Rozumiem, że dla niektórych to już nudne: mówienie o wojnie, kiedy jeszcze – dzięki Bogu – żadne bomby nie lecą, na Sybir nikogo nie wywożą, a poparcie rządów dobrej zmiany przekroczyło już chyba 500 proc. normy (sądząc po częstotliwości wzmianek o stałym wzroście w reżimowych i okołoreżimowych mediach). Dla niektórych to zwyczajne krakanie, dla innych znacznie gorzej: defetyzm – a więc pewnie ruska agentura. Ale przecież nawet najbardziej bezkompromisowym propagandystom dobrej zmiany trudno będzie do tej ostatniej kategorii zaliczyć dowódcę Korpusu Piechoty Morskiej armii Stanów Zjednoczonych gen. Roberta Nellera.
Ów generał (notabene czterogwiazdkowy), przemawiając tuż przed Bożym Narodzeniem do paru setek swoich żołnierzy strzegących „północno-wschodniej flanki” pod Trondheim w Norwegii, stwierdził, że oto nadchodzi „wojna na całego” – „big-ass fight”, jak się idiomatycznie, a z lekka niecenzuralnie wyraził.
Skąd i kiedy należy tej wojny wyglądać? Tego dokładnie gen. Neller nie objaśnia, ale przecież amerykańska doktryna i leżące u jej podstaw analizy geostrategiczne nie stanowią wielkiej tajemnicy. Wręcz przeciwnie, publiczne wskazywanie wrogów w ostatnich dekadach przychodzi Amerykanom bez większych trudności. Nie traci wszak na aktualności opublikowany równo rok temu obszerny raport waszyngtońskiego Centrum Analiz Strategiczno-Budżetowych (Center for Strategic & Budgetary Assessments, tytuł: „Preserving the Balance” / „Zachowanie równowagi”, autor: A. F. Krepinevich), w którym mowa o trzech teatrach przyszłej wojny: Daleki Wschód (wrogi pretendent-rewizjonista: Chiny), Bliski Wschód (wrogi pretendent-rewizjonista: Iran) i Europa Środkowa (wrogi pretendent-rewizjonista: Rosja). Ten ostatni „teatr wojny” jest dla amerykańskich analityków teatrem zdecydowanie drugorzędnym – z czego wynika dla nich oczywista niecelowość jakichkolwiek poważniejszych inwestycji militarnych. Amerykanie są, owszem, zainteresowani utrzymaniem nas w swojej strefie wpływów i zachowaniem do własnej wyłącznej dyspozycji – ale wyłącznie na nasz własny koszt, poniekąd „samoobsługowo”.
Poziom „Hezbollahu” – to dokładnie rola, w jakiej chcieliby nas tymczasem widzieć towarzysze amerykańscy (patrz: ww. raport CSBA). A więc wedle śmiertelnie poważnych analityków opracowujących rekomendacje decyzji strategicznych dla Pentagonu i Białego Domu, pod sojuszniczym nadzorem i przy minimalnym wsparciu logistyczno-rozpoznawczym, bez większych nakładów, Wojsko Polskie miałoby utrzymywać zdolność psucia krwi Moskalom (na skinienie z Waszyngtonu), ale już niekoniecznie własnej inicjatywy strategicznej na Międzymorzu. Gdyby te tak bulwersujące dla normalnego Polaka tezy i wnioski amerykańskich analityków nie były u nas tak konsekwentnie przemilczane w mediach głównego ścieku – mniej może byłoby zdziwień, np. po zalicytowaniu przez naszego strategicznego sojusznika zaporowych cen na „Patrioty”.
Zresztą nawet gdyby wszystkie najbardziej optymistyczne wizje naszego MON miały się ziścić, to i tak wyniki gier strategicznych prowadzonych w ostatnich latach pozostają dla wojska i państwa polskiego katastrofalne – nawet więcej: śmiertelne. Zarówno gra „Boxer” (2016), jak i gra „Hegemon” (2017) nie pozostawiają wątpliwości: w razie militarnej eskalacji konfliktu amerykańsko-rosyjskiego w naszym regionie, a więc w razie wojny w pierwszym rzucie Polaków z Białorusinami (sic) wszystkie scenariusze prowadzą w krótkim czasie (kilku, maksimum kilkunastu dni) do pełnej utylizacji naszego potencjału obronnego, a więc – do zniszczenia 100 proc. stanów i 100 proc. rezerw Wojska Polskiego. A każda z takich gier sztabowych i ćwiczeń poligonowych (notabene po obu stronach granicy) kończy się postawieniem kropki nad „i” w postaci tzw. deeskalacyjnego uderzenia jądrowego na nasze terytorium ze strony Rosji. Po czymś takim po Rzeczypospolitej nie ma czego zbierać.
Trzeba przy tym wyraźnie zaznaczyć, że parę tysięcy anglosaskich żołnierzy sprowadzonych w ostatnich latach na nasze terytorium nie zmienia wiele w rachunku sił wobec Rosji. Zmienia natomiast wiele w bilansie sił wewnętrznych – na polskiej scenie politycznej. Rozlokowane u nas kontyngenty wojsk USA i Wielkiej Brytanii nie wpłyną odstraszająco na decyzje polityczne Moskwy – ale z pewnością mogą zaważyć na procesach decyzyjnych w Warszawie. I być może taki jest właśnie z punktu widzenia naszych „strategicznych sojuszników” najgłębszy, realny sens i cel ich zaangażowania w naszym regionie.
W ciągu ostatnich kilku lat polska publiczność poddana została obróbce propagandowej, której głównym rezultatem było dość powszechne przyjęcie rzekomej bezalternatywności koncepcji realizowanej przez władze warszawskie. Jest to w istocie koncepcja trwałej wasalizacji Rzeczypospolitej wobec patronackiego imperium. Ciekawe, że „dobra zmiana” bynajmniej nie oznaczała w tych sprawach gwałtownego zerwania ani całkiem nowych trendów. Wszak już drugi rok obowiązuje ustawa wyposażająca Prezydenta w prerogatywę wyrażania zgody na użycie ostrej amunicji przez wojska obce u nas (także poza terenem poligonu i bez ogłaszania stanu wojny) – ten akt prawny opracowano jeszcze za min. Siemoniaka, ale ostatecznie doprowadził do jego uchwalenia min. Macierewicz.
Ten ostatni najwyraźniej właśnie zrobił już swoje – i teraz może odejść. Czegóż w istocie dokonał? Zainstalował obce garnizony w granicach własnego państwa. To jest dziejowa hańba, nie zasługa. Gdyby nasi „strategiczni sojusznicy” istotnie stawiali na polską suwerenność – to sami najlepiej rozumieliby, że prostą a właściwą drogą do tego jest tylko wzmacnianie Wojska Polskiego. Co innego, jeśli zależy im na zachowaniu pozorów polskiej suwerenności przy faktycznym poddaniu nas pod kuratelę zewnętrzną. Nie trzeba było zresztą długo czekać na ostateczne wyjaśnienie w tej sprawie: jest nim akt 447 Senatu USA – jego dalsze procedowanie zmierza całkiem jawnie do oddania polskiego „kondominium” pod żydowski „zarząd powierniczy”. (Notabene: jakoś nie słychać w tej sprawie głosów tych, którzy jeszcze pół roku temu rozkręcali do granic absurdu propagandę sukcesu w związku z wizytą prezydenta Trumpa).
Aby jednak ten czarny scenariusz mógł się dopełnić, musi być spełniony jeszcze jeden, bardzo konkretny warunek: pacyfikacja i eliminacja autentycznych elit narodowych. Delikatniejsze środki perswazji jednak zawiodły. Ćwierć wieku pedagogiki wstydu pod dyrekcją „Gazety Wyborczej”, kult „Marca ‘68”, propagowanie kłamstwa kieleckiego i jedwabieńskiego – to wszystko na nic, skoro 100 tysięcy polskich „faszystów” melduje się rokrocznie na marszach niepodległości w polskich miastach. Nie udało się ich wszystkich wypchnąć na emigrację. Nawet najdalej idący konformizm władz polskojęzycznych (ale nie polsko myślących) nie rozwiąże tego problemu. Tu nawet „dni judaizmu” w Kościele katolickim nie wystarczą. Nawet delegalizacja tej czy owej organizacji wskazanej palcem przez „przyjaciół Polski” w rodzaju J. Danielsa nie wystarczy. Ostatecznej „deradykalizacji” może dokonać tylko wojna – i to rozumiana całkiem dosłownie, bez przenośni. Tę całą młodzież, niepoprawnie patriotyczną i nierokującą jakiejkolwiek nadziei na wynarodowienie trzeba przynajmniej zdziesiątkować – jeśli żydowska suwerenność wyspowa od Odessy do Szczecina ma się konstytuować bez przeszkód.
Tego dzieła można jedynie dokonać posyłając polską młodzież na wojnę – i to najlepiej taką, na którą sama ruszy z ochotą i którą gotowa będzie uznać za swoją. Wojna perska (choć niezbędna do uruchomienia całej reakcji domina) z pewnością nie wystarczy. Nawet przeniesienie „wojny z terroryzmem” na polskie terytorium nie załatwi problemu. Nie ma lepszego, prostszego i bardziej efektywnego rozwiązania, niż sięgniecie po sprawdzone (przez wieki!) modele prowokacji w samym regionie. Naturalnym kandydatem do roli zapalnika takiej detonacji pozostają oczywiście Ukraińcy – czy tak trudno byłoby po raz kolejny napuścić ich na Polaków? Optymalnym rozwiązaniem dla wszystkich na około (i w Tel Awiwie, i w Berlinie – Moskwy nie wyłączając) byłoby doprowadzenie do efektu „jugosłowiańskiego”, napuszczenie środkowo-europejskich „faszystów” na siebie nawzajem. Po to by cały świat miał pokaz grozy – unaoczniający naszą genetyczną niezdolność do rządzenia się samemu i pokojowej koegzystencji z kimkolwiek (patrz: antysemityzm wysysany z mlekiem matki).
Ten czarny scenariusz można, ma się rozumieć, urozmaicić – np. poprzez twórcze wykorzystanie narzędzi finansowych (tj. zarządzenie w odpowiednim momencie dewastującego nas ostatecznie „kryzysu”) czy socjologicznych (tj. kolejna próba wprowadzenia uchodźców-nachodźców, dla przetarcia ścieżek przed operacją „Most 2” na linii Tel Awiw – Warszawiw). Wszystko to wszakże wymaga zaistnienia tej jednej, ważkiej okoliczności: że Polacy dadzą się posłać na wojnę, z której już nie wrócą – w każdym razie nie jako naród suwerenny.
To zatem niezmiennie pozostaje najważniejszym zadaniem politycznym naszego pokolenia: nie pójść na wojnę – czymkolwiek by nas nie wabili (mirażami udziału w podziale przyszłych łupów), na jakiekolwiek świętości by nas nie zaklinali (powołując się na mity insurekcyjno-legionowe, na żołnierzy wyklętych czy na „braterstwo broni” – z mickiewiczowskim cymbalistą Jankielem i Berkiem Joselewiczem pod Kockiem). Zbroić się, szkolić, nieba przychylić Wojsku Polskiemu – ale nie dać się posłać na żaden front. Jak by nas nie brali pod włos, jak by nam nie wchodzili na nasze narodowe ambicje: opuścić kolejkę, powiedzieć „pas” – to najważniejsze zadanie nie tylko na rok 2018.
© Grzegorz Braun
28 stycznia 2018
źródło publikacji:
www.polskaniepodlegla.pl
28 stycznia 2018
źródło publikacji:
www.polskaniepodlegla.pl
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz