Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Sodoma i Gomora w Soplicowie. Bić się, gdy jest o co

Sodoma i Gomora w Soplicowie

        Jaka szkoda, że nie wiemy, ilu konkretnie mieszkańców liczyły miasta Sodoma i Gomora, które Stwórca Wszechświata zniszczył ogniem z nieba za praktykowanie sodomii i gomorii, które dzisiaj uważane są przez sodomitów i gomorytów nie za ohydne zboczenia, tylko za szlachetne „orientacje”! Okazuje się, że dla Stwórcy Wszechświata nie jest obojętne, ku jakiej „orientacji” skłaniają się ludzie i w przypadku zatwardziałości nie waha się nawet przez urządzeniem im holokaustu – bo Sodoma i Gomora zostały przecież unicestwione za pomocą ognia. W tej sytuacji sodomici i gomoryci nie powinni aż tak bardzo polegać na dekrecie Światowej Organizacji Zdrowia, która w swoim czasie przez głosowanie uchwaliła, że sodomia i gomoria nie są ohydnymi zboczeniami, tylko szlachetną „orientacją”. Przede wszystkim dlatego, że przez głosowanie żadnych faktów ustalić się nie da.
Głosowanie dostarcza bowiem tylko informacji, co myśleli na ten temat uczestniczy głosowania, a nie – jak sprawy maja się naprawdę. Ale to jeszcze nic w porównaniu z sytuacją, gdy Światowa Organizacja Zdrowia w innym składzie personalnym pewnego dnia przegłosuje coś odwrotnego – że mianowicie sodomia i gomoria nie są żadną szlachetną „orientacją”, tylko zwyczajnie – ohydnymi zboczeniami. Co wtedy zrobią sodomici i gomoryci, na co się powołają, a zwłaszcza – co zrobią niezawisłe sądy, które – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” stają się narzędziem („ślepe narzędzie przyrody…”) komunistycznej rewolucji i w tak zwanym „majestacie prawa” umacniają władzę komunistów nad językiem mówionym pod pretekstem ochrony dobrego samopoczucia sodomitów i gomorytów. W tej sytuacji trzeba będzie tych wszystkich gorliwców, poprzebieranych w „śmieszne, średniowieczne łachy” jednak jakoś karcić – bo nic tak nie rozzuchwala, jak bezkarność. Mogliśmy to zobaczyć na własne oczy, kiedy europosłowie głosujący w Parlamencie Europejskim za antypolskimi rezolucjami nie posiadali się z oburzenia na widom własnych wizerunków zawieszonych na szubienicach. Najwyraźniej dopuścili sobie do głowy, że dzięki poselskiemu immunitetowi mogą sobie dowolnie dokazywać. I tak rzeczywiście jest – ale tylko do momentu zmiany konwencji. Ogólnie rzecz biorąc polega ona na tym, ze nawet najbardziej wpływowy finansista, ot na przykład stary grandziarz, albo i sławny parlamentarzysta europejski nie potrafi schwytać w rękę kuli wystrzelonej w jego głowę. Nie bez kozery tedy popularne porzekadło głosi, że jak Stwórca Wszechświata zamierza kogoś zgubić, to najpierw odbiera mu rozum, czyli poraża go pychą. „Kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” – ostrzega poeta.

        Ale mniejsza z tym, bo ważniejsza jest liczebność mieszkańców Sodomy i Gomory, które Stwórca Wszechświata… – i tak dalej. Jak pamiętamy, patriarcha Abraham, swoim zwyczajem usiłował się ze Stwórcą Wszechświata targować – ale kiedy okazało się, że w Sodomie nie można było znaleźć nawet 10 normalnych osobników, to nawet patriarcha Abraham opuścił ręce i na obydwa miasta spadł ogień z nieba. Tymczasem pan dr Bogdan Zdziennicki, prywatnie małżonek pani prezes Małgorzaty Gersdorf twierdzi, że w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju, na 10 tysięcy sędziów znaleziono „tylko 10 nieuczciwych”. Właśnie z tego powodu ogromnie żałuję, że nie wiemy, ilu mieszkańców liczyła Sodoma i Gomora. Jeśli więcej, niż 10 tysięcy, no to Polska, a konkretnie – środowisko sędziowskie – nie wypada na tym tle najgorzej – ale jeśli mniej – dajmy na to, tylko 5 tysięcy, co przecież jest możliwe – no to procentowo środowisko sędziowskie w Polsce wypada znacznie gorzej od Sodomy i Gomory. A przecież na tym nie koniec, bo warto rozebrać sobie z uwagą, co właściwie pan dr Zdziennicki rozumie pod słowem „nieuczciwy”? Czy na przykład sędziowie, którzy zostali konfidentami WSI, albo zwerbowani w ramach operacji „Temida” – zostali konfidentami Urzędu Ochrony Państwa, przejętymi potem przez ABW – są „uczciwi”, czy może jednak nie? Czy „wybitni prawnicy”, którzy dali się wybrać jako sędziowie „nadliczbowi” do Trybunału Konstytucyjnego, są „uczciwi”, jakby nigdy nic, czy może już obtarli sobie puszek niewinności? I tak dalej i tak dalej. Przypuszczam, że pan dr Zdziennicki gotów jest uznać za „nieuczciwych” tylko tych sędziów, którzy zostali przez niezawisłe sądy prawomocnie skazani, albo przynajmniej – schwytani na gorącym uczynku, podczas gdy wszyscy inni korzystają z „domniemania uczciwości”. Obawiam się jednak, że w stosunku do konfidentów, którzy przecież chronią się nie tylko nawzajem, ale również, a może nawet przede wszystkim – wykonują zlecone zadanie ochrony przed odpowiedzialnością karną konfidentów tajnych służb, które pozwalają im dorabiać sobie oszustwami, rozbojami i kradzieżami na szkodę obywateli – żadne „domniemanie uczciwości” nie powinno wchodzić w grę. Jeśli tedy pan dr Zdziennicki optymistycznie zakłada, że wśród 10 tysięcy sędziów znalazło się tylko 10 „nieuczciwych”, to tylko dlatego, że – w odróżnieniu od Stwórcy Wszechświata – nie wie, który sędzia jest konfidentem i jakie zadania wykonuje. Co prawda, gdyby był bardziej spostrzegawczy, to mógłby nabrać podejrzeń, że z tą całą uczciwością może być gorzej, niż mu się wydaje, choćby na podstawie dwóch niedawnych Kongresów Sędziów Polskich, na które przyjeżdżał kto chciał – albo kto musiał – i na które przybyło mniej więcej około tysiąca sędziów – czyli mniej więcej 10 procent środowiska. Taka proporcja jest może trochę lepsza, niż w Sodomie i Gomorze, ale czy może być powodem do dumy?

        W jurydycznej atmosferze, jaka się u nas upowszechnia coraz bardziej w ramach walki o praworządność, dochodzi już do tego, że panią w szkole, która tłumaczy dzieciom, że dwa dodać dwa jest cztery, pytają one surowo, czy ma aby na to świadków, niewiedza zaczyna być traktowana jako usprawiedliwienie. Jeszcze lepszą, niż w przypadku pana dra Zdziennickiego ilustracją tej postawy jest deklaracja małżonka pani prezydenta Hanny Gronkiewicz-Waltz, która odmawiając stawienia się przed komisją do spraw reprywatyzacji, spuszcza się – tym razem na własnego męża, że to on jest „stroną” w tej sprawie. A co mąż? Ano – powiada – że „nikt” mu nie powiedział, że w sprawie przejęcia kamienicy są jakieś nieprawidłowości. Ale – powiedzmy sobie szczerze – w jakim celu ktokolwiek miałby go o tym informować? Może by wtedy odmówił przyjęcia prezentu, a tak – „dano mi dobra – wziąłem” – jak skwitował sprawę przekazania mu przez Targowicę skonfiskowanych dóbr Horeszków Sędzia Soplica z „Pana Tadeusza”. Ciekawe, czy pan dr Zdziennicki uznałby Sędziego Soplicę za „uczciwego” czy nie? Bo że małżonek pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, którego „nikt” nie poinformował o przekrętach, jest bezwzględnie uczciwy, to chyba nikt nie ma wątpliwości, no nie?

