejmowanie z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową. Poza tym w Niemczech najwyraźniej uznano, że 100 mld marek, jakie Niemcy zapłaciły z tego tytułu Izraelowi i żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu, nie licząc dostaw okrętów podwodnych i innego sprzętu wojskowego, najzupełniej wystarczy. Ta deklaracja stwarzała zupełnie nowa sytuację i dla Izraela i dla wspomnianych żydowskich organizacji. Żydowska polityka historyczna bowiem jest nakierowana na zapewnienie możliwości materialnego eksploatowania holokaustu – jak patetycznie nazwano masakrę europejskich Żydów, przeprowadzoną w czasie II wojny światowej przez Rzeszę Niemiecką. W sytuacji gdy niemieckie źródło wyschło, trzeba było rozejrzeć się za następnym to znaczy – wytypować winowajcę zastępczego, którego będzie można szlamować pod pretekstem „roszczeń” wynikających z holokaustu. Na tego winowajcę zastępczego wyznaczona została Polska i w ten sposób doszło do ścisłej koordynacji żydowskiej polityki historycznej z polityką historyczną niemiecką. W miarę zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec, odpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej przerzuca się na Polskę, a w tej sytuacji „polskie obozy zagłady” musiały się pojawić.

        Nasi Zasrancen nie wiedzieli, jak na to zareagować, bo MSZ zdominowane przez „zespół” skompletowany według kryteriów rasowych przez prof. Geremka, wychodząc naprzeciw potrzebom żydowskiej polityki historycznej, sprawę bagatelizował, tak samo, jak żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją red. Michnika bagatelizuje dzisiaj izraelskie żądanie, by Polska „konsultowała” w władzami Izraela swoje ustawodawstwo, a poza tym izraelska i żydowska agentura w strukturach naszego państwa skutecznie blokowała wszelkie zorganizowane działania. W rezultacie tym skoordynowanym antypolskim politykom historycznym nasz nieszczęśliwy kraj przeciwstawiał tylko partyzanckie akcje prywatnych osób; np. prof. Jerzego Roberta Nowaka, czy niżej podpisanego. Większą energię nasi Zasrancen wykazali w sprawie zabezpieczenia żydowskiej polityki historycznej, wprowadzając do ustawy o IPN penalizację tzw. „kłamstwa oświęcimskiego”, to znaczy – każdej próby podważania rewelacji aktualnie zatwierdzonych do wierzenia przez Sanhedryn. Penalizacja „kłamstwa oświęcimskiego” wprowadzała zasadę, że w dyskusjach historycznych ostatnie słowo należy do prokuratora – co oczywiście stanowiło pierwszy krok na drodze likwidacji wolności słowa, bo nietrudno się domyślić, że za penalizacją „kłamstwa oświęcimskiego” pójdzie penalizacja „kłamstwa wałęsowskiego” o „Bolku” i „koncepcjach”, a potem następne: sodomickie, ekologiczne – przeciwko „globalnemu ociepleniu” - i tak dalej – aż do momentu, gdy w dyskursie publicznym będą mogły być wypowiadane wyłącznie zaklęcia zatwierdzone. No i teraz katalog „kłamstw” został rozszerzony o „polskie obozy”, z zagrożeniem karą nawet do 3 lat więzienia. Na pierwszy rzut oka godzi to w żydowską politykę historyczną i w tej sytuacji reakcja ambasadoressy była jak gdyby oczywista.

        Jest atoli jedna okoliczność, która skłania do „zstąpienia do głębi” - a mianowicie gwałtowna reakcja PiS-owskiego rządu, w którego imieniu pani Beata Mazurek powiedziała, że „mamy dosyć” - i tak dalej. „Ośmieliliście się strzelać bez rozkazu Moskwy?” - ironizował w powieści „Dni klęski” o wrześniu 1939 roku Wojciech Żukrowski, wkładając ten komentarz w usta polskiego oficera, na widok komunistycznych kolegów Mariana Buczka z karabinami. Ta ostentacyjna śmiałość ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego w takiej sprawie skłania do podejrzeń, czy przypadkiem zaskakujący i co tu ukrywać – bezczelny protest ambasadoressy, nie był przypadkiem po cichu uzgodniony z Naczelnikiem Państwa. Do takich podejrzeń składnia nie tylko deklaracja pana wiceministra jakiego, że nowelizacja była od dawna z ambasadoressą „konsultowana”, a ona nie wysuwała żadnych zastrzeżeń, ale przede wszystkim to, że rząd PiS skwapliwie skorzystał z okazji by zaprezentować się w roli nieubłaganego obrońcy godności narodowej, gotowego nawet na konfrontację z Żydami. Jest to bowiem ten sam rząd, który nie tylko nabrał wody w usta, ale nawet nie kiwnął palcem w sprawie projektu amerykańskiej ustawy nr 447, która stwarza dla Polski i narodu polskiego realne niebezpieczeństwo. To tchórzliwe i wstydliwe milczenie rządu i Naczelnika Państwa, który na konferencji prasowej przyznał, że nie ośmielił się poruszyć tego tematu podczas rozmowy z amerykańskim sekretarzem stanu Rexem Tillersonem, budziło coraz większe zaniepokojenie polskiej opinii publicznej. W tej sytuacji skwapliwość z jaką rząd i Naczelnik Państwa uchwycił się protestu ambasadoressy, by zaprezentować się w roli nieustraszonego obrońcy godności narodowej, budzi podejrzenia, ze mamy do czynienia z ustawką – co zresztą zdaje się potwierdzać rozmowa premiera Morawieckiego z premierem Netanjahu – że projekty polskich ustaw będą z władzami Izraela „konsultowane”.

Przyjaciele podchodzą ze wszystkich stron


        Nie bez kozery mówi się, że nieszczęścia chodzą parami, a jak dostaną rozkaz: w czwórki w prawo zwrot – to niekiedy nawet czwórkami. Jeszcze nie ucichły echa klangoru, jaki rozległ się po opublikowaniu w telewizji TVN, którą od początku podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkuty relacji z obchodów urodzin wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera w jakichś krzakach w okolicach Wodzisławia Śląskiego, a już wybuchła następna bomba, kilkaset razy silniejsza od bomby zrzuconej w obronie demokracji na Hiroszimę. Mówiąc nawiasem, relacja z obchodów urodzin Hitlera nakręcona została prawie rok wcześniej przez pana red. Bernarda Kitela, podejrzewanego o niebezpieczne związki z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, a puszczona w eter przez funkcjonariuszy TVN akurat w momencie, gdy w USA Polonia Amerykańska desperacko próbuje zablokować w Kongresie ustawę 1226, która dawałaby amerykańskiej administracji możliwość wywierania na Polskę nacisków by zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowym. Umiłowani Przywódcy z rządu, podobnie jak i pan prezydent Duda, z entuzjazmem pozwolili wkręcić się w tę aferę, odgrażając się złym „nazistom” i w ten sposób, oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, potwierdzając przed światem, że Polska ma z „nazistami” jakieś poważne problemy. Jeśli chodzi o TVN, to podejrzenia iż obchody urodzin Hitlera mogły zostać przez funkcjonariuszy tej stacji zainscenizowane są prawdopodobne nie tylko na podejrzenia pana Klittela o niebezpieczne związki z WSI, ale i stosunki własnościowe tej stacji. Otóż po Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Most”, jaka 18 czerwca 2015 roku odbyła się w Warszawie z udziałem przedstawicieli najważniejszych ubeckich dynastii z Polski oraz ważnych ubeków z Izraela, którzy żyrowali Amerykanom ofertę wciągnięcia tubylczych ubeków na listę „naszych sukinsynów”, stacja TVN została sprzedana amerykańskiej firmie Scripps Network Interactive z siedzibą w stanie Tennessee. Rzecz jednak w tym, że właścicielem tej firmy jest firma Discovery Communications, której prezesem jest pan Dawid Zaslaw, z pierwszorzędnymi „warszawskimi” korzeniami. Gdyby tedy pan prezes Zaslaw polecił starym kiejkutom z TVN: wiecie, rozumiecie, kiejkuty, puśćcie w porze największej oglądalności ten materiał z puszki, z tym Hitlerem, to jestem pewien, że taki rozkaz zostałby wykonany w podskokach. Ta sytuacja pokazuje, że te wszystkie „tajne służby”, te wszystkie Abewiaki, to kupa darmozjadów, którzy powinni zostać jak najszybciej rozpędzeni na cztery wiatry, bo państwo polskie żadnej szkody by z tego tytułu nie poniosło. I tak nie ma z nich żadnego pożytku, tylko złudzenia, że ktoś tu czegoś pilnuje, podczas gdy każda z tych watah patrzy tylko jakby tu coś urwać, ukręcić, najlepiej w taki sposób, by w razie czego podejrzenie padło na kogoś innego, kogo się wtedy, w asyście telewizyjnych kamer z przytupem wsadzi do „aresztu wydobywczego”.

        Ale mniejsza z tym, bo jeszcze nie ucichły echa tamtego klangoru, pogróżek pana ministra Brudzińskiego, że tych „nazistów” będzie dusił gołymi rękami, i głosów, by w ogóle zdelegalizować wszystkie grupy narodowców, oczyszczając w ten sposób szlachcie jerozolimskiej teren dla budowy nad Wisłą wymarzonej Judeopolonii – a już wybuchła kolejna bomba. Sejm uchwalił nowelizację ustawy z 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej, dodając do istniejącego tam od początku przepisu o karalności „kłamstwa oświęcimskiego”, a więc wszelkich prób podważania zatwierdzonej do wierzenia wersji historii oświęcimskiego obozu, dodatkowy przepis, przewidujący kary za publiczne użycie sformułowania „polskie obozy śmierci”, „zagłady” itp. Jak wyjaśnił minister Jaki, nowelizacja ta była konsultowana z izraelską ambasadą, która nie wysuwała żadnych zastrzeżeń i dopiero po jej uchwaleniu izraelska ambasadoressa podniosła klangor przeciwko tej nowelizacji, że niby blokuje ona swobodę badań naukowych, zmierzających do zdemaskowania polskiego udziału w holokaustowaniu holokaustników, a wkrótce do klangoru przyłączył się również premier Beniamin Netanjahu dodając postulat, by Polska w ogóle konsultowała projekty swoich ustaw z Izraelem. Umiłowani Przywódcy po ochłonięciu z nieprzyjemnego zaskoczenia – bo rzeczywiście dali się ograć, jak dzieci – podnieśli klangor w przeciwną stronę, jednym susem wskakując do pierwszego szeregu nieustraszonych obrońców godności narodowej i państwowej suwerenności. Trzeba przyznać, że afera wybuchła w samą porę, zarówno z żydowskiego, jak i rządowego punktu widzenia. Z żydowskiego – bo wszczęty przez stronę żydowską klangor wywołał żywy rezonans polskiej opinii publicznej, który żydowscy fachowcy zaprezentowali światu jako gwałtowny wybuch „polskiego antysemityzmu”, co oczywiście znacznie może zniwelować wysiłki Polonii Amerykańskiej w sprawie wspomnianej ustawy nr 1226. Ale i dla strony rządowej nadeszła w sama porę, bo zagadkowe i tchórzliwe milczenie prezydenta i rządu w sprawie amerykańskiej ustawy zaczęło budzić najgorsze podejrzenia w coraz szerszych kręgach opinii publicznej. Zatem prezydent Duda i rząd, prezentując się w charakterze nieustraszonych obrońców godności narodowej, poprawiają sobie nadwerężoną reputację. Ale największymi jej beneficjentami są Niemcy, którzy muszą zacierać ręce z uciechy na widok Żydów okładających pięściami „polskich nazistów”, którzy przed całym światem muszą teraz tłumaczyć się z niemieckich zbrodni. Widok tak znakomitych efektów koordynacji żydowskiej polityki historycznej z historyczną polityką niemiecką aż zapiera dech z wrażenia tym bardziej, że karne szeregi tubylczych folkdsojczów i filutów, którzy w nadziei zasłużenia się szlachcie jerozolimskiej, wytykają nieubłaganymi palcami i pryncypialnie chłoszczą polską dzicz za wojenne zbrodnie. Dzięki temu osłabła nieco i na dalszy plan zeszła walka o demokrację i praworządność, bo – po pierwsze – po co łapać dziesięć srok za ogon, kiedy do tamtych spraw będzie można wrócić później, a po drugie – że w Niemczech Nasza Złota Pani nie może dogadać się z kolejnym wybitnym przywódcą socjalistycznym Martinem Schulzem w sprawie koalicji, co trochę odwleka ofensywę w obronie demokracji i praworządności w Polsce. Wśród wytykających nieubłaganym palcem i chłoszczących znalazł się też JE biskup Tadeusz Pieronek, którego pamiętam jeszcze z pierwszej polowy lat 90-tych, jako beneficjenta jurgieltu z Fundacji Batorego, chociaż niestety nie pamiętam już, za co konkretnie ten jurgielt dostawał. Ale co by to nie było, to teraz trzeba to odrobić. Co tu ukrywać; katolicy w Polsce muszą być bardzo przywiązani do religii i odporni na próby niszczące, jakim poddawani są również ze strony swoich pasterzy, którzy niedawno nie widzieli niczego niestosownego z obecności w swoim gronie konfidentów SB, a teraz małodusznie milczą w momencie, gdy Żydzi do spółki z Niemcami i folksdojczami przyprawiają Polakom odrażający wizerunek narodu morderców.

        W tej sytuacji nikogo nie zaskoczyła decyzja wojewody mazowieckiego, który do dnia 5 lutego wyłączył z wszelkiego ruchu kilka ulic w pobliżu Ambasady Izraela w Warszawie, surowo zabraniając demonstracji, na którą wcześniej poseł Robert Winnicki i inni działacze ruchu narodowego uzyskali pozwolenie od władz miasta. Tak bywało i wcześniej na przykład, gdy do Warszawy z gospodarską wizytą przybywał Leonid Breżniew, a nawet jeszcze wcześniej, to znaczy – 5 października 1939 roku, gdy do Warszawy przybył Adolf Hitler, by w Alejach Ujazdowskich odebrać defiladę zwycięskiego Wehrmachtu. Wtedy też znaczna część śródmieścia została wyłączona z ruchu, chociaż mieszkańcom pozwolono stać na chodniku i przyglądać się defiladzie, ale bez żadnych okrzyków. Na wszelki też wypadek w Ratuszu uwięziono 12 zakładników, m.in. księcia Zdzisława Lubomirskiego i Szmula Zygielbojma, ale kiedy Hitler po defiladzie i krótkim pobycie w Belwederze pojechał na lotnisko Okęcie i odleciał do Berlina, to wszystkich wypuszczono. Teraz o żadnych zakładnikach w Ratuszu nie było słychać, ale bo też przy wszystkich podobieństwach, między tymi sytuacjami zachodzą przecież różnice. Adolf Hitler napadł na Polskę już 1 września 1939 roku, podczas gdy Izrael póki co uchodzi za największego przyjaciela Polski i nie słychać, by zamierzał najeżdżać nasz nieszczęśliwy kraj zbrojnie.


© Stanisław Michalkiewicz
2-4 lutego 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / Diebold Co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2