Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Łazowski, Eugeniusz Sławomir

        W 1939 r. żołnierz Wojska Polskiego, podczas okupacji niemieckiej żołnierz Armii Krajowej pseudonim „Leszcz”, lekarz, Polak, a przede wszystkim człowiek, który uratował ok. 8 tysięcy Żydów od śmierci z niemieckich rąk. Zarazem człowiek, który do dzisiaj nie ma nawet swego drzewka w izraelskim instytucie Jad Waszem w Jerozolimie…

Co gorsze: nawet rodacy o Nim nie pamiętają – a przecież „wywołując” w Rozwadowie fałszywą epidemię tyfusu pomógł nie tylko Żydom, ale też uratował przed niewolniczą wywózką do Niemiec także tysiące Polaków.


        Eugeniusz Łazowski przyszedł na świat w Częstochowie jako świąteczny prezent dla rodziców 23 grudnia 1913 roku. Nie wiemy nic o Jego dzieciństwie i latach młodości poza tym, że ukończył gimnazjum w Warszawie, a następnie studiował na wydziale lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego.
Podczas niemiecko-sowieckiej napaści na Polskę w 1939 r. pełnił służbę medyczną w Batalionie KOP „Budsław” (Korpusu Ochrony Pogranicza) i 17 września 1939 r. trafił do niewoli sowieckiej. Gdy w obozie jenieckim dowiedział się, że wraz z pozostałymi jeńcami mają zostać zesłani na Syberię, uciekł im podczas przygotowywania jeńców do transportu. Wracając do domu ponownie został złapany przez Niemców na nowej granicy Niemiecko-Sowieckiej i ponownie trafił do obozu jenieckiego. Jednak im też postanowił uciec. Dokładnie i wielokrotnie przeglądał i sprawdzał 3-metrowe ogrodzenie z drutu kolczastego, jakim byli otoczeni, aż uznał, że jedyną szansę ucieczki dawał mu równie wysoki mur, znajdujący się w pewnej części obozu zamiast płotu z drutu. Przed zmierzchem wyczekiwał na odpowiedni moment i gdy uznał, że nikt na niego nie zwraca uwagi – bez najmniejszego wahania wziął duży rozbieg i z całym impetem wskoczył i wskrabał się na mur. Jak twierdził, tylko cudem udało mu się wspiąć i podciągnąć, ale w następnej sekundzie był już po drugiej stronie. Jednak skacząc przez mur nadwerężył sobie coś w nodze i nie mógł już biec. Być może to uratowało mu życie, gdyż dosłownie kilka sekund później pojawił się strażnik, który z pewnością zastrzeliłby go, gdyby widział go uciekającego biegiem. Nie przestraszony jego nadejściem Łazowski podszedł do stojącej obok muru bryczki zaprzężonej w konie i zaczął poprawiać uprząż jakby był jej wozakiem. Bezczelnie uśmiechnął się do przechodzącego strażnika, który też odwzajemnił się uśmiechem i poszedł dalej, a po jego zniknięciu Łazowski spokojnym i powolnym krokiem, jakby nigdy nic, po prostu oddalił się od obozu. Tydzień później okrężnymi drogami dotarł w końcu do Rozwadowa (obecnie Stalowa Wola), gdzie mieszkały jego matka, siostra, oraz narzeczona.
Po pierwszych okupacyjnych Świętach Bożego Narodzenia wzięli z narzeczoną ślub, a młody małżonek powrócił do Warszawy, aby dokończyć prawie zakończone tuż przed wybuchem wojny studia medyczne. Ukończył je już w konspiracyjnych warunkach, gdyż Niemcy zlikwidowali wszelkie polskie szkolnictwo.

        W styczniu 1940 roku zdobył dyplom lekarza, jednak tuż po tym jego grupa studentów i profesorów została nakryta przez Gestapo i wraz z innymi Łazowski został aresztowany. Ponieważ nikt z grupy nie wydał go, że jest już dyplomowanym lekarzem, został potraktowany jak zwykły student nielegalnego nauczania i za udział w „szkolnej konspiracji” otrzymał od niemieckiego sądu stosunkowo łagodny wyrok pół roku więzienia. Na wolność wyszedł latem 1940 roku i natychmiast wrócił do Rozwadowa, gdzie znalazł sobie zatrudnienie jako kierownik ambulatorium przy oddziale Polskiego Czerwonego Krzyża w Rozwadowie. Jednak jego kontakty nawiązane podczas konspiracyjnego nauczania nie zakończyły się, a wręcz przeciwnie – rozwinęły się jeszcze bardziej, gdyż jako pracownik PCK i kierownik ambulatorium mający dostęp do urzędowych druków i niedostępnych leków stał oczywiście bardzo przydatnym kontaktem dla polskiego podziemia. W krótkim czasie Eugeniusz Łazowski przyjął zresztą konspiracyjny pseudonim „Leszcz” i po złożeniu przysięgi stał się członkiem podziemnej Narodowej Organizacji Wojskowej, która później weszła w skład Związku Walki Zbrojnej (przekształconego potem w Armię Krajową).

        Jednak od samego początku prowadził z Niemcami własną, „prywatną” wojnę, łamiąc wszystkie oficjalne przepisy, nakazy i zakazy i pomagając okupowanym Rodakom, pomagając im uzyskiwać „pożądane” wyniki badań ambulatoryjnych, a w szczególności dostarczając zabronione dla Polaków leki, które miały być tylko na użytek niemiecki. Dzięki jego działalności dostarczono niektóre niemożliwych do zdobycia inaczej leków m.in. do żydowskiego getta w Warszawie, do którego Niemcy w międzyczasie przenieśli wszystkich Polaków żydowskiego pochodzenia. Zaplecze domu, w którym mieszkał dr Łazowski, graniczyło też z żydowskim gettem w Rozwadowie. Wystarczyło zrobić przejście w płocie, aby dostać się do (lub z) getta i dr Łazowski wielokrotnie pomagał zgromadzonym tam Żydom, a oddziały ZWZ i AK otrzymywały dzięki niemu nieustanne dostawy bandaży i leków. Znikające szybko zapasy kilkakrotnie alarmowały Niemców, jednak dr Łazowski miał na wszystko dokumenty. Jako oficjalnie zarejestrowany „medyk” i znajdujący się w niemieckich spidach nierzadko przyjmował pacjentów przejezdnych – zarówno niemieckich żołnierzy, jak i cywilów (Polacy nie mogli podróżować i nawet na pogrzeby w innych miejscowościach rzadko kiedy otrzymywali pozwolenia). W ten sposób dr Łazowski zawyżał ilość obsłużonych pacjentów i generował nadwyżki „zużytych” leków i materiałów, które mógł przekazywać polskiemu podziemiu i Żydom z getta. Najlepsze wytłumaczenie dla tak dużego zapotrzebowania i zużycia trafiło mu się podczas jednej z bardzo szczegółowych i jak zwykle rygorystycznych niemieckich kontroli, gdy w tym samym czasie akurat w Rozwadowie stanął niemiecki pociąg przewożący rannych z frontu wschodniego, Na oczach niemieckiej komisji kontrolnej dr Łazowski w ciągu dwóch godzin zużył tygodniowy przydział bandaży. Od tego czasu nie miał już żadnych problemów z kontrolami.

        W tamtych latach tyfus plamisty należał do chorób o bardzo wysokiej śmiertelności. Test na tyfus polegał natomiast na mieszaniu określonego szczepu martwych bakterii z próbką krwi pacjenta. Jeśli pacjent miał tyfus, jego próbka krwi w laboratorium zmieniłaby barwę i stała się nieprzejrzysta. Jednak dr Matulewicz, inny lekarz pracujący w tym samym ambulatorium co Łazowski, wymyślił własną metodę przeprowadzania testu, dzięki czemu wyniki można było poznać natychmiast i na miejscu, bez odsyłania do laboratorium. Niejako przy okazji odkrył też, że mało szkodliwe i łatwo uleczalne bakterie innego szczepu, oznaczonego symbolem OX19, wywołują w testach ambulatoryjnych dokładnie takie same wyniki, jak śmiercionośne bakterie tyfusu plamistego. Gdy podzielił się tymi informacjami z Łazowskim, ten natychmiast wpadł na pomysł i zaproponował Matulewiczowi praktyczne wykorzystanie jego odkrycia. Namówił dr Matulewicza, aby ten powstrzymał się przed nagłaśnianiem bądź publikowaniem swego odkrycia, po czym „zakazili” bakteriami OX19 wielu pacjentów ambulatorium.
Od tego dnia wstrzykiwali „śmiercionośne” bakterie każdemu nieżydowskiemu pacjentowi, który cierpiał na gorączkę lub nawet zwykłą grypę.
Aby nie wywoływać podejrzeń większość pacjentów odsyłali do innych lekarzy, którzy myśląc, że mają do czynienia z rzeczywistymi przypadkami choroby nieświadomie przyczynili się do ogłoszenia fałszywej epidemii tyfusu w całym Rozwadowie, gdyż ani Łazowski, ani Matulewicz nie powiedzieli o swoich działaniach nikomu – nawet własnym żonom nie wspomnieli o tym ani jednym słówkiem.
W ciągu kilku miesięcy Niemcy byli już tak bardzo przestraszeni, że jedna po drugiej wszystkie okoliczne wioski zostały przez nich obstawiane wielkimi znakami ostrzegawczymi z napisem „Achtung, Fleckfieber!” (Uwaga, Tyfus!). Cała okolica wraz ze wszystkimi jej mieszkańcami została otoczona kordonem sanitarnym i poddana kwarantannie.
Wszelkie wywózki okolicznej ludności na roboty do Niemiec oczywiście ustały, a panicznie obawiający się tej choroby Niemcy sami też wynieśli się i jeszcze powstrzymywali innych Niemców nawet przed przejazdem przez Rozwadów. „Epidemia” doprowadziła do tego, że w całej okupowanej przez Niemców Europie w tamtym czasie Rozwadów stał się prawdopodobnie jedyną wolną od Niemców miejscowością. Być może dlatego schronienie przed niemieckimi okupantami i oprawcami znajdowało w niej coraz więcej różnych uciekinierów, m.in. z getta.
Matulewicz i Łazowski aplikowali bakterie już nie tylko Polakom, którzy otrzymali nakaz wyjazdu na niewolnicze roboty do Niemiec, ale każdemu, kto pojawił się w ambulatorium. W międzyczasie wymyśli też sposób, aby pomóc także Żydom (których Niemcy natychmiast zabijali w przypadku zachorowania na tyfus, więc nie mogli robić z nich chorych na tyfus tak jak to robili dla Polaków). Żydom zaczęli podawać specjalnie przygotowany preparat z mieszanki z bakterią OX19, po którym wyniki badania na obecność bakterii tyfusu nie dawały pewności ani co do ich obecności, ani też ich braku. Pomimo, że nikt nie miał pewności, po pewnym czasie niektórzy ludzie zorientowali się, że cała ta „epidemia” musi być fikcyjna, gdyż nikt nie umierał, a wszyscy chorzy bardzo szybko zdrowieli. Jest jednak pewne, że przez długi czas nikt nie wydał tego sekretu Niemcom.
Należy też dodać, że do Rozwadowa trafiło w tym czasie także wielu Żydów uciekinierów lub przemyconych z getta przez AK.
Pomimo, że sam Łazowski wspominał o „kilku tysiącach” osób (żadnej ewidencji oczywiście być nie mogło), według ocen historyków dr Łazowski i dr Matulewicz uratowali w ciągu dwóch lat swej działalności około 15 000 (piętnaście tysięcy!) ludzi. Większość z nich stanowili Polacy żydowskiego pochodzenia (co najmniej 8000 Żydów).

        Oczywiście taki stan nie mógł jednak trwać wiecznie. Brak lawinowej ilości zgonów, jaka powinna podążać za rzeczywistą epidemią tyfusu, wzmógł podejrzenia niemieckich okupantów. Nie pomogło nawet udokumentowane we wszystkich papierach ogromne zapotrzebowanie i zużycie leków na tyfus.
Szef miejsowego Gestapo już jakiś czas miał mnie na oku, ponieważ był pewien, że coś tu nie gra – wspominał dr Łazowski - Ale byłem też im [Niemcom] potrzebny, ponieważ byłem młodym lekarzem, który nie był zarażony. Jednak wciąż uważali, że coś jest w tym podejrzanego.
Pomimo oficjalnych tłumaczeń dr Matulewicza o wysokiej skuteczności leczenia, Gestapowiec nie dał się przekonać i ostatecznie powiadomił o swoich podejrzeniach SS, które natychmiast skierowało do Rozwadowa dwie ciężarówki wojska oraz własną komisję lekarską.
Matulewicz i Łazowski, dzięki wywiadowi AK, byli na to jednak przygotowani. Specjalnie dla komisji zebrali wcześniej wszystkich starców i najbardziej schorowanych mieszkańców okolicy jakich udało się sprowadzić i – aby podtrzymać fikcję nadal panującej epidemii – po zapełnieniu ambulatorium resztę celowo „zakwaterowali” w okropnych warunkach w drewnianych szopach, gęsto postawionych dookoła ambulatorium.
Następnie całe miasteczko złożyło się na przygotowanie odpowiedniego przyjęcia dla spodziewanych „gości”.
Już na wstępie podziękowaliśmy im za zainteresowanie się naszym problemem i przybycie do nas – opowiadał dr Łazowski. Gdy naprędce zebrana orkiestra grała na powitanie niemieckie marsze, lekarze zaprosili szefostwo SS-mańskiej komisji do imprezy – Bawili się tak dobrze, że sami wysłali swych asystentów–młodych lekarzy, aby przeprowadzili badania. Nawet im doradzali: tylko dobrze uważajcie, bo oni [pacjenci] są brudni i na pewno mają pełno wszy przenoszących tyfus!
Młodym lekarzom bez trudu podsunięto do testów próbki krwi pochodzących od osób rzeczywiście chorujących na tyfus. Żaden z nich niczego nie zauważył.
Po osobistej, dwudniowej inspekcji w Rozwadowie, przez cały czas suto okraszanej najlepszymi polskimi kiełbasami i podlewanej najmocniejszym polskim bimbrem, jakie tylko udało się wcześniej przygotować, komisja SS nie miała żadnych zastrzeżeń co do działalności ambulatorium i pracy dr Matulewicza i Łazowskiego, a nawet… zaleciła kontynuację „skutecznej działalności w zwalczaniu epidemii”.

        Na przełomie lat 1943/1944 (zależnie od źródeł było to w grudniu 1943 lub na początku 1944 roku) do domu Łazowskiego zapukał młody Niemiec w mundurze żandarmerii, który poszukiwał polskiego lekarza. Jak się później okazało, żołnierz i jego kolega kilka dni wcześniej podczas służby mieli złapać uciekinierkę z getta, która próbowała przedostać się do Rozwadowa. Jak twierdził Niemiec, Żydówka była młoda i ładna, więc Niemcy złamali rozkazy i zamiast zastrzelić ją na miejscu – w zamian za seks – darowali jej życie i puścili wolno. Po paru dniach okazało się jednak, że Żydówka zostawiła im po sobie „pamiątkę”: syfilis.
Zgodnie z niemieckimi rozkazami, mającymi na celu zapobieganie rozszerzaniu się chorób wenerycznych w niemieckim wojskach, gdyby zgłosili się z tym do niemieckiego lekarza, musieliby podać z kim, kiedy i gdzie mieli seks, aby taka panienka nie mogła nikogo więcej zarazić chorobą. Ponieważ oboje nie opuszczali jednostki od dłuższego czasu, nie mogli nawet skłamać, że zarazili się od jakiejś fikcyjnej „przygodnie spotkanej Polki”, za co otrzymaliby co najwyżej kilka dni aresztu, gdyż seks z podludźmi, za jakich Niemcy uważali wszystkie narody słowiańskie, pomimo, że nie był zabroniony, to jednak uważany był za przewinienie (jeśli chodziło o niemieckich mężczyzn; bo dla niemieckich kobiet mających seks z podludźmi sądy nie były już tak łaskawe i w przypadku ciąży potrafiły wymusić aborcję nawet w 9. miesiącu). Oczywiście w żadnym wypadku nie mogli też powiedzieć prawdy, gdyż seks Niemców z Żydami był najgorszą możliwą zbrodnią przeciw społeczeństwu i za takie łamanie czystości rasy aryjskiej – Rassenschande – Niemcy nie wahali się nawet wieszać innych Niemców (jednak były to stosunkowo rzadkie wypadki). W nawet najbardziej przychylnym dla nich sądzie, gdyby doraźny sąd wojskowy nie kazał ich rozstrzelać za seks z Żydówką, to i tak w najlepszym wypadku trafiliby do jednostki karnej gdzieś na froncie wschodnim. Nie mogąc więc powiedzieć prawdy ani też wiarygodnie skłamać, obaj Niemcy rozpaczliwie szukali w okolicy miejscowego lekarza Polaka, który mógłby im pomóc. Tak trafili do Eugeniusza Łazowskiego. Ten bez wahania, zgodnie z lekarską przysięgą Hipokratesa, dostarczył im z ambulatorium leki na syfilis, pomimo, iż tym samym ratował życie żołnierzy wroga.

Kilka miesięcy później także i jemu samemu uratowało to życie.

Prawdopodobnie już w 1944 roku Niemcy dowiedzieli się od jakiegoś zdrajcy, że Łazowski jest żołnierzem podziemia i pracuje dla AK. Ponieważ jednak był im nadal potrzebny w walce z epidemią, Gestapo powstrzymywało się z jego aresztowaniem do ostatniej chwili. Sytuacja ta uległa zmianie, gdy Rosjanie stanęli po drugiej stronie Wisły i było już wiadome, że lada dzień ruszy ich ofensywa, a Niemcy będą zmuszeni opuścić teren. Wtedy też, pod koniec roku, jeden z wyleczonych przez Łazowskiego żandarmów pospiesznie zajechał na motocyklu pod jego dom i już od progu wołał:
Uciekaj, doktorze! Gestapo jest w drodze, aby cię zlikwidować!
Niczego nie podejrzewający Łazowski próbował protestować, że przecież „zawsze był Niemcom wierny i służył im jak najlepiej”, na co żandarm przerwał mu ze śmiechem i wymienił kilka dat i miejscowości, w których Łazowski spotykał się z żołnierzami podziemia i przekazywał materiały dla Armii Krajowej. Stało się oczywiste, że Niemcy śledzili go już od jakiegoś czasu i dr Łazowskiemu pozostało jedynie uciekać jak najszybciej. A czas był po temu najwyższy, gdyż w oddali słychać już było warkot nadjeżdżających Niemców.
Dzięki ostrzeżeniu niemieckiego żandarma dr Łazowski wraz z żoną i małą córeczką dosłownie w ostatniej chwili uciekli Niemcom sprzed nosa, chroniąc się w mieszkaniu matki kilka domów dalej. Jak wspominał, podczas ucieczki widział tego samego Niemca, który go ostrzegł, jak bez najmniejszego wahania zastrzelił kilkuletniego Żyda i strzelał też do innych dzieci. Albowiem tak pechowo się złożyło, że w pobliżu jego domu ukrywano także grupkę żydowskich dzieci, a te – zapewne myśląc, że Niemcy przyjechali właśnie po nie – nieopatrznie uciekły ze swej kryjówki i rozbiegły się dookoła, stając się tylko łatwym celem dla niemieckich kul…
Łazowscy przez kilka dni ukrywali się u sąsiadki matki Eugeniusza, a później potajemnie przenieśli się do Rudnika, gdzie już szczęśliwie doczekali końca wojny.

        W 1945 roku dr Łazowski wrócił z rodziną do Warszawy i podjął pracę w Klinice Akademii Medycznej, a później pracował w Instytucie Matki i Dziecka. O swej działalności w Rozwadowie nie powiedział nikomu, podobnie postąpił dr Matulewicz. Nie wiedząc kim był lub byli zdrajcy, którzy go wydali Niemcom i widząc równocześnie, jak wielu z niedawnych kolaborantów robiło teraz karierę u nowych, sowieckich okupantów Polski, oboje z dr Matulewiczem postanowili wtedy, że swoją działalność zachowają w tajemnicy do „lepszych czasów”.
Trzynaście lat później, w 1958 roku udało się dr Łazowskiemu otrzymać stypendium z Fundacji Rockefellera, dzięki czemu legalnie wyjechał z całą rodziną do USA, gdzie oczywiście pozostał. Dopiero tam opowiedział swej żonie jak to było naprawdę z epidemią tyfusu w Rozwadowie. Jak później stwierdził, wtedy też przeżył największe zaskoczenie swego życia. Okazało się, że pani Marka (w angielskiej pisowni: Murka) także była podczas wojny żołnierzem–wywiadowcą AK i pod pseudonimem „Pliszka” była nawet jednym z ukrytych kontaktów, którym on sam zostawiał wiadomości! Jeszcze tego samego wieczoru dr Łazowski zaczął spisywać swoje wojenne przeżycia w pamiętniku, który ćwierć wieku później, gdy pamięć zaczynała już płatać figle, okazał się wręcz niezastąpiony.
W tym czasie jednak dr Łazowski nawet nie planował żadnej publikacji wspomnień. Po ukończeniu amerykańskich studiów zajęty był praktyką lekarską w Chicago i okolicach, a z czasem został profesorem pediatrii na Uniwersytecie Stanowym Illinois, na którym opublikował ponad 100 prac naukowych (niektóre także w języku polskim) i stał się wybitnym specjalistą z zakresu psychiatrii i neurologii Centrum Medycznego w Chicago przy Uniwersytecie Stanowym Illinois.
Uniwersytet w Kinszasie (obecnie)

Wkrótce po wyjeździe Łazowskich dr Stanisław Matulewicz także wyemigrował z komunistycznej Polski i osiadł w stolicy afrykańskiego Zairu, Léopoldville (obecnie Kinszasa w Kongo), gdzie nawet zrobił profesurę radiologii na miejscowym – wówczas jeszcze prowadzonym przez Francuzów i będącym na wysokim poziomie – Université Léopoldville.
Tak minęło obydwu doktorom kilka dekad, aż zastał ich tzw. „koniec komuny” w Polsce i nadeszły wyczekiwane przez nich od półwiecza „lepsze czasy”.
W międzyczasie dr Łazowski zaprzestał praktyki lekarskiej w 1988 roku, a wkrótce potem przeszedł całkowicie na emeryturę żegnając się także z uniwersytetem stanowym. Podobnie było z dr Matulewiczem, który także stał się nobliwym, statecznym profesorem emeritusem.

        W tym samym czasie, po wielkim sukcesie kinowym okropnie zakłamanego filmu Stevena Spielberga „Lista Schindlera” ("Schindler's List", 1993) w Ameryce zapanowała i trwała przez następną dekadę moda na wyszukiwanie ludzi, którzy pomagali przeżyć Żydom podczas II wojny światowej. Składająca się w ogromnej większości z amerykańskich Żydów oskarowa Akademia Sztuki Filmowej, nagradzając film Spielberga wieloma Oskarami, dała tym samym zielone światło na propagandowy zalew amerykańskiego społeczeństwa tematyką Holokaustu i na stopniowe zdejmowanie odium morderców z Niemców, odtąd już oficjalnie zastępując ich mitycznymi „nazistami”, a przedstawiani we wszystkich filmach wojennych Niemcy stali się prawie bez wyjątku osobami sympatycznymi, nierzadko lepszymi od otaczających ich – najczęściej polskich – tubylców (a których miejsce z czasem programowo zajęli już tylko Polacy, sami zresztą dokładający do tej propagandy własne cegiełki w postaci produkcji filmów typu „Pokłosie” itd. – ale to już osobny temat). Chociaż akcja ta, jak już kilkakrotnie pisałem, w rzeczywistości rozpoczęła się o wiele wcześniej, bo już w 1987 r. telewizyjny film „Ucieczka z Sobiboru” (który był pokazany w większości telewizji na świecie), informował widzów w swych napisach końcowych o dalszych losach uciekinierów bezczelnie dodając, że to Polacy wymordowali wielu ze zbiegłych Niemcom Żydów, to jednak „Lista Schindlera” dzierży wątpliwy zaszczyt filmu, w którym wbrew faktom wybielono głównego bohatera–Niemca w celach propagandowych po raz pierwszy. Rzadkie głosy uczciwych historyków, wskazujących na zawarte w tym filmie wierutne kłamstwa i niesmaczne robienie „świętego” ze zwykłego, niemieckiego „szmalcownika” (tak w Polsce nazywano osoby zarabiające na ukrywaniu Żydów podczas wojny) nigdy jednak nie przedarły się do zachodnich społeczeństw z tego samego powodu – wymogów propagandy mającej za zadanie zdjęcie odium winy z Niemców i przerzucenie jej na bliżej nieokreślonych „nazistów”.
Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że miało to także pozytywny skutek uboczny. Na fali zainteresowania Holocaustem, wywołanym przez ten film, zostały odkryte i światło dzienne ujrzały tak wspaniałe osoby, jak np. pani Irena Sendlerowa, a w kilku zachodnich krajach bestsellerem księgarń stał się np. pamiętnik pana Władysława Szpilmana, z którego później pan Roman Polański zrobił (niedoceniony przez amerykańskie żydostwo oskarowe) film „Pianista”.

Także panowie Eugene Lazowski (gdyż tak od chwili przyjęcia amerykańskiego obywatelstwa nazywał się pan Eugeniusz Łazowski)  i Stan Matulewicz, uznając, że nadeszły już odpowiednie czasy, na tej samej fali zainteresowania Holocaustem, zdecydowali się opowiedzieć światu swoje wspomnienia. Wtedy właśnie, bazując na spisanym przez siebie w 1958 roku pamiętniku, Eugeniusz Łazowski publikuje ich wspólne wspomnienia w książce „Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza–żołnierza 1933-1944”, która ukazuje się w Polsce w 1993 roku i staje się bestsellerem.
Szybko powstają nawet wstępne plany jej ekranizacji, którą miał być zainteresowany któryś ze znanych polskich reżyserów, jednak nic z tego nie wychodzi. W 1996 roku umiera pani Marka, a nagle owdowiały pan Eugeniusz na kilka lat zamyka się w sobie i traci zainteresowanie czymkolwiek.

        Parę lat później przetłumaczone na angielski fragmenty wspomnień pana Łazowskiego trafiają w ręce związanego z amerykańskimi ewangelistami młodziutkiego producenta filmowego, Ryana Banka, który poszukiwał odpowiedniego tematu i scenariusza na swój pierwszy pełnometrażowy film. Trzy lata wcześniej, mając zaledwie 17 lat, Bank nakręcił wstrząsający krótkometrażowy film dokumentalny o osobach bezdomnych, żyjących w bogatych centrach Chicago. Film przyniósł mu chwilową sławę, dzięki której zobaczył go w telewizji pan Eugeniusz i postanowił skontaktować się z nim. 87-letni wówczas doktor Łazowski miał mu powiedzieć przez telefon, że chciałby, aby ktoś przełożył jego wspomnienia na film, a widząc w telewizji dokument Banka stwierdził, że młody producent i reżyser w jednej osobie będzie do tego odpowiednią osobą. Jednak z uwagi na ogromną liczbę uratowanych Bank początkowo po prostu nie uwierzył w historię dra Łazowskiego i zlekceważył rozmowę. Po pewnym czasie jednak, zaintrygowany faktem, że lekarz–Polak od pół wieku mieszkał w Ameryce i od dawna był poważanym profesorem amerykańskiego uniwersytetu, młodzieniec chyba zrozumiał, że pan Łazowski nie mógł przecież wymyślać tak nieprawdopodobnych historii. Postanowił to sprawdzić. Bardzo szybko znalazł potwierdzenie informacji zawartych we wspomnieniach dra Łazowskiego i natychmiast zdecydował się wyprodukować film dokumentalny. Chociaż nie jest pewne, czy było dokładnie tak, gdyż w innym z opublikowanych wówczas w USA artykułów Bank opowiadał też trochę inną historię ich pierwszego kontaktu; stwierdził w nim np., że opowieść Łazowskiego zafascynowała go od razu („zakochał się w niej” - "fell in love" with it). Osobiście skłaniam się wierzyć w jego wcześniejsze wynurzenia.
Obojętnie jednak jak było, Bank podjął się realizacji filmu i bez problemów zorganizował – pod postacią Clayton Entertainment (Clayton to jego drugie imię) – niezbędne fundusze i profesjonalną ekipę filmową.
A ponieważ Polska szczęśliwie nie znajdowała się już za „żelazną kurtyną”, młody filmowiec słusznie zadecydował, że część zdjęć zostanie zrealizowana podczas 16-dniowego planu filmowego w autentycznych, polskich sceneriach Rozwadowa (które w międzyczasie zostało wchłonięte przez miasto Stalowa Wola i stało się jedną z jego dzielnic) i w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu.

W ten sposób jesienią 2000 roku, po raz pierwszy od swego wyjazdu z Polski prawie 60 lat wcześniej, dr Łazowski przyjeżdża na krótką wizytę do ojczystego kraju. Wszędzie jest zasłużenie witany z honorami jak Bohater, a na spotkaniu weteranów AK zbiera spontaniczne oklaski od byłych towarzyszy walki z konspiracji.
Pan Łazowski w Polsce, 2000
Wyraźnie odżywa i ponownie nabiera wigoru, chociaż nie ukrywa swego zaskoczenia:
Czułem się bardzo nieswojo – powiedział później – Przecież [podczas wojny] jedynie starałem się zrobić coś dla własnego Narodu. Moim zawodem jest ratowanie życia i zapobieganie śmierci. W ten sposób więc walczyłem: ratując życie.

Kamery młodego amerykańskiego filmowca utrwalają wszystko na taśmach, który wraz materiałami zrealizowanymi w USA uzbiera imponujące 25 godzin materiałów. Wydaje się, że nadzwyczajna historia Polskiego Bohatera, opowiadająca o tym, jak dwaj doktorzy wraz z innymi Polakami uratowali około 15 tysięcy osób, a w tym co najmniej 8000 Żydów, za pomaganie którym – za każdego z tych 8000 z osobna – groziła im 8000 razy natychmiastowa kara śmierci z rąk niemieckich okupantów, w dodatku nie tylko im samym, ale też całym ich rodzinom: żonom i malutkiej córeczce Łazowskiego – fakt, o którym na tzw. Zachodzie do dzisiaj prawie nikt nie wie (co jest też naszą – Polaków – winą, bo sami nikomu o tym nie mówiliśmy prosto w nos i nie przypominaliśmy w każdą rocznicę, a zamiast tego za nasze pieniądze „nasze” rządy od ćwierćwiecza wspomagały produkcje plujące nam w twarz i zakłamujące historię; ale to także kolejny, osobny, bolesny temat…) – wydawało się, że ta utrwalona przed amerykańskimi kamerami opowieść jest tym razem gotowa ujrzeć światło dzienne i przedrzeć się do świadomości zachodnich społeczeństw, naiwnie wsłuchanych w różne załgane propagandy o mitycznych „nazistach” i „polskim antysemityzmie”.

A jednak tak się nie stało.

Według niektórych źródeł film został ukończony i podobno miał nawet premierę w 2001 roku. W wersji angielskojęzycznej miał nosić tytuł "A Private War" (Prywatna wojna), ale z góry uprzedzam zainteresowanych jego obejrzeniem: nie znajdziecie go nigdzie, w żadnym Netflixie czy innej wypożyczalni. Nie istnieje także ani w Wikipedii, ani w IMDb, ani w żadnym innym katalogu. Wątpię też, aby był kiedykolwiek emitowany w jakiejkolwiek telewizji (a z pewnością nie w polskiej za rządów złodziei–degeneratów z partii PO i jej poprzednich wcieleń). Jedyne ślady istnienia tego filmu można znaleźć w przypisach do biografii Ryana Banka w angielskojęzycznej Wikipedii (są tam całe trzy zdania o filmie) oraz w napisanej przez niego samego minibiografii umieszczonej na IMDb, w której zresztą jest więcej chwalenia się imponującymi dla młodzieńca informacjami ze spotkania z polskimi oficjelami z MSZ-u itp., niż informacji o samym filmie, który zresztą Bank opisał w czasie niedokonanym (jako będący jeszcze w fazie "post-production" – dekadę później ta informacja nadal tam widnieje w tej samej postaci).

W dodatku w jednym z niedatowanych artykułów istniejących w sieci (ale z pewnością pochodzącego z 2006 roku, gdyż wspomina się w nim o niedawnej śmierci doktora) jest wyraźnie napisane, że Ryan Bank – pięć lat po niby–premierze filmu? – nadal pracuje nad jego montażem. I uważam, że akurat ta informacja jest prawdziwa, gdyż potwierdza ją brak pojawienia się do dzisiaj jakiejkolwiek kopii tego filmu.

Z tych powodów jestem więc przekonany, że film nie został w rzeczywistości ukończony, a w 2001 roku – jeżeli coś rzeczywiście wtedy pokazano – Ryan Bank co najwyżej zaprezentował fragmenty lub "draft" filmu (przetłumaczmy to jako wersję „próbną/surową” filmu). Dlatego też nie jestem w stanie napisać nic więcej o tym jakże istotnym dla naszej historii filmie, a wraz z upływem lat przyznaję, że dawno temu już zwątpiłem, aby kiedykolwiek udało mi się film ten obejrzeć, gdyż moda na Holokaust i na Bohaterów Ratujących Żydów już nieodwracalnie przeminęła w Ameryce i jest oczywiste, że obecnie już prawie nikomu nie zależy na zachowaniu prawdy dla przyszłych pokoleń – a z pewnością najmniej zależy na tym amerykańskim Żydom, robiącym ogromne pieniądze z Holocaustu, a od których zależy przecież dystrybucja większości filmów…

        Pan doktor Eugeniusz Łazowski w 2004 roku sprzedał dom i przeniósł się do córki Aleksandry (znanej pod amerykańskim imieniem i nazwiskiem męża jako Alexandra Gerrard) do miasta Eugene w stanie Oregon.
Tam też odszedł dokładnie 10 lat temu, 16 grudnia 2006 roku.
Szczęśliwie – mimo koszmaru wojny – ostatecznie miał udane życie, na jakie zasłużył, gdyż zawsze był porządnym człowiekiem i Polakiem. Zapewne dlatego podczas wojny – nie musiał, a jednak to uczynił – narażając na śmierć nie tylko siebie, ale i swą rodzinę, uratował aż KILKA TYSIĘCY ŻYDÓW. 
Wiemy o co najmniej ośmiu tysiącach uratowanych przez niego Żydach.
A MIMO TAK WIELKIEJ LICZBY URATOWANYCH NAWET JEDEN Z TYCH AŻ OŚMIU TYSIĘCY NIGDY NAWET NIE WYSTĄPIŁ Z CHOĆBY NIC ICH NIE KOSZTUJĄCYM, NIC NIE ZNACZĄCYM I DO NICZEGO ICH NIE ZOBOWIĄZUJĄCYM PODZIĘKOWANIEM W POSTACI WNIOSKU O UZNANIE PANA ŁAZOWSKIEGO ZA JEDNEGO ZE „Sprawiedliwych” I ZASADZENIE MU PRZEZ PAŃSTWO IZRAEL PAMIĄTKOWEGO DRZEWKA W INSTYTUCIE JAD WASZEM!

Chociaż należy w tym miejscu dodać, że w 2008 roku pojawiła się pierwsza jaskółka: Polacy sami w końcu zaczęli brać niektóre sprawy w swoje ręce i mieszkańcy Stalowej Woli pośmiertnie przyznali dr Łazowskiemu „Gałązkę Sosny”. Co prawda jest to tylko nagroda literacka za „dzieła stanowiące znaczący wkład dla kultury i nauki polskiej i obcej oraz dla osób mieszkających lub pracujących w Stalowej Woli”, ale na początek lepsze to niż nic, prawda?
Kiedyś, w przyszłości, gdy ścierwa od finansowania i produkcji antypolskich paszkwili typu „Pokłosie” powyzdychają już niczym dinozaury (gdyż oni są takimi właśnie, po-komunistycznymi dinozaurami na wymarciu i nic procesu ich odchodzenia w odbyt historii już nie powstrzyma), w Prawdziwie Wolnej już Polsce z pewnością znajdą się prawdziwi Polacy, którzy docenią i godnie uhonorują swego Rodaka, który kiedyś uratował z rąk bestialskich, niemieckich barbarzyńców aż piętnaście tysięcy naszych Rodaków. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, to tylko kwestia czasu.
A izraelscy i amerykańscy Żydzi niech sobie oglądają i nagradzają własne „Listy szwindlerów” i bratają się ze swymi dawnymi oprawcami jeszcze więcej, produkując propagandę przeciw swym zbawcom i dobroczyńcom za 30 srebrników czy innych szekli, skoro tego bardzo obecnie pragną. Na to nie mamy wpływu i nic nam do tego.

Wiemy jednak z historii, że każdy, kto uwierzył we własne kłamstwa i propagandę, prędzej czy później – ale zawsze – źle skończył.

Wiemy też z naszej własnej historii, że tak, jak Polska istniała bez Żydów, tak samo będzie istnieć w przyszłości – z nimi lub bez – albowiem nasz naród w każdym pokoleniu potrafił, i w każdej sytuacji i okolicznościach ujawniał wiele takich „zwykłych” wybitnych jednostek jak pan dr Łazowski. My wiemy też, co to wdzięczność (choćby opiewany przez nas do dzisiaj Bonaparte w Hymnie Narodowym za jego próbę pomocy Polsce kilka wieków temu) i miejmy też nadzieję, że od czasów II wojny światowej dobrze nauczyliśmy się też na przyszłość, co to jest niewdzięczność.

Najważniejsze jednak, że dla nas ich istnienie lub ich brak nie robi absolutnie żadnej różnicy, a ratując ich podczas wojny z narażeniem życia – wbrew zdrowemu rozsądkowi – wiemy już, że jedynie zaszkodziliśmy sobie samym. Mam wielką nadzieję, że nauka płynąca z tego dla naszych potomków nie pójdzie w las. Jeszcze raz podkreślam: ich obecność – lub jej brak – dla naszego narodu jest conajmniej obojętna. Natomiast Żydzi sami bardzo dobrze wiedzą, że bez nas prawdopodobnie żaden z nich nigdy nie przetrwałby Holokaustu. Co więcej, to oni wielokrotnie w historii potrzebowali nas i naszej tolerancji, gdy przez ostatnich 800 lat wyrzucano ich z Anglii, Hiszpanii, Francji, Niemiec, lub gdy uciekali przed rosyjskimi czy ukraińskimi pogromami. Przypomnę: jeszcze w 1938 roku przyjęliśmy po raz ostatni (i mam nadzieję, że było to rzeczywiście po raz ostatni w naszej historii) przyjęliśmy do tej podobno „antysemickiej” Rzeczypospolitej ponad 17 tysięcy kolejnych Żydów wyrzuconych z Niemiec, podczas gdy np. Anglicy i Amerykanie jeszcze podczas II wojny światowej i aż do jej zakończenia zabraniali im wstępu do swych krajów. Oczywiste jest więc, że tak samo jak Anglicy czy Amerykanie, także i my nigdy ich nie potrzebowaliśmy.
A jednak wielokrotnie udzielaliśmy Żydom schronienia we własnym kraju. Przez 800 lat!
I to jest właśnie ta ogromna różnica między naszymi narodami, której najlepszymi symbolami są tacy nikomu nieznani, zwykli, a jednak Wielcy ludzie jak dr Łazowski. Bo to Oni świadczą najlepiej o naszej wyższości - wbrew antypolskiej propagandzie wszystkich sprzedajnych ku...w medialnych świata (w tym i wielu polskich, niestety, ale to także osobna historia), których bardzo trafnie, aczkolwiek pośrednio, określił kiedyś jeszcze inny Wielki Polak:
Nie wystarczy urodzić się człowiekiem, trzeba jeszcze być człowiekiem


© DeS
(Digitale Scriptor)
16 grudnia 2016
(tekst pierwotnie z grudnia 2012, poszerzony i zaktualizowany)




PS Międzynarodowy Związek Astronomiczny (International Astronomical Union) nadał planetoidzie oznaczanej dotąd symbolami 34838 / 2001 SK262 / nazwę Lazowski (niestety zapisanej dokładnie tak, jak podałem - w pisowni anglojęzycznej, bez polskiego Ł i wymawianej zwykle po angielsku jako „lej-zał-ski”… no cóż, dla obcokrajowców rzeczywiście polska to trudna jenzyka, więc dobre i to). Miejmy jedynie nadzieję, że planetoida Lazowski będzie jeszcze długo świecić na nieboskłonie, podkreślając niczym reflektor wielką hańbę uratowanych przez Polaków dziesiątków tysięcy niewdzięcznych Żydów i ich potomków.




Źródła:
Eugeniusz Sławomir Łazowski – „Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza–żołnierza 1933-1944”, Wyd. Cieślak i Szwajcer, 1993
Paula Davenport – "Life Preserver", Southern Illinois University, Carbondale, USA, Nr.3/2001
Arthur Golab – "Chicago's 'Schindler' who saved 8,000 Poles from Nazis dies", Chicago Sun Times, 20 grudnia 2006
Marta Wnuk – „Rusza kolejna edycja Gałązki Sosny”, www.stalowka.net, 4 września 2008
Archiwa Parafii Św. Józefa, Chicago, IL, USA
Archiwa Illinois State University, Normal, IL USA
Archiwa Southern Illinois University, Carbondale, IL USA
International Astronomical Union – 2001 SK262 (34838) Lazowski
IMDb
Wikipedia
i inne

Ilustracje © brak informacji


ARTYKUŁ PRZYWRÓCONY Z KOPII ZAPASOWYCH, Z TEGO POWODU ORYGINALNY FORMAT ARTYKUŁU MOŻE NIE PASOWAĆ DO FORMATU OBECNEGO BLOGU. NIEKTÓRE ILUSTRACJE MOGĄ BYĆ OBECNIE NIEDOSTĘPNE, A LINKI MOGĄ BYĆ NIEAKTUALNE.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2