Oto jeden z kluczowych ośrodków analitycznych w Stanach Zjednoczonych poddał analizie skutki amerykańskiej obecności militarnej w świecie
(patrz: https://www.rand.org/pubs/research_reports/RR1906.html – „U.S. Presence and the Incidence of Conflict” / „Amerykańska obecność i występowanie konfliktów”) – aby diagnozować następująco: obecność wojsk USA może nie wpływa na zwiększenie ryzyka konfliktu globalnego i międzynarodowego, ale z pewnością wpływa wyraźnie na zwiększenie prawdopodobieństwa konfliktu lokalnego i wewnętrznego. Proszę samodzielnie przeczytać i ocenić, jak zła to nowina dla Polaków. To oczywiście powinno być u nas od miesięcy głównym tematem komentarzy, ale jakoś nie jest.
Dwa miliardy dolarów zadeklarowane przez warszawski rząd „na zasiedlenie” u nas dywizji amerykańskiej – to jest suma, jak zapewniają specjaliści, która pozwoliłaby doposażyć do poziomu pełnej zdolności bojowej trzy nasze dywizje pancerne. Te trzy, które aktualnie mamy na poziomie kadrowo-zalążkowym: Pomorską, Szczecińską i Lubuską – z poziomu kadrowo-zalążkowego i sprawności na ćwierć gwizdka mogłyby stać się realnym narzędziem zabezpieczania naszej suwerenności. Ale nie staną się, jeśli naszym mężykom stanu danym będzie spełnić swoje sojusznicze zobowiązania. Bo przecież te dwa miliardy to tylko na początek – a jakie koszty stałe wygeneruje późniejsza bezterminowa obsługa obcych garnizonów? Ale minister Błaszczak, nie inaczej niż jego poprzednicy, w tak proste kalkulacje najwyraźniej się nie wdaje. Pytanie, czy w ogóle zdolny jest cokolwiek i jakkolwiek kalkulować – czy też wystarcza, że dobrze „powinność swej służby rozumie” i wiernie transmituje to, co ambasada przy ul. Pięknej nadaje.
Tymczasem tak gorąco wyczekiwana jedna dywizja amerykańska nie zmieni zasadniczo bilansu geostrategicznego w ewentualnej konfrontacji międzynarodowej. Ale za to radykalnie zmieni bilans sił wewnętrznych w naszym kraju. Żołnierze obcych armii – bo wszak to nie tylko Amerykanie, ale i Brytyjczycy, i inni, których na jesienne manewry Anakonda 18 przybyć ma do nas kilkadziesiąt tysięcy (eksminister Macierewicz mówił nawet o stu tysiącach) – przecież nie składają przysięgi na wierność Rzeczypospolitej. Na straży jakiej racji stanu i jakich interesów narodowych stać więc będą, kiedy wreszcie starania aktualnej władzy o ich stałą obecność uwiecznione zostaną pełnym sukcesem? Milczą o tym nasi mężykowie stanu i stratedzy od siedmiu boleści, wprowadzający naród po raz kolejny w tę samą jednokierunkową uliczkę, w której już tylekroć w naszych dziejach lądowaliśmy z opłakanym skutkiem.
Warto wspomnieć tę szkołę jazdy – już w XVIII wieku praktykowaną przez rozmaite „stronnictwa patriotyczne”. Wszak wówczas obce wojska sprowadzali do ojczyzny wcale nie zawsze zaprzysięgli zdrajcy, ale częściej zadeklarowani „reformatorzy”. Bynajmniej nie targowiczanie pierwsi, ale znacznie wcześniej „oświeceni” Czartoryscy, którzy na rosyjskich bagnetach postanowili oprzeć swój plan naprawy Rzeczypospolitej. A potem zamachowcy 3 maja, tak owładnięci przekonaniem o własnej nieomylności, że nie wahali się spiskować z Berlinem, który przecież zaraz bez wahania wystawił ich do wiatru. Chętnych, by łudzić się nadziejami na obcą pomoc, nie brakowało nigdy – choćby w czasach potopu, kiedy to wkraczające wojska szwedzkie (na zaciągi których poszły wszak wówczas niemałe pieniądze z Londynu) wielu Wielkopolan witało jako sojuszników, którzy spieszą nam z odsieczą w wojnie z Moskwą (sic!) – oto jak dalece można rozminąć się z rzeczywistością. O efektach czynienia z Polski zakładnika anglosaskiej strategii w XX w. – o zimnej kalkulacji Waszyngtonu, który konsekwentnie zakładał „przekierowanie” rozpętania wojny na Europę Środkową (o czym raportował do Warszawy nasz ambasador już w 1938!), o perfidnym przeniewierstwie Londynu, który udzielając nam „gwarancji” nigdy nie myślał o ich dotrzymaniu, o podaniu nas na tacy Stalinowi w Teheranie i Jałcie, o „defiladzie zwycięstwa” bez Wojska Polskiego – tego wszystkiego tu nie zreferuję, bo ileż razy można się powtarzać. Oczywiście, że z tej tragicznej historii nie musi wprost wynikać żaden kategoryczny imperatyw współczesnej polityki polskiej – ale, na miłość Boską, powinno wynikać przynajmniej wzmocnienie instynktu samozachowawczego.
Jakoś nie wynika.
„Na sojusznika nie nasyła się komornika” – to chyba oczywiste minimum przyzwoitości, jakiego powinniśmy dziś oczekiwać od naszych „strategicznych partnerów”. Bo tymczasem anglosaskie lisy, które tak usilnie zapraszamy właśnie do naszego kurnika, bez żenady i bez pardonu angażują się w charakterze egzekutorów urojonych długów, którymi obarczają nas Żydzi. Amerykański akt 447 i kolejna antypolska debata w brytyjskim parlamencie – to są przecież działania jawnie wrogie, godzące już nie tylko w prestiż, ale wprost w majętność Polaków. U nas tymczasem na siłę podtrzymywana jest groźna iluzja „sojuszy bezalternatywnych”.
A tymczasem jedyny bezalternatywny sojusznik naszych strategicznych sojuszników, państwo Izrael, zachowuje w pełni obrotową zdolność do utrzymywania doskonałych stosunków z Rosją. Podczas gdy polityka polska na kierunku wschodnim pozostaje zakładnikiem własnej retoryki – przywódcy żydowscy utrzymują niczym niezmącone intensywne relacje dyplomatyczne właśnie z Moskwą. Benjamin Netanjahu i członkowie jego gabinetu składają na Kremlu regularne wizyty – ostatnio w związku z „dniem zwycięstwa nad faszyzmem” – 9 maja (który wszak i w państwie żydowskim jest teraz oficjalnym świętem państwowym). Nad czym rzecz jasna nasi propagandyści przechodzą do porządku – dalej idąc „w zaparte”. podtrzymują fikcję „strategicznie istotnych”, „cywilizacyjnie bliskich” i „pomimo nieporozumień znakomitych” naszych relacji z państwem żydowskim.
O zagwarantowanie sobie pozycji czołowego prymusa-lizusa w stosunkach polsko-żydowskich szczególnie intensywnie zabiega wicepremier Gowin, który wszak ledwie wrócił z Nowego Jorku, gdzie na spotkaniach z Żydami wytrwale licytował sprawę polską w dół, zaraz wyruszył do Jerozolimy, gdzie uprawiał tę samą grę, w której wygraną ma być dlań zapewne sukcesja po Dudzie. Niecodzienni goście kursują jednak na tej linii w obie strony – w tym samym czasie do Polski przybyła wierchuszka izraelskiej policji (!). Jak doniosła lokalna prasa: „Najważniejsi izraelscy policjanci przebywali w Kielcach. Blisko 120-osobowa delegacja przedstawicieli izraelskiej policji gościła w Kielcach w niedzielę, 27 maja. Ich celem było upamiętnienie ofiar Holokaustu oraz pogromu Żydów z 4 lipca 1946 roku”. Po kwietniowej „gospodarskiej wizycie” całej wierchuszki armii izraelskiej i bezpieki pod pretekstem tegorocznego „Marszu żywych” w Auschwitz-Birkenau, ta kielecka akcja zdaje się kolejnym silnym znakiem przejścia instalacji żydowskiej suwerenności na polskim terytorium w fazę operacyjno-infrastrukturalną. Czyżby drogę do pomyślnego jej zakończenia miała otwierać jakaś kolejna kielecka prowokacja?
© Grzegorz Braun
17 czerwca 2018
źródło publikacji: „TYLKO U NAS! Grzegorz Braun: Na sojusznika nie …”
www.polskaniepodlegla.pl
17 czerwca 2018
źródło publikacji: „TYLKO U NAS! Grzegorz Braun: Na sojusznika nie …”
www.polskaniepodlegla.pl
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz