Co tu ukrywać; po meczu, jaki w Moskwie rozegrała polska reprezentacja futbolowa z futbolową reprezentacją Senegalu, zapanował w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju nastrój przygnębienia. „Maleńcy uczeni” nie tylko ze środowiska „Gazety Wyborczej”, ale i utytułowani najemnicy z Centrum Badań nad Uprzedzeniami badają, czy przypadkiem jednym z powodów, czy przynajmniej – ze składników tego przygnębienia nie jest okoliczność, że polska drużyna nie wygrała z drużyną Senegalu. Jeśli okaże się, że tak – a niechby tylko spróbowało się nie okazać, skoro padnie taki rozkaz – to tylko patrzeć, jak w kolejnym raporcie-donosie, utytułowani kujones do dotychczasowych oskarżeń mniej wartościowego narodu tubylczego o rasizmus i ksenofobię, dodadzą nowe skalpy, za co otrzymają od Niemców nowe granty – bo dzisiaj pruski jurgielt ma taką elegancką nazwę – no i oczywiście – tytuły profesorów i docentów.
Tymczasem wcale nie jest takie pewne, czy polska reprezentacja przypadkiem tego meczu nie wygrała. Jeśli bowiem wygraną czy przegraną mierzyć liczbą strzelonych bramek, to nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania...”), że w tym meczu dwie bramki strzelili Polacy, a Senegalczycy – tylko jedną. Jeśli zatem mimo takich oczywistych faktów uznano, że Polska ten mecz przegrała, to niepodobna takiego fenomenu wyjaśnić inaczej, jak tajną ingerencją złowrogiego ruskiego czekisty Putina, którego macki – jak się okazuje – sięgają nawet sfer futbolowych. Dodatkowej pikanterii, a zarazem wyjaśnienia dodaje okoliczność, że rozgrywki odbywały się akurat w Moskwie, gdzie FSB i GRU czują się jak ryby w mętnej wodzie. W takiej sytuacji – oczywiście już po zakończeniu tych całych mistrzostw – trzeba będzie powołać sejmową komisję śledczą, a przynajmniej jakąś podkomisję z udziałem odpowiednich uczestników i jeśli nawet nie doczekamy się prawdy o naszym zwycięstwie, to w każdym razie będziemy do niej „dążyć”. W blasku prawdy bowiem wszyscy zajurgieltowani profesorowie i docenci powinni zamilknąć – ale co tam marzyć o tym w sytuacji, gdy swoją wizytę w Warszawie właśnie zakończył Rewizor – tym razem nie z Petersburga, tylko z Brukseli? Mówię o niemieckim owczarku Franciszku Timmermansie. Wprawdzie pan premier Mateusz Morawiecki nie oddał mu ani guzika, ale to dopiero początek naszych zgryzot, bo na 26 czerwca został wyznaczony termin tak zwanego „wysłuchania” Polski przed Sanhedrynem zwanym „Radą Europejską”, gdzie niemiecki owczarek będzie występował w charakterze instygatora. Jeszcze nie wiadomo, czy polska reprezentacja zostanie wytarzana w smole i pierzu jednorazowo, czy też zostanie poddana temu eksperymentowi kilkakrotnie. Obawiam się, że na jednym razie się nie skończy, bo właśnie Nasza Złota Pani, po długim molestowaniu ze strony francuskiego prezydenta Macrona, zgodziła się na podwójny budżet Unii Europejskiej. Jeden – dla Europy jednej prędkości, a drugi – dla Europy drugiej prędkości. Nic dobrego z tego wyniknąć oczywiście nie może i dopiero teraz widać jak na dłoni, że z tym całym Anschlussem do Unii Europejskiej postąpiliśmy tak, jak ów Żyd z anegdoty. Jak wiadomo, poskarżył się on rabinowi na dotkliwą ciasnotę w domu, na co rabin poradził mu, by sprowadził tam jeszcze kozę. Po kilku dniach zrozpaczony Żyd przyszedł do rabina, lamentując, że w domu zrobiło się teraz prawdziwe piekło. Rabin pozwolił mu więc wyrzucić kozę. Po kilku dniach na pytanie rabina, jak mu się teraz żyje, uradowany Żyd odparł, że teraz, to on ma prawdziwy pałac! My niestety jesteśmy w sytuacji znacznie gorszej, bo nie tylko nie możemy wyrzucić kozy, ale w dodatku zaczyna ona sztorcować wszystkich domowników, a na domiar złego, tylko patrzeć, jak po amerykańskiej ustawie nr 447 JUST, zwali nam się na głowę całe stado kóz. I obawiam się, że nie będzie nawet gdzie uciec, bo właśnie Nasza Złota Pani otrzymała od bawarskiej CSU ultimatum, że jeśli nie opamięta się w sprawie „uchodźców”, to diabli wezmą skleconą z takim trudem koalicję rządową. Dlatego niektórzy wieszczą już początek końca Unii Europejskiej, co może nie byłoby takie złe, ale jednocześnie po mieście zaczęły krążyć fałszywe pogłoski, jakoby Naczelnik Państwa, czyli Jarosław Kaczyński, rozmyśla nad wycofaniem się z polityki do życia prywatnego – oczywiście dopiero po wyborach w 2019 roku – co oczywiście wprawia w rezonans zarówno koła rządowe, jak i nierządne, czyli opozycyjne. Czy to kolano, czy też rozkazy od Naszego Najważniejszego Sojusznika, któremu już żadne listki figowe nie będą potrzebne do zasłaniania figi – to się zapewne okaże – bo na razie Nasz Najważniejszy Sojusznik rozkazał uchylić nowelizację ustawy o IPN. Widać, że administracja prezydenta Donalda Trumpa zrobi wszystko, czego zażądają od niej Żydzi, skoro USA właśnie opuściły Komitet Praw Człowieka ONZ, nie mogąc już wytrzymać krytykowania na tym forum bezcennego Izraela. W tej sytuacji Naczelnik będzie już chyba niepotrzebny, bo pan premier Mateusz Morawiecki zrobi to, co będzie trzeba, a nawet jeszcze lepiej. Toteż nic dziwnego, że rządowa telewizja, z której Naczelnik Państwa niepostrzeżenie zniknął, bez opamiętania lansuje właśnie pana premiera Morawieckiego, jako Ojca Narodu.
Wracając do Naszej Złotej Pani, to możliwe, że na takie dictum szybko się opamięta, bo i my wiemy, i ona wie, że w razie przyspieszonych wyborów Alternatywa dla Niemiec z trzeciego miejsca w Bundestagu może wysunąć się co najmniej na drugie, a wtedy – jak utrzymują koła postępackie – pojawi się zagrożenie dla demokracji, które może okazać się jeszcze gorsze, niż niedostateczne umiłowanie praworządności, o które oskarżany jest nasz i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwy kraj. Dodajmy – że niesprawiedliwie, bo właśnie niezawisły sąd uniewinnił połowę oskarżonych w sprawie tzw. mafii paliwowej, a pozostałych, których uniewinnić dlaczegoś nie mógł, poskazywał na jakieś operetkowe kary, jakieś grzywny w wysokości 60 tysięcy złotych. Złe języki, których oczywiście na tym świecie pełnym złości nie brakuje, rozpuszczają fałszywe pogłoski, że taki rozkaz padł od starych kiejkutów, co to paliwa płynne piją na śniadanie i kolację – ale ładnie byśmy wyszli na tym, gdybyśmy tak słuchali, co ludzie mówią. Czyż nie lepiej przyjąć, że to wszystko z umiłowania praworządności? Jeśli tedy iustitia nie upadnie podczas „wysłuchania” Polski przed brukselskim Sanhedrynem, to polska reprezentacja może tym wyrokiem potrząsać przed nosami zawstydzonych sędziów, a cała czereda skupiona w Komitetach Obrony Sprawiedliwości, utworzonych z okazji wizyty w Warszawie niemieckiego prezydenta Waltera Steinmeiera, będzie musiała się rozejść – i tak dobrze, jak bez uprzedniego złożenia samokrytyki.
Jak widać, rozmarzyłem się, więc pora na bolesny powrót do rzeczywistości. Oto okazało się, że nasz nieszczęśliwy kraj nawiedziła susza. Toteż na ratunek rolnikom pospieszył pan prezydent Duda i leje wodę, aż miło, obiecując, że do konstytucji wpisze, że rolnictwo jest szczególnie chronione – oczywiście specjalnie przed suszami. Byłoby to kolejne pytanie referendalne, ale pan marszałek Senatu właśnie powiedział, że jeśli referendum konstytucyjne w ogóle się odbędzie, to liczbę pytań trzeba będzie skrócić co najmniej o połowę. W tej sytuacji zapanował nastrój wyczekiwania, zwłaszcza że polska reprezentacja futbolowa będzie wkrótce grała z Kolumbią, i to w dodatku – w Kazaniu.
Tresura do życia po koziemu
Starsi ludzie zapewne pamiętają anegdotkę, jak to Żyd skarżył się rabinowi na ciasnotę w domu – że jest tak ciasno, że już nie można wytrzymać. Rabin poradził mu, żeby do domu sprowadził jeszcze kozę. Po kilku dniach zrozpaczony Żyd wypłakiwał się przed rabinem, że po sprowadzeniu do domu kozy zapanowało tam prawdziwe piekło. Wtedy rabin poradził mu, żeby kozę z domu wyrzucił. Po kilku dniach Żyd przyszedł rozradowany i na pytanie rabina, co słychać, odpowiedział, że teraz to on ma w domu takie wygody, jak w prawdziwym pałacu. Jest to sytuacja całkiem podobna do tej, jaka zapanowała w naszym nieszczęśliwym kraju po Anschlussie do Unii Europejskiej. Jak pamiętamy, doszło do tego 1 maja 2004 roku w następstwie referendum akcesyjnego, w którym poparcie dla Anschlusuu zadeklarowali nie tylko członkowie obozu zdrady i zaprzaństwa, to znaczy – stare kiejkuty i ich konfidenci, folksdojcze, lobby żydowskie z Judenratem „Gazety Wyborczej” na czele – ale również płomienni dzierżawcy monopolu na patriotyzm, to znaczy – Ja–ro-sław-Pol-skę-zbaw, czyli prezes Jarosław Kaczyński z trzódką swoich wyznawców. Używam określenia „wyznawców”, bo właśnie dowiedziałem się, że kult smoleński doczekał się zainteresowania religioznawców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy rozbierają go sobie z uwagą należną religii. Oczywiście analogia z żydowską anegdotką jest naciągana, bo sytuacja naszego nieszczęśliwego kraju po 14 latach od Anschlussu, zrobiła się znacznie gorsza. Nie tylko nie możemy wyrzucić kozy z domu, ale w na domiar złego, zaczęła ona sztorcować wszystkich domowników, wymuszając na nich akomodację do kozich obyczajów i koziego trybu życia.
Mam oczywiście na myśli orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, który ostatnio nakazał, by nawet kraje nie uznające umów o wzajemne świadczenie usług seksualnych – bo taki charakter mają tzw. „związki jednopłciowe” - za małżeństwa, traktowały je jednak tak samo, jak małżeństwa, jeśli strony zawarły taką umowę w kraju członkowskim UE, który takie związki za małżeństwa uznaje. Jak wiadomo umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych, ograniczają się do takiej wymiany (facio ut facias, co się wykłada, robię, żebyś zrobił; na przykład robię ci laskę, żebyś i ty mi zrobił – i jeśli rodzą jakieś roszczenia, to wyłącznie dla drugiej strony kontraktu – że np. nie chciałeś zrobić mi laski, albo wprawdzie zrobiłeś, ale od niechcenia) – podczas gdy małżeństwo ma znacznie bogatszy zestaw tzw. essentialiów, czyli istotnych, konstytutywnych postanowień umowy, bo oprócz wzajemnego świadczenia wiadomych usług, obejmuje ono również graniczącą z pewnością możliwość pojawienia się potomstwa, w stosunku do którego małżonkowie zaciągają cały zestaw poważnych zobowiązań, czego w przypadku związków sodomitów nie ma i być nie może z powodu niemożliwości pierwotnej i obiektywnej. I właśnie ze względu na te konsekwencje i na te obowiązki, prawodawcy obdarowali małżeństwo znacznie obszerniejszym zakresem ochrony, niż umowy „w drobnych bieżących sprawach życia codziennego”, do jakich można zaliczyć umowę o wzajemne świadczenie usług seksualnych, zawieranych przez sodomitów i gomorytki. Ja oczywiście wiem, że chrześcijanie uważają małżeństwo również za sakrament, czyli widzialny znak niewidzialnej łaski Boga – ale nie ma potrzeby przywoływania tego argumentu wobec sodomitów, w stosunku do których powinna wystarczać sama prawnicza logika. Posądzanie sędziów Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, że nie zdają sobie sprawy z tak istotnej różnicy, byłoby niegrzeczne – a jednak orzekają oni tak, jakby sobie z tego sprawy nie zdawali. Skoro tedy ignorancja nie jest przyczyną takiego postępowania, to co nią jest?
Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu został wprzęgnięty do rewolucji komunistycznej, jaka przewala się przez Europę na podobieństwo tornada – żeby tylnymi drzwiami, to znaczy – za pomocą takiego właśnie orzecznictwa – doprowadził również te państwa członkowskie UE, które jeszcze się przed zrównaniem małżeństwa z umowami o wzajemne świadczenie usług seksualnych bronią – do pogodzenia się z losem, z pominięciem tamtejszych parlamentów. Celem komunistycznej rewolucji jest – jak wiadomo – doprowadzenie do uwstecznienia historycznych narodów do postaci stada anonimowego, czyli tak zwanej „masy”, której można będzie użyć w charakterze „nawozu Historii” dla lewantyńskich Ubermenschów. Jak pamiętamy, inicjatorzy zmiany rewolucyjnej strategii, którzy w roku 1968 odwołali się do Antoniego Gramsciego, rzucili hasło „długiego marszu przez instytucje” - no i pomaszerowali. W rezultacie również Europejski Trybunał Sprawiedliwości przestał być sądem, a stał się jednym z ogniw rewolucyjnego aparatu przemocy i duraczenia.
Ponieważ nosiciele nieubłaganego postępu w naszym nieszczęśliwym kraju małpują zachowania swoich zachodnich odpowiedników, to nic dziwnego, że również tubylczy Sąd Najwyższy w Warszawie uznał niedawno, że drukarz odmawiający sodomitom wydrukowania jakiegoś ichniego plakatu, powinien im go wydrukować bez szemrania. Słowem – tubylczy Sąd Najwyższy, gwoli przypodobania się zarówno sodomitom, jak i niemieckiemu owczarkowi Franciszkowi Timmermansowi, co to właśnie przybywa do Warszawy jako „rewizor iz Pietierburga” - zlikwidował zasadę swobody zawierania umów. Tymczasem art. 31 ust. 1 konstytucji, a którą ostatnio powołują się wszyscy Zasrancen stanowi w ust. 1, że „wolność człowieka podlega ochronie prawnej” - co zgodnie z ustępem 2 oznacza, że „nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje”. Słowem – a contrario - że człowiek, zażywając swojej wolności, musi robić tylko to, co nakazuje mu prawo. A co może nakazać mu w tych warunkach prawo? Art. 30 konstytucji stanowi, że „źródłem wolności” jest „przyrodzona godność człowieka” i że jest ona „nienaruszalna” - co oznacza, że prawodawcom nie wolno ustanawiać praw, które by nad tą godnością przechodziły do porządku – jeśli oczywiście chcą korzystać z reputacji prawodawców praworządnych. Uznając za „źródło wolności” godność „przyrodzoną”, konstytucja odwołuje się tu do porządku prawa naturalnego, który najwyraźniej uznaje za porządek wyższy nad prawem pozytywnym, czyli stanowionym przez konstytucyjne organy państwa. A jakie prawa tworzą katalog praw naturalnych? Omne trinum perfectum, toteż i w tym porządku mamy trzy prawa naturalne: życie, wolność i własność. Wynikają one z właściwości ludzkiej natury, to znaczy – mają charakter pierwotny względem wszelkiej władzy politycznej i są od niej niezależne. Życie – wiadomo; jest warunkiem wszelkich innych właściwości. Wolność jest konsekwencją posiadanej przez człowieka zdolności do świadomego wybierania, a własność jest konsekwencją posiadanej przez człowieka zdolności do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim. Konstytucja w art. 32 ust. 2 zakazuje dyskryminacji, ale w ust. 1 tego artykułu wyjaśnia, co przez to rozumie – że mianowicie rozumie przez to równość „wszystkich” wobec prawa, co oznacza że wszyscy mają być równo traktowani PRZEZ WŁADZE PUBLICZNE. Inne rozumienie zakazu dyskryminacji byłoby nonsensowne, bo gdyby wszyscy mieli być równo traktowani także przez zwykłych ludzi, to każda panienka musiałaby rozkładać nogi na każde żądanie każdego amatora słodyczy jej płci. Dla takiej panienki byłaby to najokrutniejsza niewola, urągająca nawet najskromniej pojmowanej godności. Skoro tedy wiemy już z czego wynika wolność i czym ona jest, możemy zająć się wolnością działalności gospodarczej, o której wspomina art. 20 konstytucji. Na wolności gospodarczej opiera się „społeczna gospodarka rynkowa”, cokolwiek byśmy pod tym rozumieli, podobnie jak opierać się ma ona także na „własności prywatnej”, którą w dodatku Rzeczpospolita „chroni” - zgodnie z art. 21. Dodatkowo art. 22 stanowi, że ograniczenie wolności działalności gospodarczej jest wprawdzie możliwe, ale tylko w drodze ustawy i ze względu na walny interes publiczny. O co tu może chodzić? Ano na przykład o sytuacje, w której nieograniczona swoboda działalności gospodarczej mogłaby rodzić ryzyko sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego. W ustawie autorstwa Mieczysława Wilczka z 1989 roku, ograniczenia swobody działalności gospodarczej obejmowały takie rodzaje działalności, jak np. produkcja materiałów wybuchowych, amunicji i broni oraz obrót takimi towarami, produkcja trucizn i obrót truciznami, hurtowy obrót lekarstwami, czy produkcja i obrót spirytusem i wódką. Takie ograniczenia można uznać za podyktowane „ważnym interesem publicznym”. Wreszcie warto podkreślić, że ograniczenie wolności gospodarczej może nastąpić tylko „w drodze ustawy” a więc nie w drodze orzeczenia sądowego, nawet jeśli wydał je Sąd Najwyższy, który nawiasem mówiąc, posądzam i w tej, jak i w wielu innych sprawach, o stronniczość i to w stopniu karygodnym. Żeby się o tym przekonać, postawmy tylko pytanie, czy Sąd Najwyższy odważyłby się uznać, że drukarz-sodomita nie ma prawa odmówić wydrukowania plakatu z – dajmy na to - „zakazem pedałowania”? Jestem pewien, że cała Izba Sądu Najwyższego na sama myśl o takim świętokradztwie, ze strachu splamiłaby togi.
Niestety 1 maja 2004 roku sprowadziliśmy sobie do domu kozę, a ta - jako „istota czująca” - próbuje powstrzymać nas przed zachowaniami, które uważa za „wykluczenie”, czy „stygmatyzację”, zmuszając nas do recepcji koziej obyczajowości i korzystając przy tym z grona skwapliwych pomocników z Judenratu „Gazety Wyborczej” i ulokowanego na operetkowej posadzie Rzecznika Praw Obywatelskich pana Adama Bodnara, który – jak sądzę - dostał tę posadę dlatego, bo przekonał tych, co go tam posadzili, że jest wrogiem wolności.
Tour d’horizon
Kiedy ten felieton ukaże się w druku, będzie już – jak mawiano w I Rzeczypospolitej - „po harapie”, to znaczy – po spotkaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa z północnokoreańskim dyktatorem Kim Dzong Unem w Singapurze. Czy zakończy się ono przed czasem – bo takiej możliwości nie wyklucza prezydent Trump, odgrażając się, że jeśli mu się coś nie spodoba, to ze spotkania „wyjdzie” - ale nie musimy brać na serio wszystkiego, co mówi prezydent Trump. Mówił on na przykład do Polaków w Ameryce, że Polski „nie skrzywdzi” - a potem podpisał ustawę nr 447 JUST, w myśl której USA przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by Polska zrealizowała żydowskie roszczenia majątkowe co do grosza. Słowem – dopilnowania, by Polska pozwoliła się Żydom obrabować. Takie rzeczy można ewentualnie robić państwu wrogiemu, tymczasem USA są Naszym Najważniejszym Sojusznikiem w ramach NATO i w ogóle. W takiej sytuacji bardziej prawdopodobne jest zakończenie spotkania komunikatem, że przebiegło ono „w atmosferze wzajemnego zrozumienia”, co w żargonie dyplomatycznym oznacza, że strony nie porozumiały się w żadnej sprawie, a najbardziej prawdopodobne – że zakończy się zapowiedzią następnych spotkań. Dlaczego ta ostatnia możliwość jest najbardziej prawdopodobna?
Po pierwsze dlatego, że Kim Dzong Un, kontynuując i finalizując program nuklearnych zbrojeń Korei Północnej, doprowadził prezydenta Stanów Zjednoczonych do stołu rokowań. Amerykanie twierdzą wprawdzie, że było odwrotnie – że to prezydent Trump zmusił Kim Dzong Una do uległości, grożąc mu „ogniem i furią” - ale warto zwrócić uwagę, że jednocześnie pochwalił go za „mądrą i rozsądną” decyzję, czyli decyzję odstąpienie od uderzenia na amerykańskie terytoria zamorskie. Wprawdzie USA mogłyby wyżarzyć Koreę Północną, ale czy mogłyby zapobiec wyżarzeniu Korei Południowej i Japonii? To już nie jest takie oczywiste, a w tej sytuacji rozsądek musiał zwyciężyć. Po drugie – Kim Dzong Un zmienił ton na pojednawczy dopiero po pomyślnym zakończeniu testów nuklearnych, kiedy to również amerykańscy eksperci uznali, że mógłby ugodzić nie tylko azjatyckich sojuszników USA, ale nawet sięgnąć do terytorium Stanów Zjednoczonych. Po trzecie zatem – przystępując do rokowań ze Stanami Zjednoczonymi, Kim Dzong Un, w zamian za obietnicę „denuklearyzacji” Korei Północnej, może nie tylko zyskiwać na czasie, ale również się targować – za ile tę obietnicę sprzeda. Czy by ją zrealizował naprawdę, czy też obrałby taktykę niekończącego się sporu z Ameryką na temat „denuklearyzacji” Korei - to też sprawa otwarta. Wreszcie – po czwarte – czy podczas spotkania z prezydentem Korei Południowej nie szepnął mu do ucha: po co my, Koreańczycy, mielibyśmy się wzajemnie powyrzynać ku uciesze Ameryki, kiedy przecież moglibyśmy połączyć wasz potencjał gospodarczy i z naszym potencjałem militarnym, dzięki czemu nie musielibyśmy kucać przez nikim? Z tego zatem powodu – po piąte – Kim Dzong Un będzie próbował sprzedać obietnicę „denuklearyzacji” jak najdrożej – a nie jest wykluczone – że po szóste – prezydent Trump pozwoli mu się wykiwać, bo musi odnieść jakiś sukces, a czy prawdziwy, czy nie – to już inna sprawa. Bo w odróżnieniu od prezydenta USA Donalda Trumpa – Kim Dzong Un nie jest aż tak uzależniony od tego, co pisze o nim żydowska prasa. Wreszcie – po siódme – prezydent Trump doprowadził do napięć nie tylko w stosunkach z Unią Europejską, czyli Niemcami, ale nawet i z Kanadą, wszczynając „wojnę celną” i krytykując budowę „Nord Stream 2” w imię „dywersyfikacji” zaopatrzenia w gaz, a ściślej – w imię skłonienia Niemiec do kupowania gazu amerykańskiego w sytuacji, gdy Nord Stream 2 jest przedsięwzięciem realizowanym w ramach strategicznego partnerstwa z Rosją. W tej sytuacji – po ósme – Niemcy, czyli Unia Europejska, wcale nie musi być niezadowolona z uwikłania USA w rokowania ze złowrogim Kim Dzong Unem zwłaszcza, że w interesie Rosji leży niedopuszczenie do dominacji USA na Dalekim Wschodzie. Nie mówiąc już nawet – tym, że – po dziewiąte – niedopuszczenie do dominacji USA na Dalekim Wschodzie, a nawet spychanie Ameryki w tym rejonie świata do defensywy, leży w interesie Chin. Z tego powodu – po dziesiąte – Chiny wprawdzie nie są zainteresowane mocarstwowymi ambicjami Korei, ale zrobią wszystko, by nękać Stany Zjednoczone koreańskimi rękami.
Tedy z szerokiego świata przenieśmy się do zaścianka europejskiego, a z niego – do zaścianka polskiego. Po początkowym szoku, spowodowanym powrotem USA do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej w roku 2013, Niemcy przystąpiły do odbudowywania swojego wpływu politycznego w Polsce, by odbudować ten wpływ w całej Europie Środkowej. Wprawdzie już wiemy, że kto wierzy prezydentowi Trumpowi, ten sam sobie szkodzi, ale przezorni Niemcy dmuchają na zimne, więc kiedy amerykański prezydent powiedział w Warszawie, ze USA będą „wspierały” projekt Trójmorza, to w Polsce doszło nie tylko do eskalacji politycznej wojny z ekspozyturą Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego , ale nawet do dekompozycji tego obozu wskutek felonii, jakiej w stosunku do swego wynalazcy dopuścił się prezydent Andrzej Duda. W tej sytuacji Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie, zmuszone do milczenia w obliczu faktów dokonanych w postaci ustawy nr 447 JUST, zaczyna uginać się pod naporem Stronnictwa Pruskiego, które zmobilizowało nie tylko niezwykle liczne formacje folksdojczów, tworzące najtwardsze jądra rozmaitych „obrońców demokracji”, rozmaitych „obywateli” i „obrońców sprawiedliwości”, ale również – masy pożytecznych idiotów, od co najmniej 30 lat wodzonych za nos przez żydokomunę, która w coraz większym stopniu przejmuje w naszym nieszczęśliwym kraju rząd dusz z drętwiejących rąk katolickiego duchowieństwa, miotającego się między kolaboracją z Żydami w ramach „judeochrześcijańastwa”, a rozmaitymi socjotechnikami. Te socjotechniki pozornie przynoszą znakomite rezultaty, bo na przykład „młodzież” tańcuje w Lednicy – ale na ile jest to autentyczne, a na ile wynika z chwytania każdej okazji do imprezowania – na to wskazuje rosnąca liczba młodocianych uczestników „Parad Równości” pod patronatem żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika i jego kolaboranta w osobie pana red. Jarosława Kurskiego.
Nietrudno domyslić się, że zmierza to w kierunku przekształcenia historycznego narodu polskiego, który i tak jest zmuszony do dzielenia terytorium państwowego z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, w tak zwane „masy”, a więc „nawóz Historii”, z którego można „wszystko zrobić i w każdą formę ulepić” - żeby w ten sposób przygotować grunt pod Judeopolonię, której kontury zaczynają wyłaniać się z oparów.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz