Dzieci szpitalne, czy prywatne?
To może być bardzo ważny precedens w polskim wymiarze sprawiedliwości, nie bez powodu uchodzącym za skorumpowany i przeżarty ubecką agenturą. Zresztą, jeśli przeżarty agenturą, to musi być skorumpowany, bo korupcja należy do istoty działalności agenturalnej. A poszlaki wskazujące na „przeżarcie” są i to niejedna. Po pierwsze – podczas tak zwanego „wysłuchania”, które w ramach wykonywania zadania dla niemieckiej BND, oczekującej wytworzenia wrażenia, że praworządność w Polsce jest zagrożona, urządzili w Sejmie sędziowie – podnoszony był argument, że z bezpieczniacką agenturą w środowisku sędziowskim uporała się definitywnie „biologia”. Oznacza to – a przyznali to sami sędziowie – że środowisko nie kiwnęło nawet palcem, by wyeliminować ubecką agenturę ze swojego środowiska, a poza tym, to ta sławetna „biologia” wcale problemu obecności agentury w środowisku sędziowskim nie rozwiązała.
Wiadomo bowiem, że Wojskowe Służby Informacyjne, które uważam za najgroźniejszą organizację przestępczą o charakterze zbrojnym, a które formalnie pod ta nazwą istniały do września 2006 roku, a teraz wypączkowały w Służbę Kontrwywiadu Wojskowego i Służbę Wywiadu Wojskowego – że WSI rutynowo werbowały agenturę w różnych środowiskach – w tym również w czcigodnym środowisku sędziowskim. Ilu sędziów WSI zwerbowały – tego oczywiście nie wiadomo, bo ani zwerbowani nie bedą się chwalili, ani ich oficerowie prowadzący ich ujawniali. Dodatkową poszlakę stanowi operacja „Temida”, którą UOP prowadził już w tak zwanej „wolnej Polsce”, a której celem był werbunek agentury właśnie w środowisku sędziowskim – co ujawnił sędzia Lipiński orzekający w procesie sędziego Andrzeja Hurasa. Ilu sędziów zostało w ramach tej operacji zwerbowanych – tego też nie wiadomo. W rezultacie skazani jesteśmy na domysły, ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się! Ja na przykład skłaniałbym się do szacunkowego określenia liczebności bezpieczniackiej agentury w środowisku sędziowskim na podstawie dwóch Kongresów Sędziów Polskich, jakie w ramach „walki o praworządność” w Polsce niedawno się odbyły. Charakterystyczne było, że nikt nie wybierał na te kongresy jakichś delegatów, więc przybył tam kto chciał – albo – kto musiał. Ponieważ w walkę o demokrację i praworządność bardzo angażują się byli funkcjonariusze wywiadu wojskowego, czyli stare kiejkuty, co to przewerbowały się na służbę między innymi do niemieckiej BND jeszcze pod koniec lat 80-tych, a ilustracją tego zaangażowania było osobiste uczestnictwo Najstarszego Kiejkuta III Rzeczypospolitej, pana generała Marka Dukaczewskiego w demonstracji pod Sejmem 16 grudnia ub. roku, gdzie ściągani w trybie alarmowym z całej Polski konfidenci mieli przedstawiać „zagniewany lud” - więc w tej sytuacji również te dwa osobliwe Kongresy Sędziów Polskich, zwołane w ramach „kombinacji operacyjnej”, prowadzonej przez niemiecką BND „w obronie praworządności” w Polsce stanowią pewna wskazówkę. Wzięło w nich udział około tysiąca sędziów, co stanowi około 10 procent środowiska. Jeśli ten szacunek okazałby się trafny, to stopień przeżarcia środowiska sędziowskiego w Polsce bezpieczniacką agenturą byłby bardzo wysoki, stanowiąc prawdziwe zagrożenie dla praworządności w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju.
Ale nie o tym chciałbym pisać, bo chodzi przecież o wydarzenie, które może mieć charakter doniosłego precedensu w odpowiedzi na pytanie, czyje w Polsce są dzieci – czy państwowe, ewentualnie samorządowe, czy prywatne, to znaczy – należące do rodziców. Oto w szpitalu w Białogardzie, w 36 tygodniu ciąży urodziła się dziewczynka. Lekarze tamtejsi zamierzali wstrzyknąć jej witaminę K, ale ojciec dziewczynki poprosił, by najpierw zbadali, czy nie istnieje ryzyko przedawkowania z uwagi na mniejszą wagę wcześniaka. Prośba ta podobno została wyniośle zignorowana i wsparta pogróżką częściowego odebrania władzy rodzicielskiej. Personel szpitala wykazał się tutaj niespotykaną w innych sytuacjach energią i sprokurował doniesienie do niezawisłego sądu. Ten, wzorem policmajstra z „Pana Tadeusza” powinność swej służby zrozumiał, i bez wysłuchania rodziców prawa rodzicielskie odebrał, albo „zawiesił” - ale kiedy urzędnik sądowy dotarł do szpitala, ani dziecka, ani jego rodziców już tam nie było, bo oddalili się w nieznanym kierunku. W związku z tym na równe nogi została postawiona tamtejsza policja, która wszczęła tak zwane „energiczne kroki”, jednak poszukiwanych osób nie znalazła – a tymczasem ojciec dziewczynki wrzuca do sieci rozmaite oświadczenia. W chwili, gdy to piszę, sprawą ma zająć się niezawisły sąd, ale co zrobi – nie wiadomo, bo zainteresowanie całą aferą okazał wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki, według którego, „ci rodzice mogą mieć wiele racji”. Ja też tak uważam, bo – po pierwsze – lekarze w szpitalu nie są żadnymi przedstawicielami władzy, tylko sprzedawcami i wykonawcami usług medycznych. Co prawda nie jest to przekonanie powszechne, bo po pierwszej komunie odziedziczyliśmy przeświadczenie, że przedstawicielem władzy jest nawet ekspedientka w sklepie, nie mówiąc już o pomocniczym personelu medycznym w szpitalach. Doświadczyłem tego osobiście, kiedy karetka pogotowia zabrała mnie z domu z podejrzeniem stanu przedzawałowego. Sanitariusze usadzili mnie na krześle, znieśli z drugiego piętra do karetki i po przyjeździe do szpitala zanieśli na tym krześle do Izby Przyjęć, po czym odjechali. Kiedy tak siedziałem, nagle obsztorcowała mnie pani rejestratorka: „no, co tak siedzi? Niech idzie na koniec korytarza, to mu zrobię EKG!” W obliczu takiej stanowczości przedstawicielki władzy natychmiast przybrałem wygląd „lichy i durnowaty”, jakiego od podwładnych stających wobec przełożonych oczekiwał od swoich urzędników Piotr Wielki, zawstydziłem się swojego mazgajstwa i poszedłem we wskazane miejsce. Okazuje się, że te wszystkie środki ostrożności nie były potrzebne, a tę zbawienną prawdę, wbrew medycznym autorytetom, w mgnieniu oka spenetrowała pani rejestratorka, która – jak podejrzewam – umiejętności wydawania rozkazów mogła nauczyć się w całkiem innej instytucji. Wracając do rodziców dziewczynki urodzonej w szpitalu w Białogardzie, to mogli opuścić szpital w każdym momencie, bo nawet po przybyciu tam sądowego urzędnika nie zostali pozbawieni wolności, a cóż dopiero – przed jego przybyciem. Dlaczego w takim razie tamtejsza policja wszczęła „energiczne kroki” - trudno zgadnąć. Toteż nic dziwnego, że pan wiceminister Jaki powiedział, że jeśli by się okazało, że dziecku nic się nie stało, to jego zdaniem, decyzja niezawisłego sądu była „absolutnie skandaliczna”. To prawda – więc jeśli niezawisły sąd pod wpływem takich perswazji uzna, że dzieci nie są państwowe, ani samorządowe, ani nawet szpitalne, to ten wyrok może mieć charakter precedensowy.
Tyrania sodomitów
W książce Jacka Bocheńskiego „Zgodnie z prawem”, którą, jako absolwent drugiej klasy szkoły podstawowej, dostałem w nagrodę „za postępy w nauce i piękne czytanie”, znajdowało się opowiadanie – bo był to taki zbiór opowiadań – o chłopie Węgrzeckim, który nie chciał zapisać się do spółdzielni produkcyjnej i z tego powodu doznawał rozmaitych zgryzot. Kiedy tak pewnego dnia siedział w domu, rozpamiętując swój upadek, do drzwi chałupy zastukał gość. Węgrzeckiemu wydawało się, że to kolejny agitator, nasłany, by go nękać – ale okazało się, że nie. Przybysz przedstawił się jako instruktor sportowy z powiatu, piłkarz. Znękany chłop odebrał to jako cios poniżej pasa. Tego „małpiego okrucieństwa” się nie spodziewał – że nad jego trupem będzie naigrawał się nie jakiś demoniczny ubowiec, tylko piłkarz. Bo przykrości doznawane ze strony demonicznego ubowca nawet w jego własnych oczach jakoś go nobilitowały – że wprawdzie na z góry przegranej pozycji, ale przecież stawia opór, przecież walczy, podczas gdy piłkarz oznaczał już tylko lekceważenie i pogardę dla jego postawy.
Przypomniała mi się ta scena na wiadomość, że 75-letnia Margaret Court, legendarna tenisistka z Australii, została usunięta ze stanowiska wiceprzewodniczącej tamtejszego klubu tenisowego za następującą wypowiedź: „Myślę, że to smutne. Dzisiaj nie masz wolności wypowiedzi, aby naprawdę siebie bronić. Gdy małżeństwa jednopłciowe zostaną wprowadzone, to będzie smutny dzień dla naszego narodu. (…) Już teraz mają możliwość zawierania związków partnerskich. Oczekują teraz możliwości małżeństw, ponieważ chcą je zniszczyć. Zaraz dojdzie do tego, że nie będzie Dnia Matki, Ojca, a potem Wielkanocy i Bożego Narodzenia.” Warto zatrzymać się chwilę nad merytoryczną zawartością tej uwagi. Rzeczywiście między związkami jednopłciowymi, a małżeństwem istnieje zasadnicza różnica. Nawet nie ta, że małżeństwo jest związkiem osób płci odmiennej – chociaż jest to okoliczność istotna – tylko, że zasadniczym celem małżeństwa jest założenie rodziny, a więc – jak sama nazwa wskazuje – rodzenie, czyli sprowadzenie na świat potomstwa. Od tej zasady zdarzają się wyjątki, ale – jak to wyjątki – potwierdzają jedynie tę regułę. Tymczasem zasadniczym celem związków jednopłciowych jest wyświadczanie sobie nawzajem usług seksualnych, bo – po pierwsze – żadnego potomstwa z nich nie będzie, a po drugie – partnerzy właśnie na zasadzie seksualnych upodobań, vulgo zboczeń, się dobierają. W tej sytuacji nazywanie takich związków „małżeństwami” jest celowym wprowadzaniem chaosu semantycznego. W jakim celu?
Nie jest żadną tajemnicą, że w Europie i Ameryce Północnej, a także w Australii, prowadzona jest rewolucja komunistyczna w pełnym natarciu. Jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, to tylko dlatego, że prowadzona jest ona według innej strategii, niż ta, którą poznaliśmy, to znaczy – strategii bolszewickiej. Składała się ona z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. Przyniosła przerażające rezultaty, ale na dłuższą metę okazała się nieefektywna. Dlatego pod koniec lat 60-tych ub. wieku promotorzy rewolucji komunistycznej zdecydowali się na strategię zaproponowaną jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego. Gramsci uznał, że głównym polem bitwy rewolucyjnej powinna być sfera ludzkiej świadomości, czyli kultury. W związku z tym w jego strategii na plan pierwszy wysunęło się masowe duraczenie, prowadzone przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego. Narzędzia terroru są stworzone, m.in. w postaci penalizacji tzw. „mowy nienawiści” - ale nie są stosowane ani masowo, ani brutalnie, bo duraczenie przynosi znakomite rezultaty, więc nie ma potrzeb y przedwczesnego płoszenia potencjalnych ofiar. Warto podkreślić, że duraczenie ma na celu uzyskanie przez rewolucjonistów panowania nad językiem mówionym. Warunkiem wstępnym do uzyskania takiego panowania jest właśnie narzucenie semantycznego chaosu, w którym pojęcia wypracowane w trakcie cywilizacyjnego rozwoju stracą wszelki sens – a wtedy – jak to pisał Gramsci – do „kultury burżuazyjnej” będzie można wprowadzić „ducha rozłamu”, to znaczy – pojęciom nadać sens pożądany przez rewolucjonistów. W rezultacie władza polityczna, w wraz z nią – własność oduraczonych mas, sama wpadnie w ręce przywódców i promotorów tej rewolucji.
Ponieważ jeszcze w XX wieku tradycyjni proletariusze, czyli pracownicy najemni, odwrócili się od komunistów i stracili smak do rewolucji, ci znaleźli sobie proletariat zastępczy w postaci kobiet i rozmaitych dewiantów, którym zaoferowali „wyzwolenie”. Proletariusz tradycyjny bowiem był nieszczerym sojusznikiem komuny, ponieważ pragnął jak najszybciej przestać być proletariuszem. A kiedy już mu się to udało, kiedy się dorobił, zostawał „drobnomieszczaninem”, a więc osobnikiem, którego komuniści nienawidzili jeszcze bardziej, niż „burżuja”. Drobnomieszczanin bowiem nie bez powodu podejrzewał komunistów, że chcą mu odeb rać to, czego z takim trudem się dorobił, więc stawał się nieprzejednanym wrogiem rewolucji i komuny – co komuniści szóstym zmysłem wyczuwali i odwzajemniali się drobnomieszczaninowi zimną nienawiścią. Tymczasem kobieta, wszystko jedno – biedna, czy bogata, kobietą być nie przestanie. Trzeba jej tylko wmówić, że jest oprymowana przez „męskie szowinistyczne świnie”, a od tej opresji uwolni ją właśnie rewolucja. Podobnie z dewiantami, którym komuna też obiecuje „wyzwolenie”, to znaczy – nie tylko ostentacyjne praktykowanie własnych zboczeń, ale również narzucenie wszystkim pozostałym obowiązku już nie tolerancji, to znaczy – cierpliwego znoszenia dominacji zboczeń w przestrzeni publicznej, ale ustępowania im z drogi. Jestem pewien, ze rewolucjoniści kobietami pogardzają, tak samo, jak dewiantami, traktując jednych i drugich jako rodzaj mięsa armatniego, podobnie jak żydowski Talmud traktuje „gojów” - ale do wspólnego obory zapędzą ich harapem jeszcze nie teraz, tylko na kolejnym etapie – kiedy dzisiejsze mięso armatnie zostanie przerobione na „nawóz Historii”, na którym mogłyby rozkwitać cudne kwiatki w rodzaju pana redaktora Adama Michnika. Tymczasem na etapie „porozumienia i walki” - jak mawiał nieboszczyk „premier-generał” Wojciech Jaruzelski – trzeba popuścić cugli zarówno „kobietom”, jak i zboczeńcom – żeby nie tylko poczuli krew, ale żeby się w niej rozsmakowali. Słowem – na tym etapie dopuszczona będzie „dyktatura proletariatu” - oczywiście zastępczego, a więc – również sodomitów. Żadna tyrania nie jest przyjemna, ale tyrania sodomitów nie tylko jest nieprzyjemna, ale w dodatku – upokarzająca zwłaszcza, że większość oduraczonych przez żydokomunę ludzi poddaje się jej właściwie bez oporu.
Wszystko się skomplikowało
Wybory parlamentarne w Niemczech trochę pogorszyły sytuację Naszej Złotej Pani tym bardziej, że socjalistyczny arywista Martin Schulz, którego SPD uzyskała drugi po CDU/CSU wynik, wykluczył, jak na razie, koalicję z chadekami, a Alternatywa dla Niemiec, która wysforowała się na trzecią siłę w Bundestagu, zapowiada „polowanie” na Naszą Złotą Panią. W tej sytuacji Nasza Złota może zostać kanclerzem przy poparciu FDP i Zielonych, ewentualnie również Lewicy, co jednak mogłoby na dłuższą metę oznaczać dla niej pocałunek Almanzora. Krótko mówiąc, pozycja Naszej Złotej Pani w czwartej kadencji będzie nieco gorsza, niż w trzeciej. Głupstwa popełnione przez nią w związku z „uchodźcami” najwyraźniej jej zaszkodziły, a to przecież dopiero początek „polowania”, z którym, w sytuacji gdy AfD jest ugrupowaniem parlamentarnym, trudniej będzie sobie radzić, niż dotychczas, kiedy można było ją sobie dowolnie ustawiać do bicia. Wprawdzie „antyfaszyści” demonstrowali już przed siedzibą tej partii podobnie jak w naszym nieszczęśliwym kraju folksdojcze i konfidenci pod Sądem Najwyższym – ale trzecią partię w Bundestagu trudniej będzie w ten sposób pacyfikować. Co gorsza, to czarne chmury zbierają się nad Katalonią, która wyznaczyła sobie na 1 października referendum w sprawie niepodległości, na które rząd hiszpański „absolutnie” nie wyraża zgody. Co zrobi, gdy Katalonia jednak zapowiedziane referendum przeprowadzi? W obliczu tych komplikacji unijnym biurokratom najwyraźniej zmiękła tak zwana „rura” i nie tylko odstąpili od narzucania krajom członkowskim „kontyngentów” tak zwanych „uchodźców”, ale również przestali nieposłusznym krajom grozić sankcjami. Zatem i niemieckie owczarki w osobach Jana Klaudiusza Junckera oraz Fransa Timmermansa, na jakiś czas będą musiały wstrzymać się z tarmoszeniem Polski, więc skwapliwie skorzystały ze sposobności, jaką stworzył pan prezydent Duda, kierując do Sejmu projekty ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa i będą się teraz z nimi „zapoznawały”.
Pan prezydent ujawnił, że ich uchwalenie wymagałoby zmiany konstytucji i w tym celu zainicjował „konsultacje” z nieprzejednaną opozycją, które Platforma Obywatelska ostentacyjnie zbojkotowała. Ale nawet ci, którzy w „konsultacjach” wzięli udział, wykluczyli możliwość zmiany konstytucji. To oczywiście już ograniczyło zakres proponowanych przez pana prezydenta rozwiązań, a jeśli dodatkowo uświadomić sobie, że kierując swoje projekty do Sejmu, pan prezydent traci nad nimi wszelką kontrolę, to nie ma co przywiązywać do tych ustaw większej wagi. Przypomniała o tym zresztą pani rzecznik PiS Beata Mazurek, że Sejm będzie nad tymi projektami „pracował”, to znaczy – dopisywał do nich, co tylko dusza zapragnie, a pan wicemarszałek Terlecki postawił kropkę nad „i” podkreślając, że rządowa większość w Sejmie będzie „dążyła” do spełnienia wyborczych obietnic PiS, wśród których było również rozprawienie się z sędziami. W tej sytuacji pan prezydent może nie poznać swoich własnych projektów, więc będzie mógł jedynie znowu je zawetować. To jednak oznaczałoby, że – przynajmniej do następnego razu - wszystko zostaje po staremu; sędziowie Sądu Najwyższego zachowują posady i alimenty, a nawet pani Magłorzata Gersdorf może dotrwać do końca kadencji. Ciekawe, czy tę taktykę, którą starożytni Rzymianie nazywali „cunctando rem restituere” (ratować sytuację zwlekaniem), doradziła panu prezydentowi podczas 45-minutowej rozmowy telefonicznej Nasza Złota Pani, czy też któryś z jego doradców doskonałych? Ci doradcy tacy doskonali wcale być nie muszą, o czym świadczą niektóre propozycje we wspomnianych ustawach – żeby na przykład wprowadzić „kasację od kasacji”, albo ławników do postępowania w Sądzie Najwyższym. Najwyraźniej niewielką mądrością rządzony jest nasz nieszczęśliwy kraj, co ośmiela mnie do propagowania pomysłu, by w celu przywrócenia obywatelom kontroli nad sądownictwem odstąpić od zasady nieusuwalności sędziów, którzy co pięć lat musieliby poddać się procedurze wyborów – każdy w swoim okręgu – i jeśli któryś nie uzyskałby bezwzględnej większości (50 procent głosów plus jeden) głosów, musiałby odejść ze stanowiska bez możliwości odwołania. W ten sposób można by sądownictwo stopniowo uwalniać spod kurateli starych kiejkutów i przywracać pod kuratelę obywateli – do czego solidarnie nie chcą dopuścić polityczne gangi, walczące o to, kto będzie ręcznie sterował niezawisłymi sędziami. Bo przywódca Platformy Obywatelskiej, która już nie dbając o żadne pozory, stoczyła się do roli niemieckiego popychadła w Polsce, właśnie zapowiada konsultacje z terenowymi jaczejkami folksdojczów gwoli koordynacji „walki o praworządność” w skali kraju, eby było śmieszniej, wyznaczając początek spontanicznego bunty zagniewanego ludu na początek października, kiedy to wejdą w życie przepisy o redukcji ubeckich emerytur. Pojawiło się w związku z tym pierwszych 17 męczenników, którzy – jak to ujawnił Najstarszy Kiejkut III Rzeczypospolitej, w osobie pana generała Marka Dukaczewskiego – zmarli nagłą śmiercią po otrzymaniu pisma o redukcji emerytalnych alimentów. Ciekawe, czy dawni pracownicy Wydziału Ceremoniału i Obrzędowości Świeckiej, jaki za pierwszej komuny istniał przy Komitecie Centralnym PZPR, opracują jakąś liturgię, którą reprezentanci najważniejszych ubeckich dynastii mogliby celebrować w ramach miesięcznic, kiedy już zakończą się miesięcznice smoleńskie – co prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział na kwiecień przyszłego roku?
Skoro organizowaniem walki o praworządność w Polsce zajmować się ma pan Schetyna z panem Budką, to jasne, że co jak co - ale prochu nie wymyślą – a poza tym nieomylny to znak, że stare kiejkuty mogły się od tej sprawy zacząć dystansować po pompatycznym przyjęciu złowrogiego ministra Antoniego Macierewicza w Pentagonie, gdzie wojska prezentowały przed nim broń, a zwłaszcza po przemówieniu prezydenta Donalda Trumpa w ONZ, w którym wskazał on akurat na Polaków, jako przykład narodu ceniącego sobie niepodległość. Perspektywa skreślenia ich przez Amerykanów z listy „naszych sukinsynów” musi działać na nich mitygująco, bo któż chciałby znaleźć się w „ciemnościach zewnętrznych”, skąd dobiega „płacz i zgrzytanie zębów”? Czy w Berlinie odczytane to zostało jako zapowiedź wciśnięcia hamulca dla kolejnej kombinacji operacyjnej, która miałaby na celu doprowadzenie w Polsce do przesilenia politycznego i ponownego osadzenia na pozycji lidera ekspozytury Stronnictwa Pruskiego? O tym wkrótce się przekonamy, bo na razie zapanował nastrój wyczekiwania.
...
Ilustracja © brak informacji / Mirror.co.uk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz