Los świata w rękach kurewek
Nie jest dobrze. Przede wszystkim dlatego, że prezydent Donald Trump, nasza duszeńka, Wielka Nadzieja Białych i przywódca Naszego Największego Sojusznika, wprawdzie nie został znokautowany, ale – jak zauważył dziennikarz z portalu „Onet” - był „liczony”. A był „liczony” za sprawą pana Michała Cohena, który – podobnie jak inni twardziele – puścił farbę, że Donald Trump dawał mu pieniądze, żeby jakimś tamtejszym kurewkom zapłacił na milczenie. Te, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pieniądze za milczenie wzięły, a następnie rozpuściły japę w nadziei, że dostaną jeszcze więcej, już nie tyle za milczenie, co za książkę z pikantnymi szczegółami, jak to Donald Trump je obracał, jak molestował od przodu i od tyłu, mając „prezerwatywy z gwoździem w środku” i jak „na koniec dymał je w wychodku, a one na głowie wtedy stały i niebywałą rozkosz miały”.
Takie książki z pewnością zostałyby obcmokane, przez tamtejszą żydokomunę, niczym produkcje pani Olgi Tokarczuk przez żydokomunę naszą. Amerykańska żydokomuna bowiem na prezydenta Trumpa zagięła parol, chociaż bez szemrania, a nawet w podskokach podpisał ustawę nr 447 JUST, na mocy której Stany Zjednoczone zobowiązały się dopilnować, by żydowskie roszczenia wobec Polski zostały zaspokojone co do centa. Ten przykład, podobnie jak wiele innych, ot, choćby pana mecenasa Giertycha, który usiłuje przeczołgać się na jasną stronę Mocy, pokazuje, że w takiej sytuacji delikwentowi nie pomoże nawet drobna operacja chirurgiczna. „Nie ten Żyd, co Żyd, ale ten, kogo Partia wskaże” - jak w roku 1968 perswadował koledze Antoniemu Zambrowskiemu współtowarzysz z więziennej celi.
Na przykładzie zgryzot prezydenta Trumpa z panem Cohenem, widać, jak w tej całej Ameryce upadają obyczaje. Jeszcze za mego dzieciństwa obowiązywała zasada, że „choćby cię smażono w smole, nie mów, co się dzieje w szkole”. Ale teraz czasy inne; wszędzie pełno zasmarkanych łajz, co to pozują na twardzieli, ale jak śledczy huknie na nich, to od razu popuszczają w spodnie i śpiewają jak z nut. Pan Cohen też się odgrażał, że dla Donalda Trumpa dałby się nawet zastrzelić, ale jak przyszło co do czego, to zaraz podkulił pod siebie ogon i poszedł na ugodę z prokuratorem. W ten sposób Nemezis dziejowa już dopełniła pomsty na Donaldzie Trumpie, który publicznie obiecywał Polakom, że ich „nie skrzywdzi”, ale jak Żydzi mu kazali („wiecie, rozumiecie Trump...”), to w podskokach podpisał wspomnianą ustawę. Na tym zresztą upadek obyczajów się nie kończy, bo czy kiedyś słyszano, by kurwa, która wzięła pieniądze, biegała potem „z wydętymi żaglami” (zespół „Wilki” od lat wyśpiewuje piosenkę o panienkach, co to „potem biegały z wydętymi brzuchami, jak konie w galopie”) i relacjonowała publicznie swoje wrażenia? Ale co tu wymagać od kurewek, kiedy sławne celebrytki przechwalają się jedna przez drugą, kto to ich nie molestował i jak teraz w każdą rocznicę dostają orgazmu, niczym dzieci holokaustu, którym też dokuczają rozmaite traumy, tylko, ma się rozumieć, całkiem inne? A do tego dochodzi afera z byłym szefem kampanii wyborczej prezydenta USA, któremu przedstawiono aż 18 zarzutów, a co jeden, to cięższy. Widać, jak tamtejsi policmajstrowie i niezawisłe sądy „powinność swej służby zrozumiały”, a skoro tak, to kto wie, czy wobec prezydenta Trumpa nie zostanie wszczęta procedura impeachmentu, zwłaszcza, że niczym miecz Damoklesa, nad amerykańskim prezydentem wisi śledztwo prowadzone przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera, na temat powiązań współpracowników Donalda Trumpa z zimnym rosyjskim czekistą Putinem. Co tu dużo gadać; nazbierało się tego sporo i jeśli żydokomuna w listopadowych wyborach doprowadzi do zwiększenia stanu posiadania partii demokratycznej w Izbie Reprezentantów, to prezydent może zostać nie tylko „liczony”, ale nawet znokautowany.
Ale nawet to, że jest już „liczony” pokazuje, że coraz więcej uwagi musi poświęcać ratowaniu własnej skóry, a czy w tej sytuacji może mieć głowę do zajmowania się sprawami nader światowymi? Najwyraźniej nie ma na to ani czasu, ani ochoty, toteż w powstałą w ten sposób próżnię, wciskają się inni. Niedawno w Berlinie bawił zimny rosyjski czekista Putin, którego Nasza Złota Pani przyjęła z otwartymi ramionami. Entre nous, nie zazdroszczę rosyjskiemu prezydentowi tych uścisków, ale w tym przypadku nie o molestowanie przecież chodzi, tylko o potwierdzenie powrotu Niemiec do linii kanclerza Bismarcka, zgodnie z którą Niemcy zarządzają Europą w porozumieniu z Rosją. Potwierdzeniem jest nie tylko deklaracja strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, ale zdecydowana wola kontynuowania i zakończenia budowy gazociągu „Nordstream 2”, przeciwko któremu tak ostro występował prezydent Trump, nie mówiąc już o dygnitarzach naszego bantustanu. Co uczyni prezydent Stanów Zjednoczonych kiedy tym gazociągiem zacznie płynąc do Europy Zachodniej, Naszego Drugiego Sojusznika rosyjski gaz? Jeśli będzie mu groził nokaut, to nie zrobi nic, a zresztą – co takiego miałby właściwie zrobić?
Tym bardziej, że po szczycie w Helsinkach prezydent Trump właściwie wycofał się z Syrii, pozostawiając tam zimnego rosyjskiego czekistę Putina, z którym układać się musi izraelski premier Netanjahu – też zresztą siedzący na jednym półdupku, jako że i przeciwko niemu prowadzone jest energiczne śledztwo. Jakby tego było mało, właśnie Moskalikowie zapowiedzieli na 4 września konferencję w Moskwie na temat Afganistanu, z udziałem talibów, Chin, Pakistanu, Indii i Iranu. Stany Zjednoczone, które w Afganistan przez całe lata pompowały forsę, w porywach nawet 300 milionów dolarów dziennie, w tej konferencji nie będą uczestniczyły. Tymczasem wiele wskazuje na to, że zatwierdzi ona powrót do władzy talibów, których USA wcześniej uzbroiły po zęby przeciwko Rosji, no a potem próbowały tego muzułmańskiego dżina wepchnąć z powrotem do butelki, ale – jak widać – bez powodzenia. Teraz Amerykanie oskarżają Rosję, że przewidziana na 4 września konferencja „godzi w rząd w Kabulu”. Ano, nie da się ukryć – żeby tylko Departament Stanu nie wpadł na pomysł, by przywilej obrony „rządu w Kabulu” do ostatniej kropli przypadł Polakom. Ciekawe, co w tej sytuacji zrobią funkcjonariusze „demokratycznego” reżymu w Afganistanie. Pewnie powiększą grono uchodźców, a w tej sytuacji wypada się modlić, żeby Departament Stanu nie kazał premierowi Morawieckimu przyjąć ich do Polski i obdarzyć zaszczytami i apanażami, niczym pani minister Piotrowska Fundację Otwarty Dialog pani Kozłowskiej i pana Kramka. Nie wiadomo zresztą, czy Pan Bóg tych modłów by wysłuchał, bo – jak zauważyła pewna sceptyczna Francuzka – Pan Bóg jest po stronie silniejszych batalionów, a nasze – co tu ukrywać – od amerykańskich są chyba słabsze. W przeciwnym razie pan minister Błaszczak nie zapraszałby amerykańskiego wojska tak gorąco i nie oferowałby 2,5 miliarda dolarów rocznie za ich pobyt.
Jeśli tedy Nasz Najważniejszy Sojusznik będzie się koncentrował na wewnętrznych przepychankach z tamtejszą żydokomuną, i kładł lachę na resztę świata, z naszym nieszczęśliwym krajem włącznie, to co przystoi nam czynić? Pan doktor Terlecki, który po raz kolejny zdemaskował mnie jako ruskiego agenta, na pewno kazałby trzymać się spódnicy – ba – tylko czyjej, skoro na kurewki nie możemy już liczyć, a to przecież one, „w ostatniej instancji” rozstawiają amerykańskich prezydentów po kątach? Oczywiście zawsze i to możemy, ale co zrobimy, jak taka jedna z drugą zdejmie spódnicę, by nie przeszkadzała jej w kolejnym molestowaniu? Czego wtedy każe nam się trzymać pan dr Terlecki? Być może nadal trzymać się spódnicy, albo nawet się pod nią schować z nadziei, że zimny rosyjski czekista Putin nas tam nie zauważy i nie znajdzie, a kiedy już wszyscy się wykotłują i pył radioaktywny opadnie, wyjdziemy na powierzchnię jako triumfatorzy. Wszystko to być może i dlatego pan dr Terlecki uchodzi za tęgą głowę, zwłaszcza wśród właścicieli pobożnego portalu „Fronda”, co to nie ustają w demaskowaniu kolejnych ruskich agentów, no i szatanów, którzy niewątpliwie muszą pozostawać na moskiewskim żołdzie i kto wie, czy w piekle nie utworzyli nawet jakiejś filii FSB? Byłoby dobrze, żeby teologowie, zamiast sztorcować papieża Franciszka, spenetrowali tę sprawę, bo kara śmierci to furda w porównaniu z wiecznym potępieniem w piekle, gdzie cały czas będzie bolało, a poza tym trzeba będzie na okrągło słuchać kompozycji „Nergala”, czyli pana Adama Darskiego, który uchodzi za przedstawiciela Belzebuba na Polskę , a w każdym razie – na województwo pomorskie, które – ja tak dalej pójdzie – to zacznie się układać z Rzecząpospolitą, a jak coś pójdzie nie po jego myśli, to kto wie, czy nie odpadnie od Macierzy?
Bo w Macierzy też nie jest dobrze i kiedy tylko wszyscy powrócą z wakacji, nastąpi eskalacja politycznej wojny, przy pomocy której Nasza Złota Pani pragnie odzyskać w naszym nieszczęśliwym kraju polityczne wpływy, osadzić na stanowiskach swoich faworytów ze Stronnictwa Pruskiego i rozpocząć negocjacje z Żydami na temat przyszłości Europy Środkowo-Wschodniej, a przede wszystkim – Polski i Ukrainy. Zwłaszcza gdyby doszło do zatwierdzenia rozbioru tej ostatniej, to zachodnia jej część, w połączeniu ze wschodnią częścią Polski, mniej więcej do linii Wisły, znakomicie nadawałaby się na Judeopolonię. Na razie BND za pośrednictwem starych kiejkutów, ich konfidentów i folksdojczów ekscytuje w Polsce stan anarchii, ale anarchia nigdy nie jest stanem trwałym, bo w jej następstwie zawsze powstaje jakiś reżym, więc i w naszym nieszczęśliwym kraju musi dojść do przesilenia. Jeśli nie teraz, kiedy amerykański prezydent jest „liczony” - to kiedy?
PS. Najwyraźniej Amerykanie musieli pożałować pieniędzy wpompowanych w Afganistan i zabronili tamtejszemu tubylczemu prezydentowi Aszrafowi Ghaniemu („wy, Ghani zawsze u nas bardzo uważajcie, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.”) samowolnego obwąchiwania się z Moskalikami, toteż Rosja odwołała zapowiedzianą na 4 września konferencję.
Cichodajstwo Prawa i Sprawiedliwości
Nie kijem go, to pałką – powiada polskie przysłowie. Nie wiem, czy Niemcy maja podobne, ale jeśli nawet nie maja, to nasi folksdojcze musieli opowiedzieć o naszym Naszej Złotej Pani, która podczas apogeum kryzysu migracyjnego pragnęła uszczęśliwić również nasz nieszczęśliwy kraj ustalonymi przez siebie kwotami muzułmańskich imigrantów. Rząd Beaty Szydło wraz z rządem węgierskim, odmówił wtedy przyjęcia tych kwot i skrytykował samą zasadę. Ale Niemcy są państwem poważnym i jak sobie coś postanowią, to zawsze znajdą sposób, by dopiąć swego. W moich czasach studenckich popularna była w kołach wojskowych piosenka głosząca, że „zawsze się znajdzie jakaś dziura, którędy będzie można wejść”. I Nasza Złota Pani, zapewne korzystając z pomocy BND, która przez ostatnie 30 lat odbudowała u nas pogłowie folksdojczów (jeszcze za komuny rozmaite święte rodziny polskie dostawały od Niemców subwencje, a to od jakiegoś biskupa, a to od jakiejś fundacji, a na pieniądzach oczywiście nie było żadnej wzmianki, że pochodzą od BND, dzięki czemu święte rodziny i ich potomstwo do dzisiaj może pławić się w stanie pierwotnej niewinności, chociaż oczywiście na sygnał trąbki z Berlina karnie staje do apelu ze ściśniętymi na baczność pośladkami), znalazła taką dziurę w osobie pana prezydenta Dudy, z którym w lipcu ub. roku odbyła 45-minutową rozmowę telefoniczną. Co mu tak konkretnie powiedział – tego oczywiście nie wiemy, ale po tej rozmowie pan prezydent zawetował PiS-owskie ustawy sądowe. W ten sposób przegryzł, a w każdym razie – poważnie nagryzł pępowinę łączącą go dotychczas ze swoim wynalazcą, czyli Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim. Musiał w związku z tym na gwałt szukać sobie nowych politycznych przyjaciół, dzięki którym mógłby jakoś dotrwać do końca kadencji, a nie bezczynnie wpatrywać się w belwederski sufit. I zgłosili się przyjaciele w osobach starych kiejkutów, którzy jednak postawili panu prezydentowi warunki. „Dmuchaj ją, ale nie za darmo” – deklarował towarzyszowi Szmaciakowi jego przyjaciel Rurka – więc i stare kiejkuty uzależniły podtrzymywanie przyjaźni z panem prezydentem od tego, czy przyniesie im na tacy głowę znienawidzonego Antoniego Macierewicza. Naczelnik Państwa, który takiej felonii od pana Andrzeja się nie spodziewał, poczuł się bardzo osłabiony politycznie, również dlatego, że Nasza Złota Pani nakazała swoim owczarkom w Komisji Europejskiej eskalować przeciwko Polsce rozmaite „procedury”. Toteż nastąpiła „głęboka rekonstrukcja rządu”, w następstwie której wysadzona została za stołka pani Beata Szydło, o której mówi się, że wkrótce odejdzie na emeryturę w Parlamencie Europejskim, podobnie jak pani Anna Fotyga zwana „Pulardą” czy inne osobistości. Ze stanowiska ministra obrony został też usunięty znienawidzony Antoni Macierewicz. Premierem nowego rządu został pan Mateusz Morawiecki, będący za rządów Beaty Szydło gospodarczym dyktatorem Polski, podobnie jak za pierwszej sanacji był ni wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski. Jednym z priorytetów nowego rządu, w którym tekę ministra spraw zagranicznych objął pochodzący ze stajni „Drogiego Bronisława”, czyli prof. Bronisława Geremka pan Jacek Czaputowicz, było „ocieplenie” stosunków z Unią Europejską. To „ocieplenie” polegało na stopniowym podporządkowywaniu Polski dyrektywom Naszej Złotej Pani, ale pod osłoną buńczucznej antyunijnej retoryki, że to niby „nie oddamy ani guzika”. Ciekawe, czy w tę retorykę uwierzył pobożny minister Jarosław Gowin, deklarując, że Polska „nie wykona” wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, za co sam Adam Michnik raczył podejrzewać go o upośledzenie umysłowe w postaci kretynizmu?
Toteż kiedy amerykański Kongres uchwalił a prezydent Trump podpisał amerykańską ustawę nr 447 JUST, na podstawie której USA przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, że Polska zrealizuje żydowskie roszczenia majątkowe do ostatniego centa, rząd premiera Morawieckiego zdecydował się na cichodajstwo, jako podstawową metodę polskiej polityki zagranicznej. Polega ono na tym, że Polska robi wszystko, co nakaże jej Nasza Złota Pani, ale po cichutku, żeby niepotrzebnie i przedwcześnie nie bulwersować wyznawców Jarosława-Polskę-Zbawa Kaczyńskiego, przynajmniej do najbliższych wyborów parlamentarnych i prezydenckich w naszym nieszczęśliwym kraju, a być może nawet do roku 2027, który z jakiegoś tajemniczego powodu Naczelnik Państwa uznał za datę graniczną. „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” – śpiewał jeszcze za głębokiej komuny Wojciech Młynarski – i o to właśnie chodzi, żeby wyznawcy wierzyli – również w to, że w ten sposób Polska odnosi sukces za sukcesem. Na przykład dygnitarze PiS, podobnie jak rządowa telewizja, otrąbili wielki sukces Polski, kiedy na oczach całego świata została ona wytarzana w smole i pierzu i musiała znowelizować niedawno uchwaloną nowelizację ustawy o IPN. Ostatnio opinię tę powtórzył Wielce Czcigodny Tomasz Poręba, przez co dowiódł, że wiarę ma niezachwianą, niczym Abraham. Ale Abraham miał za to obiecane od Stwórcy Wszechświata nieprzeliczone potomstwo i oddanie mu w arendę terytorium „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”, więc od strony handlowej nie można jego wierze w żaden sposób przyganiać. Na co liczy Wielce Czcigodny Tomasz Poręba?
No, mniejsza o to, bo ważniejsze jest oczywiście cichodajstwo i jego medialna osłona. Właśnie w ramach tej osłony pan minister Czaputowicz oświadczył, że sprawa reparacji wojennych od Niemiec jest nadal „otwarta”, chociaż jeszcze całkiem niedawno z podkulonym ogonem mówił niemieckiemu ministrowi spraw zagranicznych, że w stosunkach polsko-niemieckich ta sprawa „nie istnieje”. Najwyraźniej jednak Naczelnik Państwa uznał, że przy pomocy „dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji można rozhuśtywać emocjonalnie wyznawców PiS i w tym celu upodobał sobie w małżeństwie państwa Mularczyków, któremu w związku z tym wróżę wielką karierę, a w każdym razie – wielki majątek. Toteż z jednej strony będzie „dążyli” – o czym będzie na bieżąco informował nas pani red. Danuta Holecka z rządowej telewizji, a czemu nie będzie zaprzeczała pani red. Justyna Pochanke z telewizji nierządnej – bo w sprawach istotnych dla Polski obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm zachowuje się tak samo, jak obóz zdrady i zaprzaństwa. Z tego powodu, kiedy wyszły na jaw śmierdzące dmuchy, że 2 maja br. Polska podpisała „Deklarację z Marrakeszu” na podstawie której zobowiązał się przyjmować imigrantów z Afryki, konkurencyjne telewizje zgodnie sprawę przemilczały, podobnie jak pan Grzegorz Schetyna, co to razem z pulchną panią Katarzyną Lubnauer został przez starych kiejkutów postawiony na fasadzie obozu zdrady i zaprzaństwa. Warto tedy dodać, że konferencja w Marrakeszu odbyła się z inicjatywy Komisji Europejskiej – tej samej, którą Nasza Złota Pani za pośrednictwem niemieckich owczarków: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa z powodzeniem ręcznie steruje. Pan premier Morawiecki podpisał tę deklarację z podkulonym ogonem, bo jużci – jakże tu „ocieplać” stosunki z Unią i jednocześnie sprzeciwiać się Naszej Złotej Pani? Odmówił swego podpisu tylko przedstawiciel Węgier, ale Węgry pod przewodnictwem Wiktora Orbana w polityce międzynarodowej wykazują większą niezależność i elastyczność, niż Polska, która uczepiła się nogawek prezydenta Donalda Trumpa, podobnie jak w 1939 roku nogawek angielskich.
Jesienne analogie
Obecny wrzesień jest bardzo podobny do tego w 1939 roku, zwłaszcza pod względem pogody. Jest słonecznie i ciepło, podobnie jak wtedy, ale wojna nie wykracza poza ramy polityczne i prawdę mówiąc, letnia pogoda sprawia, że wakacyjna pieriedyszka trochę się przedłuża. Pozwala to rządowi kontynuować nieprzerwane pasmo sukcesów, o czym entuzjastycznie informuje każdego wieczoru rządowa telewizja. Jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, bo Nasz Najważniejszy Sojusznik właśnie ogłosił, że deportuje do Polski Dariusza Przywieczerskiego, uchodzącego za „mózg” afery Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Przypomnijmy, że polegała ona na tym, iż państwo na potrzeby nielegalnej operacji wykupienia polskiego długu na międzynarodowym rynku finansowym, wyasygnowało 1700 mln dolarów. Długi wykupiono, ale tylko za 60 mln dolarów, zaś reszta gdzieś się rozpłynęła. Powiadają, że pan Przywieczerski wziął sobie z tego półtora miliona dolarów – ale chyba tylko na papierosy – bo w proporcji do zagarniętej sumy, jest to bardzo niewiele. Podważa to nieco wizerunek pana Przywieczerskiego jako „mózgu” tej afery, wzbudzając podejrzenia, że „mózg” zlokalizowany jest nie tylko całkiem gdzie indziej, a w dodatku – poza wszelkim podejrzeniem.
Oczywiście co jeden człowiek chce zakryć, to drugi odkryje i jeśli potwierdzą się fałszywe pogłoski, jakoby Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński zgodził się na objęcie prezesury Najwyższej Izby Kontroli przez złowrogiego Antoniego Macierewicza, to niejedna pieczęć tajemnicy może zostać dokładnie powyskrobywana („Każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje” – pisał Konstanty Ildefons Gałczyński o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim), a wtedy niejeden autorytet moralny dostanie hercklekotów, chociaż skazani w procesie FOZZ Grzegorz Żemek i Janina Chim nie puścili farby, mimo że odsiedzieli swoje od dzwonka do dzwonka. Kto wie, czy z tego właśnie powodu nie zainteresował się nimi seryjny samobójca, co to – jak powiadają – odwiedził był pana generała Sławomira Petelickiego, który wstąpił do SB, żeby spełniać dobre uczynki? Dopóki tedy trwa pieriedyszka i nie padła salwa, humory jeszcze wszystkim dopisują, pasmo sukcesów rozwija się nieprzerwanie, ale na horyzoncie już gromadzą się również ciemniejsze chmury.
Oto „służby mundurowe”, to znaczy, przede wszystkim policja, zapowiedziały strajk jeszcze we wrześniu. Pretekstem są oczywiście zarobki, ale nietrudno się domyślić, że taki strajk może być elementem eskalacji politycznej wojny, przetaczającej się przez nasz nieszczęśliwy kraj na podobieństwo tornada. Inna sprawa, że pretekst płacowy staje się wiarygodny, bo – jak zauważyli ekonomiści – koszty utrzymania wyraźnie wzrosły. Obecnie statystyczne gospodarstwo domowe musi uregulować zobowiązania sięgające prawie 1600 złotych, podczas gdy jeszcze trzy lata temu było to niecałe 1000 złotych. Jest to bardzo podobne do słynnych „trudności wzrostu” z czasów Edwarda Gierka, które ówczesna rządowa telewizja też przedstawiała jako sukces, do czasu aż się wszystko skawaliło. Cóż; programy rozdawnicze, podobnie jak wielkie budowle socjalizmu, muszą kosztować. Za Gierka partia ogłosiła akcję poszukiwania 20 miliardów, ale – jak w „Towarzyszu Szmaciaku” zauważył Janusz Szpotański – „niestety nic my nie znaleźli. Przecież to Pcim, nie wyspa skarbów!”. Weźmy taki Centralny Port Komunikacyjny w Baranowie. Mają tam być wybudowane cztery pasy startowe długości 4 kilometrów – akurat tyle, by móc przyjmować największe amerykańskie samoloty transportowe Lockhed C-5 Galaxy, który potrzebuje pasa startowego długości ponad 2,5 kilometra. Rząd oczywiście ten aspekt sukcesu skromnie pomija, eksponując nadzieję osiągnięcia przy Polskę gigantycznych zysków, dzięki czemu nasz nieszczęśliwy kraj będzie nadal rosnąć w siłę, a ludzie żyli... – no, esperons, że jakoś i to przeżyją.
Otuchy dodał nam niedawno pan George Friedman, który od dawna głosi, że Polska już niedługo zostanie mocarstwem, a ostatnio uchylił rąbka tajemnicy, dlaczego tak się musi stać. Oto dlatego, że Stany Zjednoczone będą się przyjaźniły tylko z Polską i Rumunią, bo tylko te kraje mogą powstrzymywać Rosję. W przełożeniu na język ludzki, ten komplement pana Friedmana można rozumieć również i tak, że w strategii globalnej rozgrywki amerykańskiej z Moskalikami, naszemu nieszczęśliwemu krajowi została wyznaczona rola „mięsa armatniego”, co oznacza, że USA będą walczyły z Moskalikami do ostatniego Polaka i Rumuna. Nie ma w tym nic nowego; tak było również w 1939 roku, z tą wszelako różnicą, że wtedy nikt nie domagał się od Polski tego, by za ten radosny przywilej musiała ona zapłacić Żydom ponad 300 miliardów dolarów. Trzeba powiedzieć, że na tle rozmachu żydowskich roszczeń, przypadek pana Dariusza Przywieczerskiego prezentuje się nade skromnie i powściągliwie, ale jestem pewien, że rządowa telewizja właśnie na nim skupi wszystkie swoje reflektory, podczas gdy roszczenia żydowskie pozostaną dzięki temu okryte nieprzeniknionym mrokiem.
Tymczasem pani Żorżeta Mosbacher, która w Ameryce zrobiła majątek na rozwodach, a obecnie została ambasadorem USA w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju, właśnie poinformowała pana prezydenta Dudę, że prezydent Donald Trump wprost nie może się już doczekać jego przyjazdu do Białego Domu i nawet „chce”, by ta wizyta obfitowała w „poważne konsekwencje”. Co do tych konsekwencji to sprawa pewna, bo czyż przekazanie Żydom przez Polskę majątku o wartości ponad 300 miliardów dolarów nie jest konsekwencją poważną? Jasne, że poważną, więc nie jest wykluczone, że z tego powodu wizyta pana prezydenta Dudy w Waszyngtonie zyska szczególnie uroczystą oprawę, być może również w postaci rozesłania mu pod stopy czerwonego dywanu – podobnego do tego, jaki Anglicy w 1939 roku rozesłali pod stopami ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, który nie tylko poczuł się z tego powodu szczególnie udelektowany, ale nawet dopuścił sobie do głowy, że Polska rzeczywiście została potraktowana z szacunkiem należnym mocarstwu.
Ciekawe, że niektórzy współpracownicy pana prezydenta jakby pragnęli uniknąć tych zaszczytów, bo na przykład dotychczasowy rzecznik, pan Łapiński, właśnie zrezygnował ze swojej zaszczytnej funkcji z zamiarem przejścia do sektora prywatnego. Z tego powodu rozmaici złośliwcy rozpuszczają fałszywe pogłoski, jakoby ekipa prezydenta Dudy zaczyna się „sypać”. Oczywiście nie ma w nich ani słowa prawdy, bo jakże tu mówić o jakimści „sypaniu”, kiedy Polska stoi w obliczu apogeum pasma swoich sukcesów – zupełnie jak pod koniec sierpnia 1939 roku?
Wzniosłości, śmieszności i groteska
Ach, cóż za ostentacja, cóż za wyjątkowa okazja do zaobserwowania na żywo odrębności między obozem zdrady i zaprzaństwa, a obozem płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm! Mówię oczywiście o „odrębnych” ceremoniach wspominania zakończenia sierpniowych strajków porozumieniem podpisanym w Stoczni Gdańskiej przez ówczesnego wicepremiera Mieczysława Jagielskiego i Lecha Wałęsę, który został uznany za przywódcę tego strajku po słynnym skoku przez płot. Wprawdzie żyją jeszcze ludzie, chociaż już nie wszyscy, którzy utrzymują, że w tym miejscu nie było żadnego płotu, który można by przeskoczyć, a Lecha Wałęsę dostarczyła do Stoczni motorówka Marynarki Wojennej, ale to jest opinia niezgodna z legendą, pracowicie skomponowaną nie tylko przez wywiad wojskowy, przez który – jak podejrzewam – Lech Wałęsa został w drugiej połowie lat 70-tych przejęty od SB i całkiem inaczej zadaniowany – ale również przez „lewicę laicką”, która potrzebowała mieć na fasadzie wielkiego ruchu społecznego, jakim była „Solidarność”, przewidywalnego naturszczyka. Jak pamiętamy, kandydatem „lewicy laickiej” na legendarnego przywódcę był pan Zbigniew Bujak, ale stanowisko wywiadu wojskowego przeważyło i dzięki temu mamy podawaną corocznie do wierzenia legendę Lecha Wałęsy, od której zarówno on, jak i jego klakierzy sprawnie odcinają kupony. Toteż nic dziwnego, że podczas wspomnianej ceremonii, w otoczeniu Lecha Wałęsy pojawił się pan Grzegorz Schetyna, postać dla obozu zdrady i zaprzaństwa bardzo reprezentatywna, a głównym przedmiotem refleksji, zgodnie z wytycznymi niemieckiej BND i starych kiejkutów, była sprawa praworządności w naszym bantustanie. Rzecz w tym, że w miejsce agentury uplasowanej w sądach jeszcze przez STASI oraz później - przez starych kiejkutów – obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm chciałby wprowadzić swoich faworytów, co oczywiście budzi zrozumiałe obawy obozu przeciwnego. Rąbka tajemnicy uchylił mimowolnie pan Marcin Święcicki stwierdzając, że byłoby to niezgodne z porozumieniem „okrągłego stołu” z 1989 roku. Wówczas bowiem generał Czesław Kiszczak w imieniu komuny, ale w porozumieniu z Departamentem Stanu USA, z ramienia którego transformację ustrojową w naszym bantustanie projektował pan Daniel Fried, a później ją nadzorował jako ambasador USA w Warszawie, wyznaczył ramy, w jakich może poruszać się nasza młoda demokracja. Toteż każde wychylenie w jedną, czy w drugą stronę, musi wywoływać zamieszanie – a przecież na to wszystko nakłada się jeszcze niemieckie dążenie do odzyskania wpływów politycznych w Polsce, co sprawia, że przepychanki, których w innych okolicznościach nikt by nie zauważył, wychodzą na teren międzynarodowy.
Jest to sytuacja pod pewnymi względami podobna do tej z 1 września 1939 roku, z tą oczywiście różnicą, że jeśli nawet historia się powtarza, to raczej nie jako tragedia, a farsa. W tej sytuacji nic dziwnego, że nadgorliwcy z obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm podjęli próbę dorobienia heroicznej legendy braciom Kaczyńskim, fundując w Stoczni tablicę informującą, że podczas strajku, ale nie tego z 1980 roku, tylko tego z roku 1988, bracia Kaczyńscy tam „byli”. Nawiasem mówiąc, ten cały strajk w 1988 roku był potrzebny nie tyle „Solidarności”, która po wieloletnim nękaniu przez bezpiekę, była już na ostatnich nogach i nie była zdolna do żadnego poważniejszego naporu na władzę, co wywiadowi wojskowemu, dla stworzenia pozorów, że to niby musiał ustąpić pod naporem zagniewanego ludu. Którzy uczestnicy wspomnianego strajku wiedzieli, o co chodzi, a którzy myśleli, że to wszystko naprawdę – tego oczywiście nie wiem, ale myślę, że przypuszczenie, iż akurat bracia Kaczyńscy nie wiedzieli o co chodzi, byłoby niegrzeczne, zwłaszcza w sytuacji, gdy rok później Lech Kaczyński był przez generała Kiszczaka zaproszony do Magdalenki, gdzie rozmawiano w gronie osób zaufanych. Skoro jednak obóz płomiennych dzierżawców upatrzył sobie właśnie Lecha Kaczyńskiego na jasnego idola, to nic dziwnego, że pojawił się pomysł dosztukowania braciom Kaczyńskim legendy heroicznej. Ale miał rację Mickiewicz, wkładając w usta Kajetana Koźmiana opinię, że trzeba trochę odczekać, „nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży” i w tym przypadku przekroczona została granica dzieląca patos od śmieszności. Wymowni Francuzi powiadają, że „du sublime au ridicule il n’y a, q’un pas”, co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności jest tylko krok i ten krok został właśnie zrobiony. Wyobrażam sobie, jak ta nadgorliwość musiała rozwścieczyć prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który z pewnością pamięta niezamierzone efekty komiczne, jakich mnóstwo pojawiło się przy okazji obchodów 110 rocznicy urodzin Lenina – że aż natarł uszu pomysłodawcom tej imprezy i odmówił wzięcia w niej udziału. Wygląda na to, że na narodziny heroicznej legendy braci Kaczyńskich będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, chyba, że wszystko rozstrzygnie się w całkiem innych kategoriach.
Tak się składa, że przypadająca 31 sierpnia rocznica krótkotrwałego rozejmu między polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, a historycznym narodem polskim, sąsiaduje z rocznicą wybuchu II wojny światowej, która rozpoczęła się od niemieckiego uderzenia na Polskę. Drogę do tej wojny otworzyło zawarte 23 sierpnia 1939 roku w Moskwie porozumienie niemiecko-sowieckie, zwane potocznie „paktem Ribbentrop-Mołotow”. Zadało ono śmiertelny cios wersalskiemu porządkowi politycznemu, którego gwarantkami były Wielka Brytania i Francja. Pakt ten polegał przede wszystkim na tym, że Niemcy i Rosja podzieliły Europę na strefy swoich wpływów, nie tylko nie zabiegając o aprobatę Wielkiej Brytanii i Francji, ale nawet tego z nimi nie konsultując. W rezultacie i Wielka Brytania i Francja stanęły w obliczu konieczności wyboru; albo przyjąć do wiadomości niemiecko-sowiecki pakt – ale oznaczało to rezygnację obydwu państw z mocarstwowego statusu, bo jeśli można dzielić Europę bez ich zgody, to znaczy, że nie są one już mocarstwami – albo bronić swego mocarstwowego statusu siłą. Po krótkim wahaniu Wielka Brytania i Francja zdecydowały się na wojnę, co przyszło im tym łatwiej, ze zgłosił się ochotnik gotowy bronić ich mocarstwowego statusu nawet za cenę własnego istnienia. Tym ochotnikiem była Polska, a przypominam o tym, ponieważ do dzisiaj pokutuje u nas przekonanie, że Wielka Brytania i Francja weszły do wojny w obronie Polski. Drugi wniosek, jaki z września 1939 roku trzeba wyciągnąć, to to, że wprawdzie dobrze jest mieć sojuszników, ale trzeba wykorzystywać sojusze do rozbudowywania siły własnej, bo czym kończy się prężenie cudzych muskułów, to właśnie wtedy się przekonaliśmy. Obawiam się jednak, że nasi Umiłowani Przywódcy, zarówno z jednego obozu, jak i z drugiego, o tym nie pamiętają, co potwierdza trafność spostrzeżenia Franciszka ks. de La Rochefoucauld, że „tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego”.
© Stanisław Michalkiewicz
7-8 września 2018
www.michalkiewicz.pl / www.MagnaPolonia.org / www.Goniec.net
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
7-8 września 2018
www.michalkiewicz.pl / www.MagnaPolonia.org / www.Goniec.net
☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz