Kto by pomyślał, że historia tak się powtórzy? Za pierwszej komuny, kiedy partia trzymała umysły w obcęgach cenzury, wielkim wydarzeniem kulturalnym był festiwal piosenki w Opolu. Nie tylko dlatego, że koncerty transmitowała na żywo telewizja, więc ulice pustoszały, jak podczas słynnego meczu Polska-Argentyna, o którym wspomina Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”: „A po kolacji się zaczyna słynny mecz Polska-Argentyna. Zasiedli przy telewizorze. Rurka usiedzieć ledwie może, straszne ogarnia go napięcie – że Polska wygra, wierzy święcie.” W przypadku festiwalu w Opolu ulice pustoszały z innego powodu – można było mianowicie posłuchać czegoś innego, niż tasiemcowe przemówienia Władysława Gomułki („Prędzej pan, panie Adenauer, odgadnie jakiej płci są anioły, niż my się wyrzekniemy naszych Ziem Zachodnich!”). Można było posłuchać na przykład Ewy Demarczyk – a każdy przyzna, że warto było posłuchać, podobnie jak debiutującej podówczas Maryli Rodowicz
(„Na stacyjkach, tam gdzie się kończy świat, zawiadowcy są z nami za pan brat. Semafory tam, już pozdrawiają nas, no bo komu w drogę, to temu czas!”), Miry Kubasińskiej („Przychodzisz zawsze do mnie, gdy zapada zmrok. Zapalasz rzekę tęczy i przerywasz noc. Nie pytasz nigdy o nic, a jednak wiem, że chcesz przepłynąć poprzez tęczę na jej wysoki stromy brzeg. Przepłynąć poprzez tęczę na jej drugi brzeg.”), czy Czesława Niemena, który wzbijał się na wyżyny piosenką „Dziwny jest ten świat”. Był to tak zwany „protest-song”, ale oczywiście – socjalistyczny, więc musiały tam dominować elementy pozytywne: „wiele zła” wprawdzie „mieściło się” na tym świecie, ale tylko „jeszcze wciąż”, czyli jakby tylko tu i ówdzie - no bo jakże inaczej, kiedy kapitalizm nie został jeszcze obalony? Ale nie był to powód jedyny, bo na okoliczność opolskiego festiwalu uścisk cęgów cenzury jakby trochę lżał, toteż i dziennikarze, czując, że obroża została chwilowo poluzowana, a smycz – przedłużona, prześcigali się w subtelnych analizach tekstów piosenek i za dobre nagradzali, a za złe karali, niczym sam Pan Bóg Wszechmogący. Lektura tych subtelnych analiz mogła dostarczyć wiele przyjemności, na czele ze świadomością, że ci wszyscy publicyści durniów tylko udają, a tak naprawdę, to są wcale niegłupi, tylko wobec Partii muszą się zachowywać na podobieństwo rosyjskiego urzędnika, który – według ukazu Piotra Wielkiego – w obliczu przełożonego winien przyjmować wygląd „lichy i durnowaty”, żeby dobrym rozumieniem spraw swego zwierzchnika „nie peszył”. Pojawili się wtedy w Polsce hippisi, no bo jakże by inaczej, skoro pojawili się na Zachodzie – ale to była niestety tylko imitacja, co wyrażało się u nich w ostentacyjnym pacyfizmie. Mieliśmy takiego w akademiku i - przybierając pozę tępych militarystów - doprowadzaliśmy go do furii uwagami, że najpiękniejszą muzyką jest seria z ciężkiego karabinu maszynowego, przerywana wybuchami granatów, bo „kiedy pęka granat, serce radośnie ściska się w piersi”. Po niemiecku brzmi to znacznie lepiej, bo to cytat z piosenki, ale niestety dzisiaj nie potrafię tego po niemiecku powtórzyć. Podobnie polemizowaliśmy z „protest-songami”, których polscy autorzy sprzeciwiali się wojnie w Wietnamie, gdzie Moskalikowie i Amerykanie przepychali się za pośrednictwem Wietnamczyków: „Zawróćcie samoloty, latające fortece, piaskiem bunkry zasypcie, niech każdy spokojnie patrzy w niebo!” Zwracaliśmy naszemu hippisującemu koledze uwagę, że zawracanie latających fortec znad celu musi działać na ich załogi szalenie demoralizująco, więc zawrócić mogą dopiero po zrzuceniu swojego ładunku. I tak dalej. „Takie były zabawy, spory w one lata”. Nawiasem mówiąc, kiedy w 2008 roku byłem w Wietnamie, spotkałem się z opinią, że Wietnamczycy są „Prusakami Azji” - przeciwko czemu oni zresztą wcale nie protestowali. Przeciwnie - odnosiłem wrażenie, że raczej im to pochlebia.
Później, to znaczy – kiedy już komunizm „upadł” - czego najlepszym dowodem był wybór przywódcy owych „upadłych” komunistów na prezydenta „wolnej Polski”, zainteresowanie festiwalami piosenki gwałtownie spadło, być może również dlatego, że wśród wykonawców dały się zauważyć skutki doboru negatywnego, w myśl zasady sformułowanej przez Jerzego Stuhra w piosence „Śpiewać każdy może”. I pewnie tak by było aż do dnia dzisiejszego, gdyby nie pani Katarzyna Szczot, używająca pretensjonalnego pseudonimu „Kayah”. Opowiedziała się za bojkotem tegorocznego festiwalu organizowanego przez „kurwizję” (bo tak Sralon nazywa teraz rządową telewizję), a za nią podążył liczny orszak pracowników przemysłu rozrywkowego w nadziei, że stary żydowski finansowy grandziarz zobaczy ich ideowe zaangażowanie i za pośrednictwem Głównego Cadyka III RP, co to poprzez Fundację Batorego rozdziela jurgielt między autorytety moralne, sowicie wynagrodzi nie tylko alimentami, ale i splendorami. Ta pani Szczot, mówiąc nawiasem, w swoich piosenkach często opowiada o osobistych przeżyciach: „Oskarżam cię o łez strumienie, osamotnienie, zdradę i gniew, oskarżam cię o to cierpienie, wojen płomienie, przelaną krew” - cóż to może oznaczać, jeśli nie opowieść o porzuceniu przez nielojalnego dobiegacza, który na odchodne jeszcze („przelaną krew”) rozkwasił nos? Ale „kurwizja” postawiła na swoim, w następstwie czego środowisko pracowników przemysłu rozrywkowego podzieliło się również politycznie; jedni są przeciwni bojkotowi, podczas gdy drudzy – czy to wypełniając polecenia oficerów prowadzących, czy w naiwnym przekonaniu, że oto bez żadnego osobistego ryzyka uczestniczą w tworzeniu Historii. Wypełniając leninowskie normy życia partyjnego o organizatorskiej funkcji prasy, żydowska gazeta dla Polaków bardzo się w bojkot opolskiego festiwalu zaangażowała do tego stopnia, że nawet opublikowała „fakt prasowy”, jakoby podczas benefisu Jana Pietrzaka, publiczność gremialnie opuszczała amfiteatr. W takim razie tylko patrzeć, jak redakcyjny Judenrat albo sam zorganizuje, albo – jeśli stronę organizacyjną wezmą na siebie stare kiejkuty – przynajmniej roztoczy patronat medialny nad konkurencyjnym festiwalem, który mógłby przybrać nazwę na przykład „Neus Kukiełkes”. Jestem pewien, że staremu grandziarzowi na takie dictum łza zakręciłaby się w oku i może by sypnął zlotem dla wykonawców – bo cóż w tych dzisiejszych zepsutych czasach nagradzać, jeśli nie niepodatną na korupcję pryncypialność?
Manowce walki o praworządność
Batalia o praworządność w Polsce, w miarę przybliżania się decydującego starcia, coraz bardziej się komplikuje. Bo decydujące starcie nastąpi po wyborach w Niemczech, w następstwie których Nasza Złota Pani Adolfina zostanie kanclerzem na kolejną kadencję, pozostawiając w nieutulonym żalu swego rywala Martina Schulza, przy którym wygląda, jak gołębica pokoju. Komplikowanie się batalii o praworządność w Polsce w miarę przybliżania się decydującego starcia wydaje się zgodne z rewolucyjną teorią, a zwłaszcza jej częścią, przedstawioną w spiżowych słowach przez Józefa Stalina, że w miarę postępów rewolucji zaostrza się walka klasowa. W przypadku walki o praworządność nie chodzi oczywiście o żadną „walkę klasową”, bo jeśli nawet uznać, że sędziowie są „kastą” to – używając pojęć z zakresu rewolucyjnej teorii – nie są „kastą dla siebie”, tylko co najwyżej - „w sobie”, a i to nie jest pewne, bo przecież „kasta” jest tylko narzędziem, rodzajem mięsa armatniego, przy pomocy którego niemiecka BND i stare kiejkuty na jej usługach, zamierza rozbić tubylczy rząd. Oczywiście dla Naszej Złotej Pani, która po objęciu po raz pierwszy urzędu kanclerskiego w Niemczech, zawiesiła sobie w gabinecie portret Katarzyny Wielkiej, utrzymywanie w Polsce stanu anarchii jest jak najbardziej na rękę, a że utrzymaniu tego stanu sprzyja dążenie „kasty” do zachowania całkowitej niezależności od jakiegokolwiek konstytucyjnego organu państwa, które tylko ma im płacić, to nic dziwnego, że Nasza Złota Pani dążenia te popiera i w tym duchu inspiruje obydwu niemieckich owczarków przewodniczących Komisji Europejskiej.
Jak pamiętamy, kiedy pan prezydent Duda po 45 minutowej rozmowie z Naszą Złotą Panią zapowiedział zawetowanie dwóch ustaw „sądowych”, a potem je zawetował, do Belwederu przygalopowała pani Pierwsza Prezes Sądu najwyższego Małgorzata Gersdorf i po rozmowie z panem prezydentem wyszła cała w skowronkach. Najwyraźniej została poinformowana, że wszystko zostanie po staremu, więc na zasadzie: „róbmy sobie na rękę”, Sąd Najwyższy 1 sierpnia „zawiesił” postępowanie w sprawie przedterminowego ułaskawienia pana Mariusza Kamińskiego. Wśród folksdojczów i pożytecznych idiotów, co to myślą, że z tą praworządnością to wszystko naprawdę, rozległ się jęk zawodu. Bo rzeczywiście – jak określiła to pani Krystyna Janda – było to jak „nasranie na twarz” - no ale życie, to jest bitwa. W zamian za obietnicę zachowania stanowisk w obliczu zapowiedzianej przez złowrogiego ministra Ziobrę kuracji przeczyszczającej, Sąd Najwyższy uczynił ofiarę z własnych przekonań, pokazując nie tylko, że jest przekupny, ale nawet – za ile. Wkrótce potem poszedł jeszcze dalej, uchylając się od odpowiedzi na proste pytanie przedstawione przez Sąd Apelacyjny w Warszawie – czy mianowicie pani sędzia Julia Przyłębska jest czy nie jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Przypomina mi to opowieść Janusza Korwin-Mikke, że jako wiceprzewodniczący sejmowej komisji obrony narodowej, na posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju, uzyskał cztery sprzeczne odpowiedzi na proste pytanie – kto mianowicie dowodzi w Polsce wojskiem. Nic dziwnego, że i Sąd Najwyższy nie jest pewny, czy pani Przyłębska jest czy nie jest prezesem TK, bo czy na tym świecie pełnym złości można być pewnym czegokolwiek? Toteż kiedy pani prezes Gersdorf została zaproszona na uroczystość zaprzysiężenia sędziego TK Justyna Piskorskiego, zgodnie ze starożytną sentencją: si in ius vocat ito, co potocznie się wykłada, że jeśli wołają, to trzeba iść. Aliści tego już było za wiele nie tylko walczącej o praworządność „kaście”, tego było już za wiele S(r)alonowi, który w walkę o praworządność zmobilizował całe stado autorytetów moralnych i postaci „legendarnych”, no i wreszcie - starym kiejkutom, które wprawdzie stręczą się panu prezydentowi Dudzie z amicycją, ale jej zakres chcą dozować same, więc niczyich, nawet pani Małgorzaty Gersdorf, samowolek tolerować nie będą. Toteż na widok pani prezes na belwederskiej uroczystości rzecznik Sądu Najwyższego wyraził przypuszczenie, że pani prezes jest „przepracowana” i chociaż przez modestię nie precyzował, kto tak panią prezes „przepracował”, to S(r)alon i autorytety w niezależnych merdiach już takie powściągliwe nie były i nie szczędziły pani prezes słów pełnych goryczy, że do tego stopnia zapomniała, skąd wyrastają jej nogi, że wzięła udział w zaprzysiężeniu „dublera” - jak nazwano sędziego Justyna Piskorskiego. Słowem - dajemy ciała, jak inaczej nie można – ale w granicach przyzwoitości. Nie można bowiem zapominać, że S(r)alon skupia samych przyzwoitych, co to rozpoznają się nawzajem po specyficznym zapachu. Okazało się, że „banda nie przebacza”, więc pani prezes Gersdorf złożyła piękną samokrytykę, niczym za Stalina – że mianowicie, był to „błąd” - ale nie aż taki, żeby obrzucać ją aż tyloma wyzwiskami. Zapewniła przy tym, że nadal nieugięcie stoi na nieubłaganym stanowisku, słowem – że wraca do karnych szeregów.
Ale błąd pani Gersdorf może nie mieć takich konsekwencji, jak błąd rządu, który – oczywiście nie bezpośrednio, tylko za pośrednictwem PR-owskiej firmy, ale zasilanej pieniędzmi ze spółek Skarbu Państwa, rozkręcił zupełnie niepotrzebną kampanię propagandową przeciwko „kaście” sędziowskiej. Niepotrzebną – bo niechęci znacznej części opinii publicznej do sędziów i sądów wcale nie trzeba było ekscytować propagandowo, ponieważ najlepszym sojusznikiem rządu była arogancja tego środowiska, agentura i korupcja w sądownictwie. W rezultacie pani Hanna Gronkiewicz Waltz, dotychczas desperacko przytrzymująca majtki, które złowrogi wiceminister Patryk Jaki próbuje jej ściągnąć na oczach całej Polski za pośrednictwem komisji badającej nadużycia przy tzw. „reprywatyzacji” w Warszawie, nabrała otuchy i wigoru, zapowiadając „wszczęcie postępowania” w sprawie „afery bilboardowej”. Teraz PO będzie licytowała się z PiS-em o różnicę łajdactwa.
Ale nie tylko pani Gersdorf i nie tylko rządowi przytrafił się błąd. Podobny, chociaż oczywiście innego rodzaju, przytrafił się pobożnemu wicepremierowi Gowinowi, który 19 września zaprezentował w Krakowie projekt ustawy o reformie szkolnictwa wyższego. Mniejsza w tej chwili o jego treść, bo istotne jest co innego – że mianowicie pan wicepremier Gowin swojego projektu nie konsultował ani z rządem, ani z klubem parlamentarnych PiS – co nie bez nieprzyjemnego zaskoczenia ujawnił wicemarszałek Terlecki. Najwyraźniej pobożny wicepremier Gowin, którego trzódka partyjna po prezydenckim wecie oświadczyła się panu prezydentowi z „wielkim zrozumieniem” jego decyzji, chce doprowadzić do sytuacji, w której prezes Kaczyński go z klubu PiS i z rządu wyrzuci – żeby nie brać tej decyzji na własne, wrażliwe i delikatne sumienie. Rzecz w tym, że sejmowa trzódka pobożnego wicepremiera Gowina liczy 9 posłów, więc gdyby tak pan prezes Kaczyński pobożnego wicepremiera Gowina wyrzucił z rządu, to Klub Parlamentarny PiS, po odejściu 9 posłów, mógłby utracić sławną większość, na której tyle buduje. Klub PiS do 20 września liczył bowiem 234 posłów, a więc zaledwie czterech ponad połowę, więc po odejściu 9 posłów liczyłby tylko 225 szabel. To by oznaczało, że samodzielnie nic już nie może przeforsować, a tylko – administrować pogłębiającym się kryzysem, a i to do momentu, w którym opozycja by się skonsolidowała i rząd obaliła. Toteż kiedy 20 września dwie posłanki „republikańskie” Anna Siarkowska i Małgorzata Janowska, wybrane z listy „Kukiz 15” przeszły do klubu PiS, w kręgach rządowych zapanowała radość. W ten sposób zaczyna sprawdzać się prognoza, według której przeznaczeniem klubu Kukiz 15 będzie dostarczanie PiS-owi organów do przeszczepów, a jednocześnie – że pan prezes Kaczyński będzie musiał podtrzymywać swój rząd metodą - nazwijmy to uprzejmie – łapanki.
Freudowskie pomyłki
Antoni Słonimski wspomina o Gustawie Bychowskim, lekarzu, który napisał książkę „Psychoanaliza”, gdzie dowodził, że jak komuś śni się szafa, to oznacza to organa kobiece. Dociekliwy Słonimski dopytywał psychoanalityków, czy ta zasada działa również odwrotnie, to znaczy – czy gdy komuś śnią się organa kobiece, to oznacza to szafę. Podobno psychoanalitykowie bardzo się na niego o to niewinne pytanie gniewali, co oczywiście nie przeszkodziło panu doktorowi Bychowskiemu w zrobieniu majątku na rozwiązywaniu, no i oczywiście – również zawiązywaniu rozmaitych kompleksów bogatym Amerykankom. Chodzi oczywiście o damy w wieku tak zwanym niebezpiecznym, bo wcześniej kobiety na ogół kompleksów nie mają, skupiając się na urządzaniu sobie udanego życia rodzinnego, („Mój piękny panie, ja go nie kocham, taka jest prawda. Pan główną rolę gra w każdym śnie. Ale dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama...”), czy choćby robieniu karier, na przykład w przemyśle rozrywkowym, albo w naukach humanistycznych, co w gruncie rzeczy na jedno wychodzi, ponieważ i w jednym i w drugim przypadku mamy do czynienia z przewagą kryteriów uznaniowych. Pociąga to za sobą określone konsekwencje, bo zawsze jest ktoś, kto ma ostatnie słowo w ustalaniu poziomu artystycznego pracownika przemysłu rozrywkowego, czy poziomu naukowego adepta nauk tak zwanych „humanistycznych”, więc bywa, że ad captandam benevolentiam takiego osobnika, kobiety udzielają mu – jak się to kiedyś nazywało - „słodyczy swojej płci”. Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu” określa tę sytuację bez żadnej staroświeckiej rewerencji: „Przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką”. Takie poświęcenie, aczkolwiek procentuje rozmaitymi profitami, może jednak pozostawić poczucie rozgoryczenia w dziedzinie erotycznej, bo beneficjenci takich poświęceń na ogół nie koncentrują się na dostarczaniu przeżyć przygodnej damie, tylko na dostarczeniu ich sobie, zgodnie ze spostrzeżeniem Franciszka Marii Aroueta zwanego Wolterem, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”.
Rozpisałem się na ten temat w związku z ostatnim Kongresem Kobiet w Poznaniu, na którym dominowały panie albo wchodzące w tak zwany „wiek niebezpieczny”, albo mający go już dawno za sobą, a więc osoby, które Tadeusz Boy-Żeleński bezceremonialnie charakteryzował, jako „stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał...” Z jakichś zagadkowych powodów, akurat te „stwory” wypowiadają się w imieniu „kobiet”, nieświadomie kopiując zasadę zapoczątkowaną przez Oberprokuratora Najświętszego Synodu w Rosji, Konstantego Pobiedonoscewa, którego Lew Tołstoj sportretował w postaci Karenina w powieści „Anna Karenina”. Był on postacią znienawidzoną w kręgach postępowych, toteż razu pewnego jakiś rewolucyjny gang wydał na niego wyrok śmierci. Zamach miał być przeprowadzony na cmentarzu, podczas pogrzebu w którym Pobiedonoscew uczestniczył. Zamachowiec stanął za nim i już miał go zastrzelić, kiedy nagle staruch się rozkaszlał i rozcharkał, a na dodatek z nosa zwisała mu kapka. Ten widok doprowadził zamachowca niemal do omdlenia z obrzydzenia i wstrętu i w efekcie Pobiedonoscew uszedł z życiem. Otóż wśród rozmaitych przywar miał on również i tę, że swoje upodobania i uprzedzenia przypisywał „wszystkim ludziom rosyjskim”. Na przykład twierdził, że „wszyscy ludzie rosyjscy” są przeciwni przedstawieniom teatralnym w Wielkim Poście. Najwyraźniej uważał, że również i ci, co już wykupili na te przedstawienia bilety. Ciekawe, że tę manierę Pobiedonoscewa przyswoili sobie bolszewicy („wszyscy ludzie sowieccy...”), a za ich pośrednictwem – również michnikowszczyna w naszym nieszczęśliwym kraju.
Wyobrażam sobie że wśród uczestniczek poznańskiego Kongresu Kobiet każdy psychoanalityk miałby pełne ręce roboty. I nie chodzi tylko o falliczne fantazmaty pani profesorzyny Magdaleny Środziny, którym ostatnio dawała wyraz, ale przede wszystkim o hasło przewodnie ostatniej „czarnej demonstracji” - że mianowicie „rozkładamy parasolki”. Na postępackim portalu „Onet”, który podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami, pojawiły się nawet uwagi pod adresem małżonki pana prezydenta Dudy, że tylko dlatego nie złożyła parasolki, że jej przedtem nie rozłożyła. „Nie składamy parasolek!” - buńczucznie zadeklarowały uczestniczki Kongresu Kobiet. Ta deklaracja jest znakomitym przykładem tak zwanej „freudowskiej pomyłki”, czyli przejęzyczenia, w którym wynalazca psychoanalizy Zygmunt Freud dopatrywał się ujawniania treści zepchniętych do podświadomości. Nie trzeba tedy być specjalnie domyślnym, by zrozumieć, że nie o rozłożoną parasolkę tu chodzi, tylko o rozłożone w zapraszającym geście nogi. To jest sygnał gotowości na skwapliwe przyjęcie najdrobniejszego nawet przejawu zainteresowania „słodyczą płci” i dopiero na tym tle można lepiej zrozumieć zaciekłość, z jaką uczestniczki Kongresu walczą nie tylko o pełną legalizację skrobanek, ale również o przynajmniej częściowe refinansowanie ich z budżetu państwa, podobnie jak subwencjonowanie prezerwatyw i innych akcesoriów tak zwanego „seksu bezpiecznego”. Już dawno bowiem Karol Irzykowski zauważył, że współżycie z kobietą byłoby bardzo atrakcyjne, gdyby nie z jednej strony ryzyko zarażenia się na przykład syfilisem, czy AIDS, a z drugiej – ryzyko zapłodnienia. Nic zatem dziwnego, że stęsknione panie („naród się stęsknił”) gotowe są na wszystko, by te ryzyka przynajmniej zmniejszyć i w ten sposób zachęcić „miłości głodnych płeciów”, by bez obaw reagowali na rozłożone w zapraszającym geście „parasolki”, to znaczy – oczywiście uda.
Nietrudno zauważyć, że program „rozłożonych parasolek” wychodzi naprzeciw przede wszystkim oczekiwaniom mężczyzn, zwłaszcza pozbawionych poczucia odpowiedzialności Piotrusiów Panów, których reprezentacja pojawiła się zresztą na Kongresie Kobiet – a to jest podstawową cechą postępaków, którzy naprawdę uważają, że za wszystko powinno odpowiadać „społeczeństwo”, czyli nikt. Dlatego o feminizm w naszym nieszczęśliwym kraju oskarżam dwóch obywateli: Ludwika Dorna i Cezarego Michalskiego. Obydwaj byli partnerami kobiet, będących dzisiaj w awangardzie ruchu feministycznego. Najwyraźniej musieli nie stanąć na wysokości zadania i niewątpliwie ponoszą za to odpowiedzialność.
Ubecja z Żydami odkrywa „Turbosłowian”
„Polarnej zorzy, którą wynalazł Łomonosow, by oświetlała carski tron i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon” - napisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło”, niewątpliwie nawiązując do krążących za pierwszej komuny dowcipów, których autorzy naigrawali się z Sowieciarzy, próbujących dosztukować sobie imponującą historię, z której by wynikało, że wszystkie osiągnięcia ludzkość zawdzięcza Rosjanom. Opowiadano tedy sobie, że matematykę wynalazł Pietia Goras, a znowu filozofię – Pantarejew, co to zauważył, że „wsio pławajet” - i tak dalej i tak dalej. Więc nic dziwnego, że i polarną zorzę „wynalazł” Łomonosow – no bo jakże by inaczej?
Przypomniały mi się te dowcipy w związku z mnożącym się rewelacjami o „Turbosłowianach”, którzy panowali nad światem już od wielu tysięcy lat przez Chrystusem, wymyślili nie tylko ogień i koło, ale również - język łaciński, a do ich sukcesów w dziedzinie militarnej należy rozgromienie Aleksandra Macedońskiego. Dowodem maja być kroniki, które właśnie wydało wojskowe wydawnictwo „Bellona”. Skoro ukazało się to drukiem, no to musi być prawda, bo czy w przeciwnym razie Gomułka by na to pozwolił? Jasne, że by nie pozwolił, a skoro tak, to wszystko jasne. To znaczy - nie wszystko, bo okazało się, że prawdę o „Turbosłowianach”, co to... - i tak dalej - przez ostatnie kilka tysięcy lat ukrywał złowrogi Kościół katolicki, któremu potężne imperium Sarmatów stało kością w gardle i nie spoczął, aż podstępem i przemocą narzucił idyllicznym „Turbosłowianom” chrześcijański zabobon, od czego rozpoczęły się wszystkie trapiące nasz nieszczęśliwy kraj paroksyzmy. Popularyzatorów tych rewelacji nie zbija bynajmniej z tropu okoliczność, że historia Europy jest dosyć dobrze znana, podczas gdy po potężnym imperium Turbosłowian tak dobrze, jak nie ma śladu, ani w postaci reliktów materialnych, ani w postaci dokumentów, które przecież takie wielkie imperium musiałoby wytwarzać choćby dla potrzeb administracyjnych - bo nie wiadomo nawet, czy znali jakiś alfabet. To wszystko nie ma najmniejszego znaczenia w sytuacji, gdy pamięć o Turbosłowianach została starannie zgładzona za sprawą złowrogiego Watykanu. Ciekawe, że tej złowrogiemu watykańskiemu spiskowi nie przeciwstawili się protestanci w okresie Reformacji i go nie zdemaskowali. Nie zrobili też tego ateiści po Rewolucji Francuskiej. Pewnie i oni byli do Turbosłowian nastawieni niechętnie, więc zmowa milczenia trwała aż dotąd i została przerwana dzięki wydawnictwu „Bellona”, które spenetrowało prawdę i udelektowało nią spragnione wielkości późne potomstwo „Turbosłowian”. Toteż nic dziwnego, że rzuciło się ono na te historyczne rewelacje z wielkim zainteresowaniem i – podobnie jak wyznawcy pana prezesa Kaczyńskiego, co to mają skłonność do posądzania każdego, kto nie wierzy święcie w „dążenie do prawdy” odnośnie katastrofy smoleńskiej, czy teraz – w „dążenie” do uzyskania reparacji wojennych od Niemiec, że jest albo ruskim, albo niemieckim agentem, albo i jednym i drugim, bo okazało się, że całą Komisją Europejską kręci zimny ruski czekista Putin, więc agenci niemieccy są w tej sytuacji jednocześnie agentami ruskimi – każdego, kto nie wykazuje entuzjazmu na widok tego historycznego odkrycia oskarżają, że jest „agentem Watykanu”.
Dlaczego to historyczne odkrycie pojawiło się właśnie teraz? Na trop rozwiązania tej zagadki naprowadzają nas trzy okoliczności. Po pierwsze – że te rewelacje przeznaczone są dla uczestników młodzieżowych ruchów patriotycznych, czy choćby tylko „antysystemowych”, którzy w poszukiwaniu korzeni, zaczęli rozgrzebywać przygotowany przez ubecję i żydokomunę śmietnik historii ze spreparowanymi „legendami”, który smrodem swego rozkładu zatruwa w Polsce atmosferę polityczną i moralną. Rozrzuciwszy śmietnik historii natrafili na kości autentycznych bohaterów i pochylili się nad nimi ze czcią i miłością. To zostało przez okupujących Polskę starych kiejkutów i żydokomunę za wielkie niebezpieczeństwo, więc pierwszorzędni fachowcy od prowokacji przystąpili do preparowania monumentalnej prehistorii. Chcecie wielkości i patosu? To my wam przygotujemy taką podróbkę, że aż się nią udławicie! Okoliczność, że w tym przedsięwzięciu macza palce wydawnictwo wojskowe, w którym stare kiejkuty na pewno uplasowały niejednego agenta, stanowi dodatkowa poszlakę. Po drugie – że wśród młodzieżowych ruchów patriotycznych od pewnego czasu na plan pierwszy zaczął wybijać się nurt narodowy, co zarówno przez starych kiejkutów, co to przewerbowali się na służbę do niemieckiej BND, czy do izraelskiego Mosadu, jak i przez żydowskie lobby polityczne w Polsce, zaczęło być postrzegane, jako wielkie niebezpieczeństwo. Chodzi o to, że narody mniej wartościowe mają przecież zniknąć, to znaczy – nie tylko może „zniknąć” w sensie fizycznym, co przekształcić się w tak zwany „nawóz historii”, na którym będą rozkwitały rozmaite cudne kwiatki w rodzaju pana red. Michnika, no i któremu można będzie pożyczać pieniądze na procent – bo gdyby finansowi grandziarze mieli pożyczać je sobie nawzajem, to co by to był za interes? W tej sytuacji co to szkodzi podsunąć tym wszystkim narodowcom spreparowaną wizję monumentalnej słowiańskiej prehistorii – a kiedy już w nią uwierzą i zaczną z żarem ją głosić – obnażyć te rewelacje i w ten sposób ośmieszyć ich wyznawców przed całym światem, jako niebezpiecznych wariatów, których lepiej trzymać pod surową kuratelą.
Wreszcie okoliczność trzecia, po której można rozpoznać ubecką swołocz nawet na końcu świata: mobilizowanie wrogości do Kościoła katolickiego. Bo to nie żaden Kaczyński jest głównym wrogiem bezpieki i żydowskiego lobby. Kaczyński dzisiaj jest, a jutro go nie będzie, podczas gdy Kościół katolicki trwa. Po drugie – jego centrala za komuny pozostawała poza zasięgiem bezpieki. Owszem, próbowała ona przenikać do tej centrali i czasami nawet miała sukcesy – ale nigdy nie wiadomo, czy taki sukces okaże się trwały. Toteż bezpieka tak naprawdę cały czas walczy z Kościołem, bo w przeciwieństwie do efemerycznych partyjek, to jest potężna światowa organizacja, dysponująca kadrami i doświadczeniem, a także - dobrze poinformowana, a w dodatku taka, której cele nie pokrywają się ani z celami bezpieki, ani z celami żydowskich lobbies w państwach osiedlenia. Toteż bezpieka podtrzymuje w swoich szeregach zapiekłą nienawiść do Kościoła – o czym można się przekonać z lektury komentarzy pod poświęconymi mu internetowymi publikacjami – no a żydowskie lobby nie ustaje w wysiłkach mających na celu skonstruowanie podróbki Kościoła w postaci „Żywej Cerkwi”, która dzisiaj przybrała nazwę „Kościoła otwartego”. Ale to oczywiście nie wystarczy, bo najważniejsze jest odcięcie historycznego narodu polskiego od Kościoła, który dzisiaj, nolens volens, z różnym zresztą skutkiem, jest dla tego narodu, przez komunę pozbawionego organicznej elity, namiastką szlachty, czyli warstwy przywódczej. Odcięcie narodu nawet od takiej namiastki, pozwoliłoby przerobić go na amorficzne „masy” - no i dlatego za głównego winowajcę zagłady pamięci o „Turbosłowianach” został uznany Kościół katolicki.
Oczekując na objawienie
Trzeba uważać, co się mówi. Właśnie szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pan prof. Pogonowski skarcił mnie listownie za używanie „knajackiego” języka, bo napisałem, że ABW, to „kupa gówna”. Zwrócił też mi uwagę, że dyskredytowanie państwowej agendy, która... - i tak dalej – nie służy polskiej racji stanu. W zasadzie pan prof. Pogonowski ma rację, ale z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że ja tylko mówię, ewentualnie piszę o tym, co Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ROBI. Pojawia się w związku z tym pytanie, co jest gorsze – czy jeśli ktoś NAZYWA łajdactwa, czy jeśli ktoś je POPEŁNIA? Rzecz w tym, że łajdactwa popełnione trzeba jakoś nazywać, a trudno w stosunku do łajdactw używać sformułowań wytwornych. Zbigniew Herbert radził, żeby rzeczy obrzydliwe określać słowami budzącymi obrzydzenie.
Tak się bowiem złożyło, że przypadkowo się dowiedziałem, iż w roku 2012 Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeprowadziła kombinację operacyjną pod kryptonimem „Menora”. Chodziło o to, że trzej spiskowcy: prof. Jerzy Robert Nowak, Waldemar Łysiak i ja, przygotowali straszliwy spisek w rocznicę powstania w getcie warszawskim. Na czym ten straszliwy spisek miał polegać – to było tajemnicą nawet dla spiskowców, bo widocznie chodziło o coś tak strasznego, o czym nie można było nawet powiedzieć. Na szczęście energiczna akcja ABW zdusiła spisek w zarodku. Prawdziwe w tym wszystkim były oczywiście pieniądze, jakimi – jak przypuszczam - Abewiaki się podzieliły w ramach premii za udaremnienie wspomnianego spisku. To oczywiście zasługiwałoby tylko na ironiczny uśmiech, gdyby nie rozmaite koincydencje. Otóż w tym samym czasie, gdy byłem „figurantem” wspomnianej kombinacji operacyjnej, przytrafiły mi się różne zagadkowe przygody. Na przykład, anonimowy internauta, posługujący się nickiem „sapere aude”, wpuścił do sieci fałszywkę w postaci mego rzekomego zobowiązania do współpracy z SB. Było ono ostemplowane wieloma pieczęciami, między innymi – Lubelskiego Oddziału IPN. Zadzwoniłem tedy do dyrektora tego Oddziału z zapytaniem, czy oni o tym wiedzą. Pan dyrektor poprosił mnie o przysłanie mu tej fałszywki, a po godzinie oddzwonił z informacją, że to fałszywka, bo – po pierwsze – została sporządzona na papierze, którego lubelski Oddział IPN nie używa, a po drugie – została opatrzona pieczęciami, których w Lublinie akurat nie używano. Przy okazji poinformował mnie, że kieruje sprawę do prokuratury z powodu podejrzenia o przestępstwo fałszowania dokumentów. W tej sytuacji skontaktowałem się telefonicznie z administratorem serwera, z którego rzecz do sieci wyciekła. Okazało się, że ma on siedzibę w Holandii. Odpowiedział, że zna IP tego komputera, ale nie może mi tego ujawnić, bo może to ujawnić tylko policji albo prokuraturze. Przekazałem więc policji całe dossier na piśmie z zawiadomieniem o przestępstwie. Po bodajże roku zostałem przesłuchany na okoliczności już policji znane z mego zawiadomienia i dołączonych dokumentów. Na pytanie, czy skontaktowali się z administratorem holenderskiego serwera usłyszałem, że „wykonują czynności”. Wkrótce dostałem z prokuratury pismo informujące o „zawieszeniu” sprawy z uwagi na piętrzące się trudności. Kiedy telefonicznie zapytałem o te trudności, informując, że ja skontaktowałem się z administratorem w ciągu minuty, usłyszałem pouczenie, bym nie wtrącał się w nie swoje sprawy. Wstyd się przyznać – ale dopiero wtedy zrozumiałem, że „sapere aude” był konfidentem ABW, który wykonywał zadanie obsrania mnie w oczach opinii publicznej, więc nic dziwnego, że teraz jest przez swoich zleceniodawców chroniony przy pomocy konfidentów uplasowanych w policji i prokuraturze. Jestem pewny, że gdyby jakimś cudem sprawa dotarła przed niezawisły sąd, to przebrany w „śmieszny, średniowieczny łach” niezawisły sąd też by wykonał rozkaz, by „sapere aude” uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności. Pamiętam bowiem, że już w tak zwanej „wolnej Polsce” UOP prowadził operację pod kryptonimem „Temida”, polegającą na werbunku agentury właśnie w środowisku sędziów. Ilu udało się wtedy zwerbować, a ilu rutynowo zwerbowały Wojskowe Służby Informacyjne w ramach utwierdzania okupacji naszego nieszczęśliwego kraju – tego oczywiście nie wiem – ale na podstawie liczby uczestników dwóch Kongresów Sędziów Polskich, zwołanych z inicjatywy pani Pierwszej Prezes SN Małgorzaty Gersdorf przypuszczam, że może być ich około 10 procent. Przy tak licznej agenturze bezpieka może ręcznie sterować całym sądownictwem, więc jeśli nawet sędziom udało się w ciągu ostatnich 27 lat wyemancypować z jakiejkolwiek podległości wobec konstytucyjnych organów państwa, które im tylko płaci, to nie znaczy, że nie podlegają oni nikomu. Podlegają – a jakże – swoim oficerom prowadzącym, w czym nie ma najmniejszego ryzyka, bo przecież, skoro werbunek dokonał się po 1990 roku, to takich konfidentów żadna lustracja już nie obejmuje. Po takich doświadczeniach nie mogę wyrażać się o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ze staroświecką rewerencją i podtrzymuję opinię, że jest to „kupa gówna”. Dodam, że w takiej sytuacji lepiej nie mieć żadnych służb, niż takie, bo przynajmniej nie robimy sobie złudzeń.
Rozpisałem się o tej sprawie, a przecież chodziło mi tylko o to, że trzeba uważać, co się pisze. Ponieważ katechizm (zob. uczynki miłosierne co co duszy) nakazuje „nieumiejętnych nauczać”, więc w czynie społecznym zwracam uwagę funkcjonariuszom „Gazety Wyborczej”, by przynajmniej czytali ze zrozumieniem, co sami piszą. Jest to tym bardziej pożądane, że mikrocefale z mediów podporządkowanych, dostrajają się do klucza żydowskiej gazety dla Polaków pamiętając, że – „jak mówiła żony ciotka – tych co płacą – nic nie spotka”. Oto kiedy władze zakonne wydały ks. Jackowi Międlarowi zakaz wypowiadania się, „Gazeta Wyborcza” z mściwą satysfakcją napisała, że ks. Międlar został przez swoje władze zakonne „uciszony”. Tymczasem kiedy władze zakonu dominikańskiego zapowiedziały powołanie specjalnej komisji, która ma zająć się opiniami wypowiadanymi w mediach przez przewielebnego Pawła Gużyńskiego, to „Gazeta Wyborcza” wyraziła niepokój, czy dominikanie aby nie „zakneblują” ojcu Gużyńskiemu ust. Widać wyraźnie, że totalniacki Judenrat „Gazety Wyborczej”, który podejście do wolności wyssał z mlekiem stalinowskich matek i mleczem stalinowskich ojców, podchodzi do wolności słowa zgodnie z przykazaniami Lenina, czyli dialektycznie. Jak ktoś jest jakiś taki nie nasz, no to zostaje „uciszony”, a jak ktoś – nawet jeśli jeszcze nie wiadomo, czy nasz, czy nie nasz – ale ćwierka z klucza, zalecanego na tym etapie, to zaraz zostaje „zakneblowany”. Co z tego Juderat ma – to osobna sprawa; podejrzewam, że nie traci nadziei na utworzenie z „zakneblowanych” polskiego odpowiednika sowieckiej „Żywej Cerkwi”, tylko na razie jeszcze tego pragnienia nie ujawnia w obawie przed przedwczesną dekonspiracją. Na tym etapie walczy jeszcze o „Kościół otwarty”, ale jeśli zmiany ilościowe przepoczwarzą się w zmianę jakościową, to i „Żywa Cerkiew” zostanie nam objawiona w całej straszliwej postaci. Jestem pewien, że i ABW będzie w tym objawieniu miała swój udział.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz