Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O co chodzi feministkom? Pan prezydent sobie zakpił. Spółkowanie w służbie awangardy

Spółkowanie w służbie awangardy

        Kto by pomyślał, że w awangardzie nieubłaganego postępu znajdą się sodomici i gomorytki? Za pierwszej komuny, w awangardzie nieubłaganego postępu była partia – ale to się tak tylko mówiło, bo jak przyszło co do czego, to okazało się, że partia nie jest warta nawet funta kłaków. Mam oczywiście na myśli stan wojenny w 1981 roku, kiedy to nie tylko pierwszy sekretarz partii Edward Gierek, ale również jego pierwszy minister Piotr Jaroszewicz, powędrowali do „internatu” – jak eufemistycznie nazywano wtedy obozy dla internowanych. Pod jakim pretekstem – trudno zgadnąć – bo na przykład ja powędrowałem do Białołęki z powodu „kontynuowania działalności antysocjalistycznej, co zagrażało bezpieczeństwu państwa” – a w każdym razie tak uważał stołeczny komendant MO i tak napisał w decyzji o internowaniu.
W przypadku Edwarda Gierka, a zwłaszcza – Piotra Jaroszewicza nic takiego, to znaczy – żadna „działalność antysocjalistyczna” – nie wchodziła w rachubę, więc „bezpieczeństwu państwa” musieli oni zagrażać w jakiś inny, zagadkowy sposób. W jaki? Tajemnica to wielka, w obliczu której skazani jesteśmy na domysły – ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się! Ja na przykład się domyślam, że o żadne „bezpieczeństwo państwa” tu nie chodziło, a ruch generała Jaruzelskiego miał motywy pedagogiczne. Chodziło o to, by przy pomocy tej aluzji pokazać obywatelom, kto tu rządzi. Oto wpakowaliśmy pierwszego sekretarza do turmy i co? I ani jeden głos nie odezwał się w jego obronie! To znaczy, że partia przestała się liczyć, że odtąd liczą się tajne służby, czyli SB i stare kiejkuty. I tak już zostało do dnia dzisiejszego, z tym, że w połowie lat 80-tych stare kiejkuty rozgromiły SB, o czym świadczyło zdymisjonowanie generała Mirosława Milewskiego nie tylko ze stanowiska ministra spraw wewnętrznych, ale i członka Biura Politycznego KC PZPR. Generał Milewski w UB był chyba od urodzenia, a od 1944 roku – prawdopodobnie też seksotem NKWD. Kiedy jednak pojawiły się sygnały, że Michał Gorbaczow próbuje namówić prezydenta Reagana do ustanowienia w Europie nowego porządku politycznego, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański, to zasłużeni seksotowie NKWD, co to jeszcze samego znali Stalina, byli generałowi Jaruzelskiemu i generałowi Kiszczakowi potrzebni, jak psu piąta noga. Toteż sławną transformację ustrojową przygotowały i przeprowadziły już tylko stare kiejkuty, dobierając sobie w charakterze parawanu tak zwaną „lewicę laicką” z pierwszorzędnymi korzeniami i w ten sposób położyły fundamenty pod naszą młodą demokrację – co w imieniu naszego obecnego Najważniejszego Sojusznika pobłogosławił pan Daniel Fried – podówczas, podobnie zresztą, jak i teraz – urzędnik Departamentu Stanu, tylko, że wtedy na niższym stanowisku. Jak widzimy, nasza demokracja może jest i młoda, ale fundamenty ma solidne, z czym muszą liczyć się również promotorzy „dobrej zmiany”. Przypomniał o tym nie kto inny, tylko sam Jarosław Kaczyński, pod pretekstem „rekonstrukcji rządu” spuszczając z wodą znienawidzonego Antoniego Macierewicza, którego teraz w dodatku wzięło pod lupę CBA. Toteż jeśli nawet stare kiejkuty zakładają jakieś partie, np. w rodzaju Nowoczesnej, którą wzgardziła nawet moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus i próbuje doznać szczęścia z Ryszardem Petru, to nie stawiają na żadną partię, jako awangardę nieubłaganego postępu. Jakże bowiem na taką awangardę awansować jakieś efemerydy z ambitnymi panienkami? Jeśli w całej Europie rewolucjoniści stawiają na proletariat zastępczy, to w naszym bantustanie, gdzie stare kiejkuty muszą przecież słuchać zagranicznych central, nie może być inaczej. Toteż obok „kobiet”, zwanych przy innych okazjach „dziewuchami”, do awangardy nieubłaganego postępu zostali wciągnięci sodomici i gomorytki. Okazuje się, że o postępie przesądza sposób spółkowania – czy jest tradycyjny, czy przeciwnie – nowatorski. Ponieważ w innych dziedzinach żadnych innowacji na własną rękę nikomu, a zwłaszcza starym kiejkutom, wdrażać nie wolno, toteż wyżywają się z sodomitami i gomorytkami, do czego – powiedzmy entre nous – zawsze miały predylekcję, trudniąc się sutenerstwem politycznym i dosłownym.

        W rezultacie sposób spółkowania stanął nie tylko w samym centrum zagadnień politycznych, stanowiąc lakmusowy papierek postępowości. Im więcej miejsca w szeregach awangardy zarezerwowano dla sodomitów i gomorytek, tym postęp bardziej postępowy. Im mniej – no to mniej. A ponieważ Nasza Złota Pani przykazała niemieckim owczarkom tarmosić nasz nieszczęśliwy kraj za nogawki pod pretekstem praworządności, to nic dziwnego, że tuż przed tak zwanym „wysłuchaniem” Polski przed Sanhedrynem zwanym Radą Europejską, stare kiejkuty musiały dostać rozkaz otworzenia jeszcze jednego frontu. Sąd Najwyższy z faworytą Naszej Złotej Pani, Małgorzatą Gerdsorf i sędziowie, wśród których palmę męczeńską właśnie otrzymał pan Waldemar Żurek, najwyraźniej może nie wystarczyć, więc trzeba do grilla dołożyć paliwa w postaci zawiedzionych nadziei sodomitów i gomorytek, którym Krajowa Rada Sądownictwa 15 czerwca negatywnie zaopiniowała ustawę o tak zwanych „związkach partnerskich”. Nawiasem mówiąc, ta nazwa jest idiotyczna, bo związki z zasady są partnerskie, co oznacza, że kształtują je ich uczestnicy według swoich upodobań. Bywa z tym rozmaicie, jak to w życiu – o czym świadczy piosenka pani Katarzyny Szczot, używającej pretensjonalnego pseudonimu „Kayah” pod tytułem „Testosteron”. Mówi ona o pretensjach uczestniczki przelotnego związku partnerskiego do drugiego uczestnika, który w trakcie nieporozumienia rozkwasił jej nos, wskutek czego dostała spazmów: „Oskarżam cię o łez strumienie, osamotnienie, zdradę i gniew. Oskarżam cię o to cierpienie, wojen płomienie, przelaną krew” – oczywiście z nosa. Takie przelotne związki mogą być też źródłem niepokoju, o czym świadczy piosenka zespołu „Wilki”: „Byłem z nią parę chwil, było tak namiętnie. Myślę, że nie stało się nic”. A cóż mogło się stać po takich namiętnych momentach? Zasadniczo dwie rzeczy – zapłodnienie i zarażenie, na przykład kiłą, czy „adidasem”. Niektóre piosenki bagatelizują takie następstwa; na przykład za moich czasów w kołach wojskowych modna była dezynwoltura, co zaznaczyło się w piosence: „Pijanego szypra kutra raz dręczyła myśl okrutna; facet myślał, że ma trypra, a to była zwykła kiła!” Ale nawet i tu natykamy się na „myśl okrutną”, więc widać, że żartów nie ma, nawet jeśli autor piosenki nadrabiał miną. W takiej sytuacji wyeliminowanie choćby jednego czynnika ryzyka, to już jest coś i tym tłumaczę sobie rosnącą popularność spółkowania jednopłciowego, zwłaszcza wśród ludzi młodych, których dotychczasowy tryb życia oduczył odpowiedzialności. To nie byłoby nic złego; problem polega na tym, że próbują z tego zrobić nie tylko problem polityczny, ale nawet – probierz praworządności i domagają się od władz politycznych nadania tym przelotnym flirtom formy instytucjonalnej. Pani Magdalena Gałczyńska w „Onecie” pisze, że takie związki osób, które żyją „w jednym gospodarstwie” nie jest w Polsce uregulowany. To prawda tylko częściowo, bo umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych między osobami różnopłciowymi nazywają się konkubinatami”, a na brak regulacji cierpią tylko umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych między osobami tej samej płci. Trudno powiedzieć, dlaczego właściwie sodomici i gomorytki – bo o nich mowa – nie mogą wytrzymać bez urzędowego zatwierdzenia swoich czynności. Nie sądzę, by spodziewali się doznawania z tego tytułu jakichś dodatkowych dreszczyków. Bo urzędowy certyfikat nie jest konieczny również z tak zwanych sytuacjach życiowych. „Nowoczesna”, która forsuje jeden z takich projektów najwyraźniej nie wie, albo nie chce wiedzieć, że powody, dla których państwo powinno wydać specjalną ustawę, w ogóle nie istnieją. Na przykład jeśli chodzi o dziedziczenie, to przecież strony umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych mogą sobie sporządzić również testamenty i kto przeżyje – ten wygrał. Nazwisko zmienić może sobie każdy obywatel na dowolne – również na nazwisko osoby, z którą akurat spółkuje. Jeśli chodzi o informacje o stanie zdrowia, to wcale nie jestem pewien, czy sami zainteresowani chcieliby je ujawniać, zwłaszcza jeśli akurat kurują się z tak zwanych „wstydliwych chorób” – ale przecież w szpitalu zawsze pytają pacjenta, komu mają udzielić o stanie jego zdrowia, więc Nowoczesna jak zwykle się myli. Jedynym problemem prawnym jest adopcja dzieci – oczywiście cudzych. Tutaj każdy prawnik – chyba, że przekupiony – musi postawić stanowcze veto, bo chodzi o ochronę małoletnich przed demoralizacją, której sprzyjałoby przebywanie dziecka w towarzystwie osób, które w centrum swoich życiowych zainteresowań stawiają upodobania seksualne, uważane powszechnie za zboczenia. KRS negatywnie opiniując ten projekt miała rację, chociaż mogłaby uzasadnić ją w taki właśnie sposób, bez odwoływania się do pojęć nieostrych.



Pan prezydent sobie zakpił


        Jak ta historia w naszym nieszczęśliwym kraju się powtarza! Okazuje się, że mimo sławnej transformacji ustrojowej nadal mamy „dyktaturę ciemniaków”, o której w roku 1968 wspominał Stefan Kisielewski, co tak zirytowało Władysława Gomułkę, który ten zarzut najwyraźniej potraktował osobiście, że aż kazał „nieznanym sprawcom”, żeby Stefana Kisielewskiego pobili. Ale to nic dziwnego, skoro po raz kolejny zyskaliśmy potwierdzenie, że mimo sławnej transformacji ustrojowej Polska nadal, jak gdyby nigdy nic okupowana jest przez te same bezpieczniackie watahy – oczywiście już w drugim, a nawet trzecim pokoleniu ubeckich dynastii – jak to możemy zaobserwować choćby na przykładzie dynastii Cimoszewiczów, której początki tkwią w mrokach pierwszej i drugiej sowieckiej okupacji Polski. Mam oczywiście na myśli 15 pytań, jakie pan prezydent Andrzej Duda 12 czerwca ogłosił naszemu i tak już wystarczająco znękanemu narodowi. Jestem zdumiony, że pan prezydent, który w końcu legitymuje się tytułem doktora nauk prawnych, ośmielił się publicznie przedstawić pytania świadczące o kompletnym niezrozumieniu materii konstytucyjnych, ignorancji w sprawach, które powinny być – i są – znane studentom prawa, skłonności do zdrady stanu i ogólnym bęcwalstwie. Tedy incipiam.

Samowolka


        Jak pamiętamy, zamiar przeprowadzenia referendum konstytucyjnego w stuletnią rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, pan prezydent Andrzej Duda ogłosił 3 maja 2017 roku. Po reakcjach polityków Prawa i Sprawiedliwości, a zwłaszcza – po oświadczeniu pani Beaty Mazurek, rzecznika PiS – można było nabrać pewności, że ze strony pana prezydenta była to samowolka. W odróżnieniu od poprzednich swoich przedsięwzięć, które pan prezydent wykonywał na polecenie swego wynalazcy, czyli prezesa Jarosława Kaczyńskiego, ta deklaracja nie tylko nie została przez Naczelnika Państwa panu prezydentowi nakazana, ale chyba nawet nie została z nim skonsultowana. Nieomylny to znak, że pan prezydent Duda zbuntował się przeciwko swemu wynalazcy – co zostało spektakularnie potwierdzone kilka miesięcy później, gdy pan prezydent złożył weto wobec ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa – czego oczekiwała od niego tak zwana „nieprzejednana opozycja”: polityczna ekspozytura Stronnictwa Pruskiego w postaci Platformy Obywatelskiej, wynalazek starych kiejkutów, czyli Nowoczesna, konfidenci stanowiący najtwardsze jądra płomiennych szermierzy demokracji i wolności obywatelskich oraz masy tak zwanych „pożytecznych idiotów”, których w wielkiej obfitości produkuje każdego roku środowisko „Gazety Wyborczej”, i któremu redakcyjny Judenrat podpowiada, co akurat powinien myśleć. W ten sposób pan prezydent Duda, nie bez pewnej ostentacji, zaczął przegryzać pępowinę, jaka dotychczas łączyła do z PiS-em. Za wetem bowiem poszły kolejne ruchy. W święto Wojska Polskiego, jakie przypada 15 sierpnia, przed defiladą naszej niezwyciężonej armii, prezydent Duda wygłosił przemówienie, w którym przypomniał, że niezwyciężona armia jest „jedna” i nie wolno jej „dzielić” - co stanowiło oczywistą polemikę z poczynaniami złowrogiego ministra Antoniego Macierewicza, który w naszej niezwyciężonej akurat przeprowadzał kurację przeczyszczającą. W tej sytuacji prezydent Duda, przed którym rozciągały się jeszcze 3 lata kadencji, musiał szukać sobie nowych politycznych przyjaciół. I ci – oczywiście w postaci starych kiejkutów – natychmiast się zgłosili z ofertą poparcia – ale nie za darmo. Na początek zażądali głowy znienawidzonego Antoniego Macierewicza, którego Naczelnik Państwa, kąsany ze wszystkich stron, co zmusiło go do odwrotu na z góry upatrzone pozycje, pozwolił zaszlachtować pod pretekstem „rekonstrukcji rządu”. Te z góry upatrzone pozycje, na które wycofał się Naczelnik Państwa, to ramiona żydowskiego lobby, reprezentowanego aktualnie przez niejakiego pana Danielsa, który w naszym nieszczęśliwym kraju z powodzeniem powtarza karierę Nikodema Dyzmy. Naczelnik Państwa bowiem, za pośrednictwem tego lobby, a pana Danielsa w szczególności, ma nadzieję trafić nie tyle do żołądka, co do serduszka Naszego Najważniejszego Sojusznika. Ponieważ stare kiejkuty w czerwcu 2015 roku też zostały przez Naszego Najważniejszego Sojusznika wciągnięte na listę „naszych sukinsynów”, to prezydent Duda w stosunkach z Naczelnikiem Państwa może odgrywać rolę politycznego partnera. Oczywiście wedle stawu grobla – bo kiedy 3 maja tego roku zapowiedział przeprowadzenie referendum konstytucyjnego 11 listopada, pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski przypomniał mu, że owszem – prezydent może zarządzać referendum, ale – za zgodą Senatu, która wcale nie jest taka pewna.

Ruchy pozorne


        Wiele wskazuje na to, że w związku z tym również i pan prezydent nie traktował swojej inicjatywy serio. Gdyby bowiem tak było, to pytania referendalne, dotyczące materii konstytucyjnych, powinny zostać ogłoszone jeszcze w ubiegłym roku. Następnie powinna zostać wszczęta kampania informacyjna, wyjaśniająca obywatelom zalety i ryzyka wiążące się z przyjęciem jednego, czy drugiego, alternatywnego rozwiązania – żeby ci głosowali z dostatecznym rozeznaniem, czego właściwie chcą. Wbrew bowiem wrażeniu, jakie mógłby odnieść naiwny obserwator demonstracji na rzecz konstytucji, zdecydowana większość obywateli o materiach konstytucyjnych pa pojęcie raczej mgliste i kieruje się tym, co podpowiedzą jej polityczni ulubieńcy, a w przypadku konfidentów – co im nakażą oficerowie prowadzący. W takiej sytuacji organizowanie referendum nie ma najmniejszego sensu, bo wystarczyłoby zapytać o zdanie pana red. Michnika, panią Justynę Pochanke, ewentualnie panią „Kasię” Kolendę-Zaleską z jednej, a panią Danutę Holecką z drugiej, a dla pełniejszego obrazu – również przewielebnego księdza Wojciecha Lemańskiego i przewielebnego księdza Dariusza Oko – i na tej podstawie bez obawy popełnienia błędu można by wyciągnąć wnioski co do konstytucyjnych preferencji opinii publicznej. Jednak pan prezydent Duda przy referendum się upierał i odgrażał się, że lada dzień swoje pytania obywatelom pod rozwagę przedstawi. No i wreszcie góra urodziła mysz.

Pytania głupie lub niepotrzebne


        Pierwsze dwa pytania są po prostu głupie, zwłaszcza pytanie pierwsze, w którym pan prezydent próbuje się dowiedzieć, czy obywatele w ogóle życzą sobie zmiany konstytucji, czy tylko zmian. Niepodobna na nie odpowiedzieć, bo przecież każda wprowadzona zmiana jest jednocześnie zmiana konstytucji. Weźmy dla przykładu pomysł zastąpienia politycznego systemu parlamentarno-gabinetowego, jaki mamy obecnie, politycznym systemem prezydenckim. Byłaby to bardzo istotna zmiana nie tylko konstytucji, ale całego sposobu funkcjonowania państwa – nawet gdyby wszystkie inne postanowienia dotychczasowej pozostały nienaruszone. Pytanie drugie też nie jest specjalnie mądre w sytuacji, gdy prezydent właśnie próbuje w sprawie zmiany konstytucji ogłosić referendum. Jego intencją jest wprawdzie wprowadzenie stałej zasady, ale skoro teraz referendum jest dobre, to nie ma po co pytać, a jeśli jest złe – to też nie ma po co pytać. Drugie pytanie zatem jest niepotrzebne.

        Pytanie trzecie, dotyczące wprowadzenia obowiązku przeprowadzania referendum w sytuacji gdy zażąda tego milion obywateli, jest zawieszone w próżni po pierwsze dlatego, że z obowiązku przeprowadzenia takiego referendum wcale nie wynika, że byłoby ono dla władz państwowych wiążące, a po drugie – że nie wiadomo, czy taki obowiązek byłby celowy w sytuacji, gdy np. obywatele nie mogą wypowiadać się w referendum w sprawach podatków. Zatem w takiej formie pytanie jest źle postawione. Podobnie zbędne jest pytanie odnoszące się do zaklęć wprowadzanych do preambuły, która – jak wiadomo – nie ma żadnych konsekwencji prawnych. Przecież i teraz, za sprawą starego faryzeusza Tadeusza Mazowieckiego, mamy preambułę przypominającą modlitwę francuskiego żołnierza z epoki rewolucji w tym kraju: „Panie Boże, jeśli jesteś, zbaw duszę moją, jeśli ją mam.”

„Zdobycze” i zdrada stanu


        Kolejne pytania, to znaczy – piąte i szóste – dotyczą wpisania do konstytucji programu „rodzina 500 plus” i przywróconego przez PiS wieku emerytalnego. Są to tak zwane „zdobycze”, czyli makagigi oferowane przez rząd obywatelom, którzy muszą potem za nie bardzo drogo zapłacić lichwiarskiej międzynarodówce, u której rząd się zapożycza. Warto zwrócić uwagę, że subwencje, jakie przez ostatnie 14 lat Polska uzyskała z Unii Europejskiej (146 mld euro), po odjęciu od nich wpłaconych w tym czasie przez Polskę składek (47 mld euro), a następnie podzielone przez 14, wynoszą 7 mld euro rocznie. Jest to, według aktualnego kursu, równowartość 28 mld złotych. Tymczasem w rekordowo korzystnym dla rządu i finansów państwowych roku 2017, koszty obsługi długu publicznego wyniosły 28,6 mld złotych, co oznacza, że subwencje netto z UE przeznaczamy w całości na obsługę długu publicznego, czyli przekazujemy lichwiarskiej międzynarodówce. Z punktu widzenia państwa, a zwłaszcza – obywateli, który w ten sposób są przez rząd wpychani w coraz głębszą niewolniczą zależność od lichwiarskiej międzynarodówki, jest to bardzo zły interes, więc wpisywanie go w charakterze konstytucyjnej normy nosi znamiona zdrady stanu, a w najlepszym razie – wielkiej lekkomyślności.

        Żadnej lekkomyślności natomiast nie można przypisać pytaniu 7 i 9. Pierwsze dotyczy pomysłu wpisania do konstytucji członkostwa Polski w Unii Europejskiej, a drugie – członkostwa Polski w NATO. Widać tu dosłowną kontynuację tradycji PRL. Jak pamiętamy, 10 lutego 1976 roku Sejm znowelizował konstytucję, wpisując do niej sojusz ze Związkiem Radzieckim i przewodnią rolę PZPR w budowie socjalizmu. Przyzwyczajenie jest drugą naturą i widać na tym przykładzie, że zaprzyjaźnione aktualnie z panem prezydentem i najwyraźniej mu doradzające stare kiejkuty nie mogą wytrzymać bez podpisania jakiejś Volkslisty – jak nie radzieckiej, to unijnej, czy NATO-wskiej. Byłoby to tylko śmieszne, gdyby nie okoliczność, że – podobnie jak to było w przypadku sojuszu z ZSRR – taki zapis w konstytucji stwarza drugiej stronie – w tym przypadku Unii Europejskiej, czy NATO – roszczenie by Polska pozostawała czy to w UE, czy w NATO bez względu, czy byłoby to zgodne z interesem państwowym, czy nie. Nie chodzi tu o kierunek tych preferencji, tylko o pokazanie, że wpisywanie takich postanowień do konstytucji stanowi zdradę stanu.

        Na tym tle zdecydowanie humorystycznie wygląda pytanie 8, w którym chodzi o wpisanie do konstytucji deklaracji, że Polska jest suwerenna i że polskie prawo ma pierwszeństwo przed prawem wspólnotowym, czyli unijnym. Nie tylko humorystycznie – ale i groteskowo – bo świadczy o ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta, którzy mu te pytania przygotowywali. Chodzi o to, że Polska należy do UE na podstawie ratyfikacji traktatu akcesyjnego, a funkcjonuje w Unii Europejskiej zgodnie z ratyfikowanym 10 października 2009 roku traktatem lizbońskim. Ratyfikacja jakiegoś traktatu oznacza, że staje się on częścią wewnętrznego prawa państwa które ratyfikacji dokonało ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Również, a może zwłaszcza z tą, że Polska, ratyfikując obydwa wspomniane traktaty, dokonała recepcji do swego wewnętrznego prawa zasad, które z nich wynikają – między innymi zasady nadrzędności prawa wspólnotowego nad krajowym. Zasada ta została sformułowana w orzeczeniu Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu 15 lipca 1964 roku w sprawie Flaminio Costa przeciwko E.N.E.L (CELEX: 61964J0006) – że mianowicie prawo wspólnotowe (wtedy jeszcze EWG) ma charakter nadrzędny nad prawem krajowym, bez względu na rangę ustawy! Dlatego właśnie pani sędzia Małgorzata Jungnikiel z Sądu Okręgowego w Warszawie, podczas dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim w lutym 2009 roku, poświęconej prawno-ustrojowym aspektom przystąpienia Polski do unii walutowej oświadczyła, że polskie sądy będą stosowały prawo unijne nawet w sytuacji jego sprzeczności z polską konstytucją. Jeśli nawet Kancelaria Prezydenta o tym nie wiedziała, no to teraz już wie. W takiej sytuacji można by zapytać pana prezydenta, dlaczego tak skromnie? Skoro tak, to nie żałujmy sobie i zapiszmy w konstytucji, ze Polska jest światowym mocarstwem, przed którym wszystkie inne państwa padają na kolana!

Bełkot


        Pytania 10, 11 i 12 to bełkot, bo sformułowane są tak, że nic konkretnego z nich nie wynika, zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie ETS orzekł, że państwa członkowskie UE muszą uznawać za”małżeństwa” związki jednopłciowe, nawet w sytuacji, gdy ich wewnętrzne prawo takiego uznania nie przewiduje. Podobny charakter ma pytanie 13, dotyczące „zwiększenia kompetencji” prezydenta w sferze polityki zagranicznej i zwierzchnictwa nad niezwyciężoną armią. Czyżby stare kiejkuty też jeszcze nie były zdecydowane na zastąpienie systemu parlamentarno-gabinetowego systemem prezydenckim – bo że Naczelnik Państwa tego sobie nie życzy, to już wiemy. Natomiast pytanie 15 stanowi poszlakę, że pan prezydent chciałby zagwarantować konstytucyjną normą żerowiska dla zaplecza politycznych gangów w postaci samorządów wojewódzkich i powiatowych. Widać, że interes biurokracji i rozmaitych przydupasów jest mu bliższy niż potrzeby państwa i interes obywateli. W tej sytuacji może i lepiej, by to całe referendum się nie odbyło, bo pan prezydent najwyraźniej pozwolił sobie z obywateli zakpić. Być może nieświadomie, ale to jeszcze gorzej.


O co chodzi feministkom?


        Na pierwszy rzut oka trudno zrozumieć, o co chodzi feministkom w Polsce. Czego tak naprawdę chcą organizując swoje „czarne marsze” i rozkładając parasolki. Ale nie bez powodu coraz większą karierę robi porzekadło, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Na ten trop doprowadziła mnie zarówno kariera pani Żorżety Mosbacherowej, którą Stany Zjednoczone zamierzają wysłać do Warszawy w charakterze ambasadoressy, jak i relacja pewnego pracownika przemysłu rozrywkowego na temat kosztów, jakie musiał ponieść w związku z rozstaniem się z żoną. Pani Żorżeta – jak zgodnie informują media – dorobiła się ciężkich milionów dolarów na rozwodach. Wynika z tego, że – po pierwsze – najpierw starannie rozeznała, komu się nadstawić, po drugie – skoro taki jeden z drugim delikwent nie mógł wytrzymać bez zakosztowania słodyczy jej płci – udostępniała mu ją, ale potem – po trzecie - szlamowała go bez ceregieli do ostatniej nitki. Jak bowiem wiadomo, mężczyźni nie mają najmniejszego pojęcia o bezwzględności kobiet i szczyty, na które wspięli się Hitler ze Stalinem, wśród kobiet stanowią zaledwie przeciętną. Mają i one oczywiście pewną słabość, na którą zwrócił uwagę przedwojenny nowelista, którego opowiadanie czytałem w dzieciństwie w przedwojennym tygodniku „Na Szerokim Świecie”, który mój ojciec prenumerował i przechował do czasów powojennych.

        Na Wyspach Azorskich jest potężna elektrownia, która zaopatruje całą ziemię w energię elektryczną, bo energia Słońca zaczyna się właśnie wyczerpywać. Właścicielem tej elektrowni jest starszy mężczyzna. Osiągnął już wszystkie możliwe zaszczyty, nie interesuje go też powiększanie majątku i tak już niewyobrażalnie dużego, słowem – czuje się zmęczony życiem i postanawia odejść z tego świata, co nie byłoby może niczym strasznym, gdyby nie okoliczność, że zamierza przy tej okazji zniszczyć również swoją elektrownię. Autorowi nie przyszedł do głowy bolszewicki pomysł zastrzelenia gada i znacjonalizowania elektrowni, więc rozpisuje się, jak do starego pierdziela wędrują błagalne pielgrzymki, żeby zmienił zdanie, jak struchlały świat wznosi modły i tak dalej – ale oczywiście bez skutku. Wyznaczona data końca świata zbliża się nieubłaganie, panika narasta, aż tu nagle... Aż tu nagle, ku niewypowiedzianej uldze znękanej Ludzkości wszystko zostaje odwołane za przyczyną pewnego profesora, który pracował nad zmianą płci. Wtedy to były jeszcze niedostępne powszechnie arkana, dzisiaj wystarczy, że stary komuch Bęgowski pochwali się, że w Bangkoku wyharatał sobie klejnoty i nie tylko wszyscy wierzą mu na słowo bez zbadania, czy to aby na pewno prawda, ale w dodatku wybierają go z tego powodu na prawodawcę i to w dodatku – w Krakowie, a Janusz Palikot całuje go po rękach! Otóż ten profesor uratował świat przed nieuchronną zagładą zmieniając staremu pierdzielowi płeć. Kiedy tylko stał się on kobietą, natychmiast porzucił myśli samobójcze na rzecz zainteresowania aktualną modą paryską. Na tym przykładzie widać, co i dzisiaj tak naprawdę rajcuje kobiety wyzwolone, których miliardy nie mogły się wprost napatrzeć na ślub Kopciuszka Meghan, która, mówiąc nawiasem, też podobno obłowiła się na rozwodach, a przecież największa przygoda dopiero przed nią! Książę Harry jest ponoć wyceniany na co najmniej 40 milionów dolarów, więc cóż wobec polowy takiej sumy znaczy dotychczasowe 4 czy niechby nawet 5 milionów? „Stąd dla żuka jest nauka” by przyjaciół dobierać staranniej, a nie rozkładać nóg przed byle kim, nie sprawdziwszy przedtem zawartości konta, a przynajmniej – portfela. Nie bez powodu wymowni Francuzi, którzy w tych sprawach mają więcej eksperiencji, niż przaśni Sarmaci, powiadają, że najlepszym przyjacielem kobiety są brylanty. Obawiam się, że nasze feministki, wyjące na ulicach, niczym stado wilkołaków, nie mają o tym pojęcia.

        Świadczy o tym relacja wspomnianego pracownika przemysłu rozrywkowego. Twierdzi on, że zapłacił żonie za rozwód 1250 tys. złotych. Małżeństwo trwało 7 lat, a więc za każdy rok zapłacił był żonie prawie 180 tys. złotych. Zakładając, że żona pozwalała mu zakosztować słodyczy swojej płci każdej nocy, wypada około 500 złotych za seans. Można oczywiście za to przeżyć – ale powiedzmy sobie szczerze – co to za życie? W tej sytuacji trudno się dziwić polskim feministkom, że są takie rozżalone, zwłaszcza gdy porównają swoją sytuację i swoje perspektywy z panią Żorżetą, a zwłaszcza – z Kopciuszkiem Meghan, która dopiero staje w obliczu zasadniczego wyboru.


© Stanisław Michalkiewicz
23-27 czerwca 2018
www.MagnaPolonia.org / dwutygodnik „Najwyższy czas!”
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2