Bić się, gdy jest o co


        Austriacki naukowiec Konrad Lorenz twierdził, że zachowania ludzi są w znacznie większym stopniu zdeterminowane biologicznie, niż skłonni bylibyśmy przyznać. Teraz, kiedy prawdziwych naukowców jest coraz mniej, a coraz więcej jest utytułowanych propagandystów, dominuje pogląd odwrotny – że mianowicie nawet płeć jest determinowana kulturowo. Mnóstwo szamanów ciuła sobie na tej bladze doktoraty i habilitacje, obłazi uniwersytety na podobieństwo insektów, w następstwie czego brednia rozszerza się z szybkością światła, bo ludzie prości uważają, że skoro docenci piszą, a zwłaszcza – skoro drukują - to musi to być prawda, bo w przeciwnym razie Gomułka by nie pozwolił. Ale mniejsza o to, bo chciałbym podjąć próbę oceny polskich powstań z punktu widzenia ustaleń Konrada Lorenza.

        Otóż zauważa on, że gatunki wyposażone przez naturę w groźną broń, rzadko kiedy walczą na śmierć i życie. Przeważnie jest tak, że kiedy osobnik słabszy przekona się o sile przeciwnika, nie czekając na śmiertelny cios, ratuje się ucieczką, a tamten go nie ściga, zadowalając się świadomością sukcesu i utrzymaniem terytorium. Walki na śmierć i życie zdarzają się wśród gatunków nie wyposażonych przez naturę w groźną broń, na przykład – wśród sierpówek, które walczą aż do skutku, to znaczy – do zadziobania na śmierć. Dlatego też takie gatunki przestrzegają tzw. bezpiecznego dystansu – co widać zwłaszcza jesienią, gdy na przewodach wysokiego napięcia siadają gromady szpaków. Każdy siedzi w identycznej odległości od drugiego – właśnie na bezpieczny dystans – żeby ten drugi nie mógł go dziobnąć. Zdarza się jednak niekiedy, że ten bezpieczny dystans zostaje nagle zmniejszony. Wtedy są dwie możliwości – albo ratowania się natychmiastową ucieczką, albo wykonanie ataku rozpaczy. Ciekawe, że ślady tego bezpiecznego dystansu znajdujemy nawet w Ewangelii – kiedy Pan Jezus opowiada, jak to jeden król walczy z drugim. Najpierw siada i oblicza, czy w dziesięć tysięcy żołnierzy będzie w stanie stawić czoło tamtemu, który ciągnie na czele dwudziestu tysięcy. I jeśli dochodzi do wniosku, że nie, to wysyła poselstwo, g d y   t a m t e n   j e s t   j e s z c z e   d a l e k o - bo jeśli jest blisko, to pozostają tylko dwie możliwości – albo bezwarunkowa kapitulacja, albo atak rozpaczy. Ten ostatni polega na tym, że napastnik nie pozostawia napadniętemu ani możliwości kapitulacji, ani możliwości ucieczki. Na przykład szczur zagnany przez człowieka w kąt, z którego nie ma wyjścia, z przeraźliwym wrzaskiem rzuci mu się do twarzy. W przypadku wojen – a powstania są rodzajem wojny – przesłanki wymuszające atak rozpaczy wynikają z wpędzenia się w sytuację bezalternatywną. Dlatego w miarę możności należy unikać wprowadzania się w taką sytuację, w której możliwa jest albo bezwarunkowa kapitulacja, albo atak rozpaczy, który może doprowadzić do czegoś jeszcze gorszego, to znaczy – do zagłady. Zilustruję to przykładem z 1939 roku. Kiedy w kwietniu Wielka Brytania udzieliła Polsce enigmatycznych „gwarancji”, Hitler – co zostało ujawnione podczas procesu norymberskiego - zarządził wprowadzenie harmonogramu godzinowego do „Planu Białego” to znaczy – planu wojny z Polską. To, że taki plan istniał, o niczym jeszcze nie świadczyło, bo przygotowywanie planów wojen z innymi państwami należy do obowiązków każdego sztabu generalnego. Rozkaz wprowadzenia harmonogramu godzinowego wskazuje na rozpoczęcie przygotowań do wojny. Ale Anglicy próbowali jeszcze pozyskać Stalina jako sojusznika w wojnie z Niemcami i w tym celu wybrała się do Moskwy delegacja Sztabu Imperialnego z generałem Ironside na czele. Stalin nie powiedział „niet”, ale zwrócił uwagę, że ZSRR nie graniczy z Rzeszą, więc jakże Armia Czerwona ma wejść w kontakt bojowy z Wehrmachtem? Gdyby tak – ciągnął – Armia Czerwona obsadziła zachodnią granice Polski – aaa, to co innego. I Anglicy próbowali wysondować stanowisko rządu polskiego w tej sprawie – na ponad cztery lata przed Teheranem i na sześć lat przed Jałtą. W tej sytuacji polski rząd miał ostatnią szansę na podjęcie decyzji – czy losy Polski złożyć w ręce rządu brytyjskiego, czy też porozumiewać się z Niemcami na własna rękę – bo wszystko wskazuje na to, że lepiej sprzedawać się samemu, niż udzielić pełnomocnictwa na sprzedawanie własnego kraju komuś innemu. Jak zdecydował – wiemy i wiemy, że konsekwencją tej decyzji była katastrofa.

        Wspomniałem, że powstanie jest rodzajem wojny, ale wojny szczególnej, bo podejmowanej w sytuacji, gdy własne terytorium państwowe jest kontrolowane przez nieprzyjaciela. Co to znaczy - „kontrolowane”? Chodzi nie tylko o obecność wojsk nieprzyjacielskich na obszarze przyszłych działań wojennych, ale przede wszystkim o to, że nieprzyjaciel przechwytuje całe bogactwo wytwarzane przez ujarzmiony naród i wykorzystuje je przeciwko niemu – przede wszystkim przeciwko jego aspiracjom politycznym. W takiej sytuacji pomyślne rokowania są bardzo trudne, chyba, że powstańcy zdołają skaptować sobie sojusznika w postaci innego państwa, które rozpocznie z nieprzyjacielskim państwem wojnę, odciągając jego potencjał od powstańców, którzy w ten sposób będą mogli zmniejszyć dystans potencjału dzielący ich od nieprzyjaciela. Płynie z tego wniosek, że aby powstanie uzyskało choćby szansę powodzenia, powinno być poprzedzone starannym przygotowaniem politycznym. Jak bowiem zauważył pruski teoretyk wojny Karol von Clausewitz, wojna jest kontynuacją polityki – ale prowadzonej innymi środkami. Polityka zaś – w uproszczeniu – sprowadza się do tego, by partner, czy przeciwnik ugiął się przed naszą wolą, to znaczy – żeby uznał naszą władzę przynajmniej w takim zakresie, jaki jest nam potrzebny. Władza – w uproszczeniu – polega bowiem na tym, że ktoś rozkazuje, a reszta słucha. W tym celu można wykorzystywać instrumenty polityczne, jak np. groźby czy szantaż, instrumenty ekonomiczne, a jeśli ani te, ani te nie przynoszą spodziewanego rezultatu – również instrumenty militarne. Najważniejsze jednak jest sprecyzowanie celu politycznego, jaki chcemy osiągnąć – bo dopiero wtedy możemy ocenić, jakie środki należałoby dla jego realizacji podjąć i czy jesteśmy w stanie to osiągnąć. Wydaje się, że jedynym polskim powstaniem, które zostało w odpowiedni sposób przygotowane, było Powstanie Wielkopolskie, toteż nic dziwnego, że tylko ono zakończyło się sukcesem, to znaczy – zrealizowaniem politycznego celu, dla jakiego zostało zainicjowane. Płynie z tego wniosek, że przygotowania do powstania trzeba zacząć od wyznaczenia mu celu politycznego, ale – co jest tak samo ważne – by ten cel był realistyczny, to znaczy – możliwy do osiągnięcia przy pomocy środków, którymi powstanie będzie mogło rozporządzać.

        Z tego punktu widzenia w polskiej polityce w wieku XIX i początkach XX można wyodrębnić dwa nurty: tzw. insurekcyjny i tzw. ugodowy. Nurt insurekcyjny sprowadzał się do podrywania kolejnych pokoleń Polaków do walki o niepodległość – przede wszystkim z Rosją, jako ze to właśnie ona zagarnęła największą część polskiego terytorium państwowego ze stolicą. Wojna o niepodległość oznaczała jednak niemożność pozyskania dla powstania żadnego z pozostałych dwóch państw zaborczych, zatem oznaczała wojnę narodu pozbawionego możliwości dysponowania swoim bogactwem z trzema europejskimi mocarstwami. Pod tym względem najbardziej tragiczny obraz przedstawia Powstanie Styczniowe – nawet jeśli pominiemy zagadkowy wątek Leopolda Kronenberga, który najpierw wyłożył na zakup broni dla powstanie milion rubli, ale po jego upadku udekorowany został przez cara orderem św. Włodzimierza i dożywotnim szlachectwem w sytuacji, gdy cesarz nie mógł nie wiedzieć o tym milionie, jako że na skutek zdrady broń wpadła w ręce rosyjskie. Nurt ugodowy prezentował pogląd, że największym nieszczęściem nie jest nawet utrata niepodległości, tylko rozbiór, to znaczy – podział polskiego terytorium państwowego między trzy europejskie mocarstwa. Dlatego też ugodowcy uważali, że najpierw należy doprowadzić do skupienia całego polskiego terytorium państwowego pod skrzydłami jednego zaborcy, a kiedy już to nastąpi – wystąpić przeciwko niemu, bo wówczas jest szansa pozyskania dla sprawy powstania pozostałych dwóch, którzy nie muszą być zachwyceni nadmiernym wzmocnieniem swego dawnego wspólnika w rozbiorach Polski. O ile jednak przedstawiciele nurtu insurekcyjnego aż czterokrotnie przekonali się o katastrofalnych następstwach swojej metody politycznej, to przedstawiciele nurtu ugodowego takiej weryfikacji nie przeszli. Mówiąc nawiasem, Józef Piłsudski, uważany na najwybitniejszego przedstawiciela nurtu insurekcyjnego, praktykował raczej metody ugodowe, tworząc Legiony przy boku austriackim.

        Myślę, że warto przy tej okazji poruszyć jeszcze jeden wątek, mianowicie – wątek poświęcenia. Wszystkie te polityczne mądrości, czy mędrkowania uzależnione są od tego, czy w społeczeństwie próbującym wybić się na niepodległość jest dostatecznie dużo ludzi gotowych do poświęceń, czy nie. Każda bowiem, nawet realistyczna aż do bólu polityka jest możliwa o tyle, o ile znajdzie się ktoś, kto w tym celu gotów będzie zaryzykować własne życie. Można zatem złośliwie powiedzieć, że polityczni realiści pasożytują na romantykach, bo bez nich – tak jak pasożyt bez żywiciela – nie byliby w stanie niczego upolitykować. W takiej sytuacji wyszydzanie postaw romantycznych nie jest przejawem politycznej mądrości – raczej krótkowzroczności i to przy założeniu uprzejmym, że taka postawa jest autentyczna, a nie obstalowana przez oficera prowadzącego. Realiści również powinni być zainteresowani obfitym występowaniem w społeczeństwie postaw romantycznych – co oczywiście powinno się przekładać na piekielną triadę w postaci edukacji, przemysłu rozrywkowego i mediów. Trzeba tylko pilnować, by romantycy nie zdominowali politycznych gremiów decyzyjnych, bo mają oni niestety skłonność do uprawiania moralnego szantażu wobec każdego, kto nie odczuwa romantycznej gorączki. Z tym jednak, to znaczy – ze starannym odsiewaniem romantyków z politycznych gremiów decyzyjnych nie powinno być kłopotów, bo jeśli nawet jakiś romantyk by przez to sito się prześliznął, to pozostając w politycznych kręgach, bardzo szybko się swego romantyzmu pozbędzie i potem może w realizmie przelicytować nawet największych realistów.


© Stanisław Michalkiewicz
4-5 grudnia 2017
www.magnapolonia.org / www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2