Rezerwat prawicowych lemingów
Proszę Państwa, wszystkie nasze działania zmierzają ku temu, by nie dać zamknąć się w rezerwacie. Wszystko bowiem jest lepsze niż to. Wzorem naszym nieustająco pozostaje stary Geronimo, wojownik z plemienia Apaczów, który co prawda w późnym wieku mieszkał w rezerwacie, ale to tylko dlatego, że było to już jedyne miejsce, w którym białych było mniej niż Indian. Rezerwaty są strasznymi miejscami, a to głównie dlatego, że tworzy się w nich natychmiast nowa hierarchia, dalece różniąca się od tej, na której opierały się plemiona wolne.
Ja to wszystko dokładnie opisałem w książce amerykańskiej. Po to, by umocnić nową hierarchię i doprowadzić do nieodwracalnych zmian w strukturze własności na prerii zamordowano wodzów Thasunka Witko i Tatanka Yotanka. Zastąpili ich, przepraszam za wyrażenie, jacyś piździelcy, którzy trzęśli się na sam widok granatowych portek kawalerzysty i złoconych naramienników. Idolem ich zaś był generał Nelson Miles, cham i świnia co się zowie. Nie możemy więc podążać drogą wiodącą ku bramie rezerwatu. Nie możemy tym bardziej, że w naszych okolicznościach, ta brama jest wystrojona tak, iż nie przypomina bramy rezerwatu, ale wejścia do jakiegoś ekskluzywnego klubu, w którym prowadzi się poważne i ekscytujące dyskusje. To nie jest prawda i ja to dziś spróbuję udowodnić.
Wczorajsza dyskusja o książce Krzysztofa Karonia, a także inne sprawy, które się wydarzyły, przekonują mnie, że funkcjonowanie tak zwanej prawicy polega na tym, by kreować nowe hierarchie, które są nieważne nigdzie poza rezerwatem. Mało tego, prócz nowych guru, którzy kreowani są na poczekaniu, w rezerwacie trwa nieustająca dyskusja, na kim tu się wzorować, żeby być dobrym Polakiem. Wszystko to oczywiście przy zawodzeniu Karonia o etosie pracy. Mamy więc fałszywą hierarchię różnych Patlewiczów, którzy skracają sobie drogę do sławy wydając swoje opera magna na papierze toaletowym, oprawne w miękkie pudełko po butach, mamy Rolę, który to promuje i mamy Karonia, który ten zestaw ogarnia niejako, opowiadając o etosie pracy. Gdzie Wy, mili czytelnicy widzicie tam jakiś etos pracy? To jest etos nędzy i taki pozostanie.
W czym widoczny jest etos pracy? W efektach. Te zaś nie cieszą się popularnością w prawicowym rezerwacie, bo tam panuje moda na treść i rozwiązania ostateczne. To znaczy trzeba ostatecznie wyjaśnić jak to było z tym: Bolesławem Chrobrym, Bolesławem Śmiałym, Dmowskim i Piłsudskim, Wałęsą i Kaczyńskim. Nic innego nie ma znaczenia. Kiedy ja się nieśmiało odzywam, że trzeba dać zarobić grafikom i stworzyć rynek komiksu, albo rynek ilustracji, nikt nawet nie wzrusza ramionami. Nie po to tworzono rezerwat, żeby coś w nim robić „na bogato”. Rezerwat jest po to, by rozwiązywać najważniejsze dla Polaków kwestie, te zaś wyszczególniłem wyżej. Dlaczego efekty pracy nie cieszą się popularnością? Ponieważ fałszywa, rezerwatowa hierarchia, odnosi się do odbiorców treści, ze źle ukrywaną pogardą. I to było dobrze widać w zalinkowanym wczoraj nagraniu, w którym Patlewicz występował w towarzystwie jakiegoś Maciaka, a wszystkiemu patronował taki chłopak, który lata z kamerą po targach i pyta wszystkich o to, czy Andrzej Duda jest żydem. W nagraniu tym, w którym Patlewicz wspomniał księdza Blizińskiego, wyraźnie widać, że dyskusja nie może przekroczyć pewnego poziomu. To znaczy nie może ona zawierać rzeczywistych wtajemniczeń, a jedynie fikcyjne, nad którymi ani ten prowadzący, ani tym bardziej Patlewicz z Maciakiem nie panują zupełnie. Oni chcą tylko jednego – żeby ktoś zadekretował przymus pokazywania ich w prawicowych programach. To jest proszę państwa, powtórka starego filmu zatytułowanego „Buffalo Bill i Indianie”. Oni wszyscy chcą występować w cyrku Wiliama Cody, ale ten ich nie bardzo toleruje, bo jemu z kolei chodzi, żeby to Sitting Bull tam występował. No, ale wódz jest już dawno nad Missouri i ma w nosie Billa Cody.
Efekty pracy, efekty nierzadko zapierające dech w piersiach, są wynikiem uporczywego wysiłku, o którym nikt nie może nic wiedzieć. To jest zasada podstawowa. Im mniej wiedzą o technologii tym lepiej dla nich. Ekscytowanie się zaś pracą jako taką, a lekceważenie jej efektów, jako czegoś nieważnego, złego, grzesznego wreszcie to jest moim zdaniem aberracja poważna, ocierająca się o opętanie. I ja to próbuję tłumaczyć bardzo często, zwykle bez efektu. Bo ważna jest treść – czyli wyjaśnienie ostateczne kwestii św. Stanisława. To znaczy czy był zdrajcą czy nie był. O tu na przykład wyjaśnia ją kolejny rezerwatowy guru Jerzy Robert Nowak
http://www.youtube.com/watch?v=8yCVz-ppf4A
Zasada rezerwatowa jest tu widoczna bardzo wyraźnie. Mamy guru, mamy postać, która może być wzorem dla Polaków i mamy nie popartą niczym opinię oraz fikcyjną dyskusję, bez powoływania się na źródła, której efektem jest wielkie, okrągłe zero. Ja wygłosiłem już tyle pogadanek o św. Stanisławie, że teraz chyba wypada napisać o nim książkę. Potem zaś zrobić komiks. Etos pracy, prawdziwy, ujawni się w tej produkcji bardzo jaskrawo, ale w rezerwacie tego nie zauważą, bo i po co. Wszak chodzi o to, by sklejać okładki z pudełek po butach i kreować ludzi nie umiejących zorganizować rynku dla nikogo, nawet dla siebie samych. To jest – że posłużę się wyrażeniami z Karonia – etosowo pracowe inwalidztwo. Nic nie mogę, nic nie umiem, nic mnie nie obchodzi, to może sobie pogadam o religijnym wymiarze pracy.
Proszę Państwa, nie chodzi o to, by lansować nic nie znaczące nazwiska, które w sposób wadliwy z istoty i powszechnie nieważny tłumaczą działanie mechanizmów świata tego. Nie o to chodzi, by demaskować kogokolwiek, ale o to, by stworzyć tak atrakcyjną oprawę treści, żeby każdy, bez względu na język jakim się posługuje chciał po te treści sięgnąć. W opisywanych okolicznościach mamy wyraźnie widoczne działania całkiem na odwrót. To wszystko służy tylko dyscyplinowaniu mieszkańców rezerwatu i pogłębianiu podziałów między nimi, które przebiegają wzdłuż wykreowanych, bo nie istniejących w rzeczywistości konfliktów politycznych. Nie służy natomiast temu, by efekty tej pracy były dostępne i łatwo zauważalne. To nawet przeszkadza. Im lepiej tym gorzej, można rzec śmiało, a jak ktoś nie wierzy, niech się przyjrzy okładkom książek Jerzego Roberta Nowaka.
Na dziś to tyle.
O budowaniu kłamliwych narracji
Jak wiecie bardzo lubię historie amerykańskie, a te z początków kolonizacji lubię szczególnie. Zaraz wyjaśnię dlaczego. Niezwykle inspirujące w tych czasach, mam na myśli prawie cały wiek XVII w koloniach angielskich jest to, że nikt nie traktował tubylców jak zwierzęta. Indianie byli dla kolonistów partnerami, może trochę dziwnymi, ale jednak. Ubierali się podobnie, korzystali z tych samych dóbr, studiowali na tych samych uczelniach, bo i to się zdarzało, generalnie wsiąkali w cywilizację, a jeśli idzie o tak zwaną dzikość to wielu Anglików przewyższało ich w tej dyscyplinie znacznie. Istotny jest moment, w którym wszystko się zepsuło. Sprawy te nigdy nie były dokładnie opisane przez polskich autorów zajmujących się historią Ameryki, bo ci albo skupiali się na malowniczym aspekcie wojen kolonistów z Indianami, albo opisywali te wojny w sposób marksistowski, to znaczy jako element ewolucji ludzkości ku komunizmowi. W książce wydanej przez Wydawnictwo Poznańskie, którą umieściłem w naszym sklepie ostatnio sprawa przedstawiona jest inaczej. Co nie znaczy, ze do końca dobrze. Inaczej, czyli tak, że przy użyciu wyobraźni oraz intuicji, a także tego drugiego na i, o już wiem, intelektu, możemy zbliżyć się do prawdy o wojnach z Indianami prowadzonych przez drugie pokolenie pielgrzymów. To, które zdążyło już strawić indyka przyniesionego ich ojcom przez wodza Wampanoagów Massasoita. W każdej książce na temat tamtych czasów, a także czasów późniejszych, no i w ogóle w całej legendzie Indian, pojawiają się pewne stałe manipulacje, których my nie dostrzegamy, albo przyjmujemy za dobrą monetę.
Spróbuję o nich opowiedzieć. Oto mamy drugą połowę XVII wieku, kolonie Plymouth i otaczające ją ziemie Indian Wampanoag zwanych też mylnie, ale prościej – Pokanoket. Indian prowadzących osiadły tryb życia, mających skłonność do przesady w mowie, ubiorze i ogólnie w postawie, a także lubiących szeroki gest. Nie są to bynajmniej ludzie skorzy do wojny choć takowe prowadzą. Są zamożni, posiadają wiele uprawnych pól i magazynów ze zbożem, a sojusz jaki dawno temu zawarli z Anglikami daje im przewagę nad okolicznymi ludami. Ich sytuacja zmienia się zasadniczo kiedy umiera główny gwarant sojuszu z białymi wódz Massasoit. Był on na tyle przytomny, że po zawarciu sojuszy z Anglikami, powędrował na zachód i osiadł wśród Indian Nimpuck, żeby żyć w pewnym oddaleniu od swoich nowych przyjaciół. Jego synowie mieli korzystać z sojuszu jaki ojciec zawarł z białymi. Stało się jednak inaczej. Najstarszy syn, zwany przez Anglików Alexandrem, na cześć Aleksandra Wielkiego, został najpierw uprowadzony, pod pretekstem złożenia zeznań przed sądem w Plymouth, a następnie otruty. O tym się rzecz jasna wspomina, ale w dobrze nam znanym z polskich książek historycznych stylu – oj tam, oj tam, głupie plotki….Człowiekiem, który zlecił to uprowadzenie, by gubernator Edward Winslow. I tu dochodzimy do pierwszego etapu manipulacji. W mojej ocenie Winslow realizował plan, jaki Pielgrzymi opracowali sami, albo jaki im zlecono do wykonania. Winslow nie był, jak to nam sugerują autorzy opisujący dzieje kolonii amerykańskich, purytańskim degeneratem, który nie potrafił szanować godności drugiego człowieka. On wykonywał robotę zleconą, której celem była degradacja dużych grup ludzi, którym wcześniej coś się obiecało, bez woli dotrzymania tego słowa, a jedynie po to, by zyskać na czasie.
Ci, którzy interesują się trochę historią Ameryki wiedzą, że Alexander miał brata Filipa, a ten stał się bohaterem pierwszej poważnej wojny z kolonistami, tak zwanej wojny króla Filipa. W opisach znanych z polskich książek, Filip to bohater, walczący bezkompromisowo o ziemię swojego ludu, którzy rzucił wyzwanie potężniejszemu przeciwnikowi. Ten jednak korzystając ze zdobyczy cywilizacji, oraz posługując się zdradą pokonał go i zabił w walce. Okazuje się, że nie. Filip, czyli Metacomet, to przebiegły oportunista, który wielokrotnie obiecywał Winslowowi różne rzeczy, po to, by utrzymać się na terenach plemiennych. Wymiękł dopiero przy drugiej prowokacji sądowej, która pozbawiła życia jego adiutanta. Zrozumiał wówczas, to co i ja zrozumiałem czytając książkę „Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki” – że umowy zawierane są po to, by zyskać na czasie, aparat sprawiedliwości zaś nie służy karaniu winnych, ale wymuszeniom.
Ciekawe jest od czego zaczęła się degradacja Indian – od unieważnienia miejscowej waluty, czyli pasów wampum, wykonywanych z muszli i paciorków. Potem rozpoczęły się prowokacje, których celem było wpędzenie Indian w wojnę. Lud Wampanoag czy jak kto woli Pokanoket wyprzedawał ziemię i kupował karabiny. Im mniej ziemi tym więcej karabinów. Im więcej ziemi, tym więcej sądowych prowokacji wymierzonych bezpośrednio w otoczenie sachemów. Taką politykę prowadzili ojcowie Pielgrzymi, sprzedając przy tym Indianom tekstylia i broń. Strzelba, jak pamiętamy z Czechowa, musi wystrzelić. Kiedy w dodatku wręcza się ją komuś pod przymusem, może się zdarzyć, że wystrzeli ona w inną stronę niż to zaplanował właściciel. Teraz słów kilka o przebiegu wojny króla Filipa. Nie był on człowiekiem głupim, ani zdemoralizowanym, próbował posługiwać się narzędziami prowokacji, podobnie jak Anglicy, a zaczął swoją wojnę od zorganizowanej ucieczki z własnej ziemi, bo wiedział, że ta będzie od razu stracona. Potem zmontował koalicję, która z miejsca przesunęła go na mało eksponowane stanowisko i rozpoczęła się wojna prowadzona z wielką bezwzględnością, ale przy zachowaniu wszelkich form. To znaczy największych okrucieństw w szeregach angielskich dopuszczali się holenderscy najemnicy. Jeśli zaś idzie o Indian, to nie robili oni żadnej krzywdy osobom w kolonii znaczącym, takim jak Mary Rowlandson, żona pastora, która pozostawiła wspomnienia z okresu, gdy była niewolnicą u Indian. Szkoda, że nie ma ich po polsku, podobnie jak szkoda, że nie ma po polsku obficie cytowanych w tej książce wspomnień jednego z oficerów armii kolonialnej – Benjamina Church’a. I tu niespodzianka, której jeszcze nie wykorzystały feministki, skupiające się na postaci Pocahontas. Po stronie koalicji indiańskiej walczyły dwie sachemki, wystrojone jak Anja Rubik na pokazie mody, o czym informuje nas pastorowa Rowlandson.
Dla mnie interesujące są dwie rzeczy – w czasie tej wojny planowo wciągnięto do walki neutralne plemiona Narraganset, mieszkające na najżyźniejszych terenach. Autorzy opracowań i źródeł piszą, że to przez głupotę gubernatora Winslowa, który mógł zakończyć wojnę wcześniej, ale przeciągnął ją bez sensu zmuszając Narragansetów do walki po stronie koalicji. To jest oczywiste głupstwo. Winslow zmontował prowokację przeciwko Narragansetom, ponieważ chciał przejąć ich ziemię, a ich samych sprzedać w niewolę. I tu dochodzimy do kolejnej ważnej kwestii. Kolonia zaczęła w szybkim tempie zaludniać się nawróconymi Indianami, którzy uczyli się sposobu życia białych, budowali sobie domy, posyłali dzieci do szkół i z całym impetem chłonnej, pierwotnej natury, zmierzali ku cywilizacyjnemu sukcesowi. No i stale ich przybywało, bo pastorowie wykonywali swoją misję sumiennie. Byli zagrożeniem wewnętrznym dla spójności organizacji i my to tak odczytujemy. Historycy tego nie odczytują w ogóle ograniczając się do stwierdzenia, że purytanie wściekli na wojnę postanowili pozbyć się przyjaznych Indian i sprzedać ich w niewolę, a wcześniej zamknąć w obozie przejściowym, na jakiejś śmierdzącej ptasimi odchodami i zgniłą rybą wyspie.
Po pierwsze – ci Indianie w naszym rozumieniu nie byli chrześcijanami. Byli oszukanymi ludźmi, którym podano spreparowaną przez heretyków służących mamonie papkę, a oni na swoją zgubę przyjęli ją jako Słowo Boże. Pastorzy z Nowej Anglii nie poszli na śmierć ze swoimi owieczkami, jak to uczynili jezuici w Paragwaju. Oni grzecznie posłuchali gubernatora Winslowa i nawet nie płakali, kiedy nawróconym przez nich Indianom odbierano domy i dobytek. A gdy już ich wywieziono i wymordowano, sprzedając część w charakterze niewolników na plantacje karaibskie, zwrócili się ku nowym Indianom, obiecując im lepsze życie w kolonii, po przyjęciu tak zwanego chrześcijaństwa.
Winslow rozpętując wojnę uzyskał dwie ważne zdobycze – zdegradował przyjaznych Indian do roli bydła roboczego, wzbogacił się na ich majątku, ich samych – nieświadomych swojego losu – sprzedał w niewolę, zarobił na tym i dozbroił armię. Ta zaś starała się za wszelką cenę zdobyć jak najwięcej ziemi, którą można było potem wyprzedawać nowym osadnikom. To są sprawy oczywiste i one się rysują przed naszymi oczami jako plan, a nie jako zestaw przypadkowych zdarzeń, jak to się, w zasadzie zawsze, przedstawia. Jeśli więc dziś, ktoś zaczyna opowiadać o tym, że los polskich imigrantów na Wyspach został zabezpieczony, ten powinien się trochę zastanowić o czym mówi i przeczytać książkę „Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki”. Sprawa z Pokanoketami została by załatwiona dużo wcześniej, ale wtrącili się Francuzi, którzy dozbroili Indian i przywieźli ze sobą kontyngent bardzo krwiożerczych Abenaki z Kanady. W odpowiedzi Winslow pchnął gońca do Mohawków, którzy w tamtych czasach byli plemieniem osiadłym hen, hen, na zachodzie. Po stronie kolonii walczyły też resztki Moheganów, których życie zostało zdewastowane na samym początku, gdyż mieszkali oni nad samym oceanem. No i resztki Pekotów, których kolonia Massachusetts rozwaliła pokolenie wcześniej. Poza wszystkim Winslowowi zależało, na tym by wojna ciągnęła się przez jakiś czas, bo okrucieństwo po obydwu stronach uniemożliwiało skutecznie lokalne porozumienia. Te zaś nigdy nie są potrzebne ludziom snującym plany globalne.
Zaskakująca jest, biorąc pod uwagę opisy, jakie znamy z literatury popularnej, nieskuteczność Indian w walce. Zaskakujące jest też okrucieństwo dowódców wobec własnych żołnierzy i ta szczególna dbałość o to, by nic nie podważyło nowej polityki totalnej wrogości kolonii wobec tubylców. To się wyrażało w paleniu wiosek razem z ludźmi, w niszczeniu dobytku i budynków, nawet wtedy kiedy mogły one posłużyć za schronienie rannym żołnierzom. Wszystko musiało być zniszczone, nawet jeśli w wyniku tego ranni Anglicy mieliby umierać na mrozie. Wojna króla Filipa, była wojną cywilizacyjną, to znaczy Anglicy musieli bezwzględnie, na każdym dostępnym polu udowodnić wyższość swojej cywilizacji i przekreślić wszystko co tę cywilizację w ciągu jednego pokolenia połączyło z cywilizacją ludów miejscowych. Tylko ten manewr bowiem mógł ocalić kolonię przed asymilacją z Indianami i przed losem jaki był później udziałem katolickiej Ameryki Południowej – przed dominacją żywiołu miejscowego nad przybyszami. I to jest ważna konstatacja, bo wojny cywilizacyjne są najgorsze na świecie. Na koniec może przypomnę jeszcze jak wyglądały przygotowania do konfliktu: przybycie Pielgrzymów, asymilacja ich w lokalnym środowisku, prezentacja oferty, dla niektórych tubylców niezwykle atrakcyjnej, budowanie zaufania – tyle w pierwszym pokoleniu. Teraz pokolenie drugie – wymieszanie żywiołów i postawienie na równi białych i czerwonych mieszkańców kolonii, którzy zostali ochrzczeni. Głód ziemi, równość praw dla wszystkich, które wywołały potrzebę sprowokowania wojny. Sądowa prowokacja wobec sachema Alexandra, zakończona jego otruciem, uporczywe próby uniknięcia wojny przez jego brata Filipa, przy jednoczesnym kontrolowanym zakupie broni i kontrolowanej sprzedaży broni, bo przecież to Winslow sprzedawał Filipowi muszkiety, nie kto inny. Autorzy nie mogą nadziwić się takiej lekkomyślności kolonistów. Mogło nie być tej wojny, a jednak wybuchła, ojej, jak to się mogło stać. Ucieczka Indian na zachód, a także ujawnienie faktu, że ziemi Pokanoketów jest za mało, żeby utrzymać kolejne pokolenie kolonistów. Prowokacja wobec Indian Narraganset i wciągnięcie ich do wojny, choć nigdy wcześniej nie mieli oni żadnych zatargów z białymi. Okrążenie plemion walczącej koalicji i wybicie oraz sprzedanie w niewolę wszystkich, którzy ocaleli, co dokonało się przy udziale najemników z Holandii, samych Anglików, Mohawków, którzy pierwszy raz wkroczyli wtedy na scenę historii oraz resztek innych Indian, takich, którzy zrozumieli, że wobec białych, należy być ostrożnym i nie daj Bóg, nie udawać białego, nawróconego na Ewangelię. Trzeba być dzikusem, bynajmniej nie dobrym. Tylko wściekłe, okrutne i bezwzględne dzikusy potrzebne są kolonistom. I to właśnie zakarbowali sobie dobrze ludzie nazywani Mohawk.
Zachęcam wszystkich do odkrywania różnych analogii i podobieństw, pomiędzy tamtym światem, a naszym współczesnym i zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl
© Gabriel Maciejewski
6-7 października 2018
źródło publikacji: „Rezerwat prawicowych lemingów” / „O budowaniu kłamliwych narracji”
www.Coryllus.pl
6-7 października 2018
źródło publikacji: „Rezerwat prawicowych lemingów” / „O budowaniu kłamliwych narracji”
www.Coryllus.pl
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz