Słowo "Jedwabne" stało się słowem-kluczem. Zamyka wszelkie dyskusje, miażdży wątpliwości. Polacy mordowali Żydów. Dowód: Jedwabne! I nie trzeba więcej nic mówić.
Otóż w istocie - trzeba. Trzeba doprowadzić do końca śledztwo i pokazać całemu światu, co naprawdę stało się w tej miejscowości 10 lipca 1941 roku. Ponieważ kłamstwo jest niezwykle mocne, trzeba przedstawić światu nie tylko dowody pośrednie, które za chwilę tu streszczę, ale dowody materialne, niezbite. Takie dowody, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, znajdują się w zbiorowym grobie ofiar w Jedwabnem. Jest więc konieczne dokończenie ekshumacji, zablokowanej pod naciskiem organizacji żydowskich, powołujących się na religijne przepisy judaizmu, które zabraniają naruszania spokoju zwłok swych wyznawców.
Szanuję wiarę Żydów, ale szanuję też mądrość ich rabinów i wiem z historii, że nie w takich sytuacjach potrafili znaleźć rozwiązanie. Wystarczy tylko dobra wola. Chodzi tylko o prawdę, której poznanie leży także w interesie Żydów, choćby po to, by uniknąć narastającej wzajemnej nienawiści pomiędzy Żydami i Polakami, która jest nieuchronnym skutkiem upowszechnienia na świecie kłamliwej opowieści Jana Tomasza Grossa. Z polskiego punktu widzenia wygląda to przecież tak: Żydzi oskarżyli nas przed całym światem, nazwali mordercami, a jednocześnie uniemożliwili nam dowiedzenie niewinności, czy nawet istnienia okoliczności łagodzących. To sytuacja, która musi budzić złość i nienawiść, więc im prędzej z nią skończymy, tym lepiej dla wszystkich.
Teraz garść faktów. Istotą kłamstwa Jana Tomasza Grossa jest twierdzenie, że zbrodnia w Jedwabnem miała charakter pogromu, dokonanego spontanicznie. Sowieci uciekli, Niemcy jeszcze nowych porządków nie zaprowadzili, i wtedy, jak głosi Gross, Polacy z Jedwabnego rzucili się na swoich żydowskich sąsiadów, zagonili ich, bijąc i pastwiąc się, do stodoły, i spalili w niej żywcem. Niemcy, jeśli jakichś kilku przy tym było, tylko się biernie przyglądali i fotografowali.
Trzeba było wiele złej woli, żeby bezkrytycznie przyjąć tę historyjkę za prawdę. Wystarczył rzut oka - Gross, z wykształcenia socjolog, który o warsztacie historyka nie ma zielonego pojęcia, a nawet otwarcie go odrzuca (na okoliczność "Sąsiadów" wygłosił tezę, że wobec wyjątkowości Shoah należy świadectwa o nim brać literalnie i zaniechać wszelkiego ich sprawdzania) przepisał bezkrytycznie relację niejakiego Szmula Wassersztajna. Relację nader mało wiarygodną, po pierwsze dlatego, że Wassersztajn zdołał z Jedwabnego uciec zanim zaczęły się wydarzenia, które opisywał, a więc albo znał je z drugiej ręki, albo kontaminował - a po drugie dlatego, że był on stalinowskim ubekiem, zbrodniarzem, który dzięki emigracji do Izraela uciekł przed odpowiedzialnością, co skłania do podejrzenia, że koloryzując o polskiej zbrodni na Żydach szukał dla siebie usprawiedliwienia.
W istocie wszystko to, co opisał Gross, jest zwyczajnie niemożliwe. Tak: NIEMOŻLIWE. Na wschodnich ziemiach dawnej Rzeczypospolitej doszło w końcu wieku XIX i początku XX do kilkudziesięciu pogromów, w większości dobrze opisanych przez historyków. W żadnym z nich nie zginęło więcej, niż 50 proc. zaatakowanych. Taka "niska wydajność" jest wpisana w samą istotę pogromu, tumultu, czyli zbrodni spontanicznej. Część zaatakowanych zawsze zdoła się ocalić, bo ktoś nie pomyśli o zablokowaniu dróg, ktoś zabiwszy jednego Żyda zajmie się rabowaniem jego mienia, niechając pościgu za kolejnymi, komuś zmięknie serce i uciec pozwoli.
W Jedwabnem natomiast jednego dnia, w ciągu kilku godzin, zabito praktycznie 100 procent żydowskiej populacji. To znaczy, że zbrodnia została przeprowadzona planowo i metodycznie, z wojskową dyscypliną. Takiej zbrodni po prostu NIE MOGLI dokonać spontanicznie miejscowi polscy wieśniacy.
Gdyby o Jedwabnem pisał nie chory z nienawiści do Polaków fanatyk, ale historyk, bez trudu dotarłby do materiałów procesu niejakiego Hermanna Schapera, który toczył się w latach sześćdziesiątych w RFN. Schaper był dowódcą specjalnego komando SS, które - wedle aktu oskarżenia - wysłano na świeżo zdobyte ziemie wschodniej Polski z zadaniem likwidowania Żydów w sposób maksymalnie angażujący do zbrodni miejscową ludność. Akt oskarżenia dokładnie wymienia zbrodnie: 5 lipca 1941 Wąsosz, 7 lipca Radziłów, 10 lipca Jedwabne, potem Łomża, Tykocin, Zambrów i kolejne. Wszystkie zbrodnie dokonane według tego samego "know-how", sprawdzonego jeszcze wcześniej, w czerwcu, w Wiznie, i doskonale pasującego do Jedwabnego. Akt oskarżenia wsparto zeznaniami świadków z Radziłowa i Wąsoszu.
Co prawda SS-obersturmfuhrer został wtedy przez rodaków uniewinniony, zełgawszy, że wbrew zeznaniom świadków nie dowodził, a był tylko kierował ciężarówką, ale sam przebieg procesu jasno udowodnił, że, pod czyimkolwiek dowództwem, w Jedwabnem było tego dnia wyspecjalizowane kommando śmierci z zadaniem dokonania eksterminacji, i z rozkazem wciągnięcia do udziału w niej miejscowej ludności polskiej.
W jakim stopniu się to udało? Ilu Polaków uczestniczyło w mordowaniu Żydów ochoczo, a ilu pod lufami? Relacje są sprzeczne, wiele w nich kłamstw - trudno traktować poważnie "ustalenia" komunistycznego "sądu" tuż po wojnie. Z bogactwa sprzecznych opowieści klaka wtórująca Grossowi wybrała i upowszechniła te, które pasowały do opowieści o "polskiej zbrodni". Reszty dokonano, zakrzykując wątpliwości, terroryzując oponentów "polityczną poprawnością" i decyzjami politycznymi - wspomnianymi już przeprosinami i podżyrowaniem kłamstw Grossa przez IPN w chwili największego upadku tej instytucji (przypomnijmy tylko, jak zachował się prezes Kieres wobec dowodów agenturalnej przeszłości Wałęsy).
W 2001 roku próbowano przeprowadzić w Jedwabnem ekshumacje. Pokazały one, że w miejscach, gdzie według traktowanych jako bazowe relacji miały być zbiorowe miejsca pochówku ofiar, nie było ich. Jest tylko jeden grób w miejscu stodoły. Niby drobiazg, ale, jak uczy prawo rzymskie, świadek "niewiarygodny w jednym jest niewiarygodny we wszystkim", pomieszczenie w jednej stodole 1500 oficjalnie uznawanych ofiar jest fizyczną niemożliwością, musiało ich być więc pięciokrotnie, a zapewne dziesięciokrotnie mniej. Co ważniejsze, w grobie w miejscu stodoły wykonując tylko pierwszy, sondażowy, omijający same zwłoki wykop, znaleźli naukowcy kilkadziesiąt łusek z niemieckich karabinów. Wtedy prace przerwano na polecenie ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, który swe fatalne w skutkach zarządzenie usprawiedliwił potem słowami: "nie mogliśmy się kopać z koniem".
Jeśli łusek jest w tym grobie więcej, jeśli na kościach są ślady kul, świadczące, że Żydów z Jedwabnego nie spalono żywcem, ale rozstrzeliwano ich w tej stodole i dopiero potem zwłoki spalono, to mamy niezbity dowód. Polscy wieśniacy nie tylko nie dysponowali organizacją i umiejętnościami pozwalającymi w kilka godzin wymordować wszystkich Żydów z okolicy. Nie chodzili też w roku 1941 z bronią. Mogli zabijać drągami, siekierami, widłami - ale nie rozstrzeliwać.
A to, czy Polacy byli sprawcami zbrodni, czy jej współwykonawcami, czy może sterroryzowanymi świadkami - ma znaczenie fundamentalne.
Dlaczego, po co, za czyje pieniądze wyprodukowano kłamstwo o Jedwabnem, to osobny temat. Napisano o tym już wiele, choć groziła za to śmierć cywilna, etykieta antysemity i negacjonisty. O samej zbrodni zresztą także jest wiele szczegółowych, bazujących na prawdzie prac, ale cenzura politycznej poprawności i polityczna siła zainteresowanych atakiem na Polskę lobbies sprawiła, że są one mało dostępne, omalże zakazane. Od lat obowiązuje zasada, którą w chwili szczerości sformułowała propagandystka poprzedniej, szczęśliwie odsuniętej przez wyborców władzy: "prawda już została ustalona i żadne fakty jej nie zmienią".
Tym słowom trzeba przeciwstawić inne, sławną maksymę Józefa Mackiewicza: "jedynie prawda jest ciekawa".
© Rafał A. Ziemkiewicz
9 lutego 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
9 lutego 2018
źródło publikacji:
www.interia.pl
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz