Z durniami zawsze jest mnóstwo problemów, ale ponieważ zgodnie z zasadą myślenia pozytywnego, nie ma rzeczy absolutnie złych, no, może z wyjątkiem wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera – bo na przykład inny wybitny przywódca socjalistyczny Józef Stalin miał „poczucie humoru” - co zauważył nie byle kto, tylko sam Winston Churchill, co prawda dopiero wtedy, gdy zaczął wojować z Hitlerem – więc i durnie też mają swoje zalety, a właściwie jedną. Są mianowicie szczerzy i to nawet nie ze względu na jakieś „umiłowanie prawdy”, tylko dlatego, że jako durnie właśnie, nie zdają sobie sprawy z sensu ich własnych deklaracji. Oto zażywający wśród mikrocefali, stanowiących trzon środowiska „Gazety Wyborczej”, reputacji tęgiej głowy pan red. Jacek Żakowski ofuknął był niedawno piosenkarza Kazika Staszewskiego za to, że tamten w wywiadzie dla dziennika „Dziennik” powiedział, że nie czuje, by jego wolność była zagrożona, by zagrożona była demokracja, ani podstawowe swobody.
Red. Żakowski nazwał jego deklarację „ćwierćinteligenckim paplaniem” i retorycznie zapytał, skąd „Kazik” może takie rzeczy wiedzieć, skoro deklaruje, że ani nie ogląda telewizji, ani nie czyta gazet? Najwyraźniej pan red. Żakowski nie zrozumiał, co właściwie powiedział „Kazik” Staszewski. Powiedział on przecież, że „nie czuje”, by jego wolność była zagrożona i tak dalej. Opowiadał o swoich o d c z u c i a c h, a do tego nie trzeba wcale oglądać telewizji, ani czytać gazet, tylko rozebrać sobie z uwagą własne reakcje. Ale zarzut braku zrozumienia sensu deklaracji „Kazika” Staszewskiego to zaledwie przedsionek do doskonałej próżni w głowie pana red. Żakowskiego. Z jego pełnej zgorszenia reakcji wynika, że wiedzę o świecie czerpie z telewizji i gazet. To nie byłoby nawet dyskwalifikujące, bo telewizja i gazety są jednym ze źródeł wiedzy o świecie – ale żeby z telewizji czerpać również wiedzę o własnych odczuciach i o tym, co się myśli? Deklaracja red. Żakowskiego potwierdza podejrzenia, że mikrocefale, nawet takiej rangi, jak w przypadku red. Żakowskiego, nie czują, ani nie myśl samodzielnie. Wreszcie nawet gdy chodzi o wiedzę o świecie, to nie trzeba specjalnej przenikliwości by zauważyć, że obraz świata prezentowany w telewizji rządowej przez panią red. Danutę Holecką, jest zupełnie inny od obrazu świata prezentowanego w telewizji nierządnej przez panią red. Justynę Pochanke. Podobnie całkiem inny obraz świata wyłania się z łamów „Gazety Polskiej”, a inny – z łamów „Gazety Wyborczej”. Który jest prawdziwy? Odpowiedź na to pytanie zależy od sądu a priori. Według Immanuela Kanta takiego sądu nie można wyprowadzić z żadnych istniejących przesłanek, tylko trzeba przyjąć bez dowodu, jako założenie. Kant był filozofem i docentem, więc swoje, nawet banalne spostrzeżenia, lubił ubierać w pompatyczne formy, bo ludzie mniej ambitni takie sądy a priori nazywaliby zwyczajnie wiarą. Z deklaracji pana red. Żakowskiego wynika, że obdarza on zaufaniem raczej przekaz płynący z telewizji nierządnej od pani red. Justyny Pochanke, no i z „Gazety Wyborczej”, w której biega nawet za proroka mniejszego, a w przekaz telewizji rządowej nie wierzy. Dlaczego pan red. Żakowski wierzy telewizji nierządnej, a rządowej nie wierzy? Na to może składać się wiele zagadkowych przyczyn, wśród których chciałbym wyeksponować zwłaszcza jedną. Otóż plagą naszych czasów są półinteligenci, to znaczy osoby inteligentne i spostrzegawcze na tyle, by zauważyć, że nie są specjalnie mądre. Takie spostrzeżenie przynosiłoby im nawet zaszczyt, gdyby nie to, że zamiast potraktować je jako zachętę i inspirację do kształcenia, starają się ten nieprzyjemny fakt za wszelką cenę ukryć, niczym Pani, która zabiła Pana: „Ach pójdę aż do piekła, byleby moją zbrodnię wieczysta noc powlekła”. A w jaki sposób najłatwiej taki wstydliwy zakątek ukryć? A w taki, żeby śpiewać w chórze, najlepiej pod dyrekcją jakiegoś obcmokanego autorytetu moralnego. W chóralnym śpiewie pojedynczego głosu nie słychać, a gdyby nawet tak nie było, to okoliczność, że identyczny tekst wyśpiewuje na tę samą nutę cały chór, daje każdemu śpiewakowi iluzję słuszności. „Miliony much nie mogą się mylić!” - twierdzili zwolennicy jedzenia gówien. Mam wrażenie, że pan red. Żakowski jest takim półinteligentem wzorcowym i stąd jego, podobnie jak milionów jemu podobnych mikrocefali, skłonność do zachowań stadnych, tak charakterystycznych dla środowiska „Gazety Wyborczej” („A my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”). Niekiedy naraża ich to na potężne dysonanse poznawcze, kiedy towarzysz Stalin, albo pan red. Michnik, pełniący w naszym nieszczęśliwym kraju obowiązki Stalina, dokonuje jakiejś zaskakującej wolty – ale mówi się: trudno. Nie ma rzeczy doskonałych, więc i to poczucie bezpieczeństwa musi być okupione dysonansami poznawczymi. Niektórzy nie mogą dać sobie z tym rady i przeżywają rozmaite kryzysy, ale myślę, że pana red. Żakowskiego to nie dotyczy, bo przez tyle lat zdążył się już odpowiednio wytresować i kiedy mija moment zaskoczenia, zawsze potrafi się dostroić do właściwego klucza. Jeśli zatem jest rozkaz, by uważać, że wolność jest zagrożona, że zagrożona jest demokracja i swobody, to indywidualne odczucia nie mają ty nic do rzeczy. Ta umiejętność dostrajania się do właściwego klucza w przypadku pana red. Żakowskiego musiała już zejść do poziomu instynktów i dlatego jestem pewien, że jego pryncypialna krytyka „Kazika” Staszewskiego była szczera. Bo durnie są szczerzy – quod erat demonstrandum.
Skoro tedy wyjaśniliśmy sobie genezę szczerości, to warto zatrzymać się chwilę nad tym, kto właściwie rzuca te wszystkie rozkazy? Żyją na przykład jeszcze ludzie pamiętający, jak to nie jakiś mikrocefal, ale sam pan red. Michnik rozpływał się nad bohaterską wyprawą pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi, jak żałował, że nie mógł w tej podróży dotrzymać towarzystwa „mojemu prezydentowi” - i tak dalej. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” i wkrótce na łamach tej samej „Gazety Wyborczej”, w której ukazały się te wszystkie akty strzeliste, opublikowany został artykuł Głównego Cadyka III Rzeczypospolitej w osobie pana Aleksandra Smolara, co to karmi z ręki całe stado autorytetów moralnych jako szef Fundacji Batorego, rozdzielającej jurgielt od starego finansowego grandziarza. Pan Smolar schłostał tam wschodnią politykę pana prezydenta Kaczyńskiego jako „postjagiellońskie mrzonki”. Wynika stąd, że pan red. Michnik, podobnie jak ewangeliczny setnik, ma wprawdzie pod sobą żołnierzy, ot na przykład, pana red. Żakowskiego, ale i sam jest „człowiekiem pod władzą postawionym” - bo cichnie, kiedy głos zabiera Główny Cadyk. Nie mogę powstrzymać się w tym miejscu przed przytoczeniem dosadnego ludowego porzekadła, ilustrującego tę sytuację: „Jak wół pierdzi, to obora słucha”. Cała obora – a więc nie tylko prorokowie mniejsi, jak pan red. Żakowski, ale również i więksi, jak pan red. Michnik. No dobrze – ale przecież i pan Smolar nie mówi od siebie, bo on tylko rozdziela jurgielt pochodzący od grandziarza. Czyżby zatem naszemu chórowi kamerton nastrajał grandziarz? W ten sposób dochodzimy nie tyle może do monoteizmu politycznego, co do politycznej idolatrii, która rzuca snop jaskrawego światła na sądy a priori, jakimi zdaje kierować się pan red. Żakowski w swojej pryncypialnej krytyce „Kazika” Staszewskiego.
W oparach bigosu hultajskiego
„Żadnych politycznych nie ma on przesądów. Każda partia dobra, byle dojść do rządów” - pisał Tadeusz Boy-Żeleński o pewnym pośle, zmieniającym barwy polityczne na podobieństwo kameleona. Wtedy jednak chodziło o „rządy”, podczas gdy teraz, kiedy stosunki polityczne szalenie się zdemokratyzowały, nie chodzi już o żadne „rządy” tylko o to, żeby wypić i zakąsić na koszt Bogu ducha winnych podatników. W naszym nieszczęśliwym kraju Umiłowani Przywódcy wcale nie „rządzą”, tylko jako uczestnicy politycznych ekspozytur, wykonują polecenia, wydawane im – raz po chamsku i brutalnie, innym razem – dyskretnie i subtelnie – przez kierownictwa Stronnictw, które rotacyjnie w Polsce „rządzą” - oczywiście w imieniu i zastępstwie zagranicznych central wywiadowczych, do których przewerbowali się u progu naszej sławnej transformacji ustrojowej.
Kiedy bowiem po spotkaniu Michała Gorbaczowa z Ronaldem Reaganem w Reykjaviku w 1986 roku okazało się, że istotnym elementem budowanego mozolnie nowego porządku politycznego w Europie, który miał zastąpić rozpadający się właśnie porządek jałtański, będzie ewakuacja imperium sowieckiego ze Środkowej Europy, ta wiarygodna zapowiedź wywołała przygotowania do transformacji ustrojowej – bo przecież każdy zdawał sobie sprawę, że jak Sowieci się wycofają, to ustrój, jakiego świat nie widział, też nie przetrwa. Toteż rozpoczęło się uwłaszczanie komunistycznej nomenklatury na rozkradanym majątku państwowym, selekcja kadrowa w podziemnych strukturach opozycyjnych, której celem było ukształtowanie takiej „reprezentacji społeczeństwa”, do której komunistyczny wywiad wojskowy miałby zaufanie. A zaufaniem, chociaż ograniczonym, obdarzał on tak zwana „lewicę laicką”, czyli dawnych stalinowców, niekiedy z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami, bo – jak to wywiad; coś tam musiał przecież wiedzieć – więc wiedział, że „lewica laicka” serca ma, jak Stalin przykazał – po lewej stronie. Toteż odnowiona „Solidarność”, odtwarzana od góry do dołu, znalazła się pod kontrolą, między innymi za sprawą Kukuńka, który na wszelki wypadek został prezydentem. Najtwardszym jądrem systemu komunistycznego była bezpieka, toteż zaniepokojeni perspektywą sowieckiej ewakuacji bezpieczniacy, każdy na własną rękę poszukali sobie polisy ubezpieczeniowej na wypadek, kiedy Sowietów już tu nie będzie. Zdając sobie sprawę, że po ewakuacji Sowietów nastąpi odwrócenie sojuszy, poprzewerbowywali się na służbę do przyszłych naszych sojuszników: jedni do FBI i CIA, inni – do niemieckiej BND, inni – do izraelskiego Mosadu, a wreszcie inni zostali przy GRU – bo nie zmienia się koni podczas przeprawy. Toteż nic dziwnego, że w amerykańskiej ambasadzie powiedziano pani Maciejowi Zalewski, na pytanie, co zrobić z bezpieczniakami, usłyszał, że nic, bo oni mieli zostać odwróceni i zostali odwróceni – i tak ma być! „Odwróceni” - oznaczało, że zamiast Związkowi Sowieckiemu, służą teraz komu innemu – ale przecież nie Polsce, na której tylko pasożytują, na podobieństwo tasiemca uzbrojonego. Toteż, zgodnie z moją ulubiona teoria spiskową, Polska rządzona jest rotacyjnie przez jedno z tych trzech Stronnictw, zaś Umiłowani Przywódcy, jako polityczne ekspozytury, czyli rodzaj politycznej fasady każdego z nich, w ich imieniu naszym nieszczęśliwym krajem administrują. Oczywiście w sposób opisany przez pozbawionego złudzeń księdza biskupa Ignacego Krasickiego we „Wstępie do bajek”, gdzie m.in. czytamy: „Był minister rzetelny – o sobie nie myślał”.
Niestety nie są oni tak taktowni, jak francuski polityk Arystydes Briand, o którym pewien warszawski fryzjer na wieść o jego śmierci powiedział: „nakradł się, nakradł i umarł” - tylko żyją, jak gdyby nigdy nic, bo przecież nie tylko własne gęby muszą umoczyć w melasie, ale również gęby bliższej i dalszej rodziny, tych wszystkich zięciów, co to chcą się urządzić przy fartuszkowym majątku i tak dalej. Ale stare kiejkuty, które w tym bigosie hultajskim mieszają, też muszą dbać o zachowanie pozorów, więc jak już jakaś ekspozytura zużywa się moralnie ponad przeciętną miarę, po starannym zamieszaniu warząchwią, z masy upadłościowej lepią coś nowego, prezentując mniej wartościowemu narodowi tubylczemu ten nowy twór polityczny jako sam cymes, co to dopiero przychyli wszystkim nieba, toteż mniej wartościowy naród, spragniony jakiejś odmiany, natychmiast obdarza ten cymes kredytem zaufania.
Wszystko wskazuje na to, że właśnie jesteśmy w przededniu takiego zawirowania. Z jednej strony obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm przeprowadził „głęboką rekonstrukcję rządu” dzięki której, korzystając z pośrednictwa pana prezydenta Dudy, co to po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią dopuścił się felonii wobec swego wynalazcy, czyli prezesa Kaczyńskiego, stare kiejkuty wracają na dawne pozycje, zajmowane przy prezydencie Komorowskim, a z drugiej – obóz zdrady i zaprzaństwa też zostanie zreorganizowany, jako, że – jak powiadają Rosjanie – „s żyru biesiatsia” - co się wykłada, że tłuszcz rzucił im się na mozg, w związku z czym już prochu nie wymyślą.
Młodsi i głupsi czekają na rozwój wypadków w nadziei, że stare kiejkuty obmyślą im jakąś nową niszę ekologiczną, w której znowu będą mogli podoić Rzeczpospolitą – oczywiście wedle stawu grobla – podczas gdy starsi i bardziej doświadczeni, w przeczuciu nadchodzących demokratycznych przemian, próbują zawczasu taką niszę sobie urządzić na własną rękę. Toteż bez zdziwienia przyjąłem wiadomość, że Wielce Czcigodny Stefan Niesiołowski, wespół z Wielce Czcigodnym Jackiem Protasiewiczem i do niedawna jeszcze zewnętrznie podobnym do prosięcia panem Michałem Kamińskim, „rozważają” przejście do Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wcześniej, kiedy na skutek zagadkowych przyczyn zostali wyciśnięci z obozu zdrady i zaprzaństwa, utworzyli koło „Europejskich Demokratów”, ale – jak mówi poeta” - w tym własnym kółku, jak w krzywym zwierciadle, sami się dręczą własną niemożnością, toteż w przededniu wyborów samorządowych postanowili przyłączyć się do jakiejś większej szajki i ich argusowe oko padło na PSL. W PSL -u – wiadomo: chłop na chłopie siedzi i chłopem pogania, a ponieważ każdy jest chłopem, chyba, że jest babą, toteż z chłopami najłatwiej będzie dojść do porozumienia, jako że najnowszy przywódca polskich chłopów, minister-ministrowicz Kosiniak-Kamysz, przyjmie pod swoje pióry każdego. Wprawdzie jeszcze zima w pełni, ale widzimy, że polityczne migracje bożych ptaszków już się rozpoczynają, więc tylko patrzeć, jak zerwą się do lotu chmary gawronów.
„Maleńki uczony” wobec śmierdzących dmuchów Historii
Czytelnicy powieści Stefana Żeromskiego „Syzyfowe prace” o próbach rusyfikowania młodzieży polskiej w rosyjskich szkołach, z pewnością pamiętają „maleńkich uczonych”, to znaczy – pupilów niejakiego profesora Majewskiego, którzy pod jego naukowym kierownictwem pisali wypracowania, w których „masakrowali nieszczęsną Polszę”, przedstawiając ją jako „gniazdo rozbestwionej szlachty, mordującej lud ruski przy akompaniamencie okrzyków: psiakrew i psiadusza!” Dzięki temu „maleńcy uczeni” mogli wspinać się aż na przepastne wyżyny naukowych karier – o czym już Stefa Żeromski nie wspomina, jako że celem jego powieści było pokazanie bezowocności tych rusyfikacyjnych wysiłków. Ale powieść – swoja drogą, a życie – swoją i „maleńcy uczeni” profesora Majewskiego z pewnością nie rozpłynęli się w powietrzu po ukończeniu klerykowskiego gimnazjum. Kto wie, czy nie porobili naukowych karier w jakichś parkach jurajskich, dla niepoznaki ponazywanych „uniwersytetami”?
Wspominam o tym dlatego, że „maleńcy uczeni” odrodzili się i to w skali masowej za pierwszej komuny. Na uniwersytetach, zwłaszcza Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, który to park jurajski seryjnie produkował „maleńkich uczonych” od marksizmu-leninizmu, co to potrafili z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku obliczyć, ilu rewizjonistów zmieści się na końcu szpilki i potem faszerowali tymi zbawiennymi prawdami wiejskich chłopców na innych uniwersytetach. Ci biedni chłopcy naiwnie myśleli, że to wszystko są prawdziwe perły wiedzy, nad czym czuwali „maleńcy uczeni” w Polskiej Akademii Nauk, pomyślanej jako rodzaj instytucjonalnego „politruka”, czyli politiczeskawo rukowoditiela” to znaczy – ideologicznego przewodnika dla wszystkich parków jurajskich, dbającego, żeby nie bisurmaniły się one naukowo w w sposób sprzeczny z aktualna linią partii. W rezultacie na uniwersytetach zaroiło się od „maleńkich uczonych” wysokiej i niższej rangi. Specjalizowali się oni w rozmaitych dyscyplinach, na przykład – w „centralizmie demokratycznym”, a więc czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie – ale tytuły naukowe, ordery i odznaczenia, a zwłaszcza pieniądze były już jak najbardziej prawdziwe.
Wydawało się, że sławna „transformacja ustrojowa” położy kres istnieniu „maleńkich uczonych” - ale gdzie tam! Kiedy wydawało się, że na „marksismus-leninismus” na razie nikt nie wybula („Poeci będą wyli, że księżyc jest jak kula. Darmo! Nikt od tej chwili za „kulę” nie wybula” - pisał poeta), „maleńcy uczeni” w mgnieniu oka obrzezali się na „uniwersalizm”, bo okazało się, że na „uniwersalizm” ktoś jednak wybula nadal, jak gdyby nigdy nic. Neofici „uniwersalizmu” znowu pijali sobie z dzióbków na międzynarodowych sympozjonach, znowu ciułali sobie naukowe godności na opisywaniu, jak to głód wypędza wilka z lasu i temu podobnych mądrości. Okazało się bowiem, że kiedy tu odbywała się sławna transformacja ustrojowa, przez Europę i Amerykę Północną, na podobieństwo tornada, przewala się komunistyczna rewolucja, dla zmylenia kontrrewolucyjnego przeciwnika, prowadzona już nie według strategii bolszewickiej, tylko strategii zaproponowanej jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego. Przygotowania do tego przepoczwarzenia („bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, zamiast motyla, nędzna wykluje się poczwara...”) rozpoczęły się już w latach 60-tych, najpierw w postaci „eurokomunizmu” co to miał „ludzką twarz”, by potem, kiedy okazało się że kadry „maleńkich uczonych” decydują o wszystkim – objawić się w postaci terroru politycznej poprawności.
Był tylko jeden problem – z wybitnym przywódcą socjalistycznym Adolfem Hitlerem. Ponieważ po II wojnie światowej przywódcy żydowscy, zaniepokojeni idącym przez Europę i Amerykę Północną widmem sekularyzmu, w charakterze namiastki po „judaizmie”, wykombinowali sobie religię holokaustu, trzeba było dokonać reinterpretacji Adolfa Hitlera i jego doktryny. Rzecz w tym, że Adolf Hitler był twórcą i zarazem reprezentantem jednego z dwóch radykalnych nurtów ideologii socjalistycznej, mianowicie narodowego socjalizmu, który pojawił się obok innego radykalnego nurtu ideologii socjalistycznej, to znaczy – leninowskiego i stalinowskiego bolszewizmu. Ponieważ jednym z dogmatów religii holokaustu jest przekonanie, że Adolf Hitler stanowi uosobienie zła absolutnego, trzeba było przerobić go na reprezentanta „prawicy” i to w dodatku – skrajnej. Ze Stalinem poszlo już łatwiej, bo okazało się, że chociaż popełniał on rozmaite, Niebu obrzydłe „błędy i wypaczenia”, to zasadniczo jednak chciał dobrze, podczas gdy Hitler, ubzdurawszy sobie, że to Niemcy, a nie Żydzi stanowią „Herrenvolk”, zasadniczo chciał źle. Toteż stada „maleńkich uczonych”, pod kierownictwem rozmaitych Akademii Pierwszomajowych, których obowiązki w naszym nieszczęśliwym kraju nadal – jak gdyby nigdy nic - pełni park jurajski pod nazwą Polskiej Akademii Nauk, za którą, jak za panią matką, zbawienne prawdy powtarza inny park jurajski w postaci założonego jeszcze przez Najjaśniejszego Pana, to znaczy – cesarza Aleksandra I - Uniwersytetu Warszawskiego. Czy to osoba koronowanego Założyciela tej uczelni, czy jakiejś zagadkowe miazmaty, czy też inne, niezbadane przyczyny to sprawiają – dość, że właśnie na Uniwersytecie Warszawskim od „maleńkich uczonych” aż się roi do tego stopnia, że niepodobna nawet splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić.
Jednym z nich jest pan profesor Piotr Osęka, który jest znakomitym przykładem trafności perskiego przysłowia, że „dobry kogut w jajku pieje”. Zanim się zdążył doktoryzować, to najpierw się magistrował pod kierunkiem ludowego wcielenia profesora Majewskiego z „Syzyfowych prac” w postaci pani prof. Krystyny Kersten, co to „położyła fundamenty” pod tworzenia zrębów władzy ludowej w Polsce Lubelskiej i późniejszej zresztą też. Praca magisterska pana magistra Piotra Osęki została od razu wydana nakładem Żydowskiego Instytutu Historycznego – ale bo też traktowała ona o „syjonistach, inspiratorach i wichrzycielach” w sławnym marcu 1968 roku, którego rocznicę tylko patrzeć, jak cała Polska będzie obchodziła – oczywiście pod dyktando Judenratu „Gazety Wyborczej”, którą niedawno dla sobie tylko wiadomych celów, podkupił stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros. Potem pan magister Osęka doktoryzował się z „pochodów, wieców i akademii” w latach 1944-1956, aż wreszcie został profesorem, ale zanim do tego doszło, zdobył ostrogi w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, będącej kuźnią i pepinierą „maleńkich uczonych” na cały nasz nieszczęśliwy kraj. Czyż może nas w tej sytuacji dziwić doniesienie naukowe, jakie pan prof., Piotr Osęka ogłosił przy okazji rozpętanej przez TVN, kto wie, czy nie na zlecenie pana Dawida Zaslawa, prezesa firmy Discovery Communications będącej właścicielem firmy SNI, co to wykupiła 100 procent udziałów telewizji TVN w Warszawie – afery z „polskimi nazistami” - że wybitny przywódca socjalistyczny, wódz Narodowo-Socjalistycznej Niemieckiej partii Robotniczej Adolf Hitler jest reprezentantem skrajnej prawicy, podobnie jak i narodowy socjalizm jest doktryną prawicową. „Nazizm lewicowy? Równie dobrze można powiedzieć, że komunizm to doktryna prawicowa” - żartuje pan profesor na łamach żydowskiej gazety dla tubylczych Polaków. Nawiasem mówiąc, pan Dawid Zaslaw ma pierwszorzędne korzenie i w roku 2015 organizował pielgrzymkę „ocalałych” do Auschwitz razem z panem Spielbergiem, co to lubi do swoich filmów „dodawać dramatyzmu”, bo uważa, że prawda jest nudna. Widać, że i nasz „maleńki uczony” już wyczuł, skąd wieją śmierdzące dmuchy Historii i z której strony przybędzie do naszego nieszczęśliwego kraju złoty cielec, któremu pokłonił się jako pierwszy, co z pewnością zostanie zauważone i wynagrodzone.
Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz