Wielkimi krokami zbliża się setna rocznica rewolucji bolszewickiej w Rosji, która połowę świata wtrąciła w straszliwe paroksyzmy i przyprawiła o nagłą śmierć co najmniej 100 milionów ludzi. Przy tych 100 milionach liczba ofiar tak zwanego holokaustu, czyli masakry europejskich Żydów podczas II wojny światowej, wydaje się niewielka, co oczywiście podważa opinię, jakoby holokaust był wydarzeniem bez precedensu w historii świata. Bolszewicka strategia zdobycia i utrzymania władzy teoretycznie była podbudowana przez Karola Marksa, twierdzącego, jakoby byt określał świadomość. Toteż strategia bolszewicka składała się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, to znaczy – likwidacji własności prywatnej,
masowego terroru i masowego duraczenia. Masowy terror miał na celu likwidację warstwy właścicieli i obezwładnienie tych, którzy gdzieś się uchowają przy życiu, zaś duraczenie miało na celu narzucenie ludziom przekonania, że tak właśnie będzie dla nich najlepiej. Rewolucja bolszewicka stanowiła gigantyczny krok wstecz w stosunku do dorobku cywilizacji łacińskiej. Warto bowiem podkreślić, że istotnym elementem cywilizacji łacińskiej był dokonany jeszcze w głębokiej starożytności wynalazek rozdziału między prawem publicznym i prywatnym, co umożliwiło autonomię jednostek wobec władzy publicznej. Znosząc własność prywatną, bolszewicy dokonali olbrzymiego kroku wstecz, bo jednocześnie znieśli wszelką autonomię jednostki wobec władzy publicznej, przywracając despotię wschodnią, znaną z czasów asyryjskich.
Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że naród rosyjski chyba najdłużej opierał się bolszewizmowi z bronią w ręku, ale kiedy uległ, stał się krzewicielem tej zbrodniczej ideologii w skali światowej. Polska – o ile oczywiście nie liczyć Polaków pozostawionych po traktacie ryskim po wschodniej stronie kordonu – uchroniła się na pewien czas przed skutkami rewolucji bolszewickiej, ale nie na długo – bo na skutek II wojny światowej oraz oddania Polski Stalinowi przez aliantów zachodnich w Teheranie i Jałcie – rewolucja bolszewicka dotarła również do naszego nieszczęśliwego kraju. Utworzony przez Stalina z agentów NKWD Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, a więc organ z punktu widzenia prawno-międzynarodowego całkowicie marionetkowy, wydał dekrety „nacjonalizacyjne”, które mimo sławnej transformacji ustrojowej nadal stanowią fundament systemu prawnego Rzeczypospolitej Polskiej. Okazuje się, że mimo śmierci Stalina, potępienia „kultu jednostki”, transformacji ustrojowej, odwrócenia sojuszy, nikt nie ośmielił się podnieść ręki na bolszewickie dekrety.
Nie znaczy to, że nie było takich prób. W 1991 roku powstał w Sejmie zespół, który przygotował projekt ustawy reprywatyzacyjnej. Miałem zaszczyt współpracować z tym zespołem. Projekt przewidywał zwrot własności w naturze, jako zasadę restytucji i dopiero gdy to z jakichś względów byłoby niemożliwe, przewidywał rekompensatę w mieniu zamiennym, a w ostateczności – w obligacjach, udziałach w przedsiębiorstwach państwowych lub wreszcie – w gotówce. Ponieważ wspomniany zespół nie miał w Sejmie większej siły przebicia, zaproponowałem przedstawienie tego projektu prezydentowi Lechowi Wałęsie, by ten wniósł go jako własną inicjatywę ustawodawczą prezydenta. Wiosną 1992 roku Lech Wałęsa przyjął nas na rozmowę i referując mu projekt, przedstawiłem mu trzy powody, dla których powinien go promować. Po pierwsze – projekt miał charakter ustrojowy, odwracając fakty dokonane przez bolszewików, więc nawet wypadałoby, by taki prezydent, jak Lech Wałęsa, wniósł go do Sejmu jako pierwszą własną inicjatywę ustawodawczą. Po drugie – że jeśli ta ustawa wejdzie w życie, doprowadzi do odbudowania w Polsce grubej warstwy właścicieli, która będzie stanowiła naturalną bazę społeczną dla politycznych formacji antykomunistycznych – bo ci ludzie nie zapomną przecież, kto ich ograbił, a kto im zagrabiona własność oddał. Po trzecie wreszcie – ta ustawa będzie bardzo poważnym argumentem dla reelekcji Lecha Wałęsy, historyczną zasługą, której nikt nie będzie mógł mu odebrać. Mimo to prezydent Wałęsa odmówił poparcia dla tego projektu, a światło na przyczyny tej decyzji rzuca 4 czerwca 1992 roku, kiedy to prezydent Wałęsa doprowadził do obalenia rządu premiera Jana Olszewskiego z powodu ujawnienia przez ministra Antoniego Macierewicza jego agenturalnej przeszłości.
Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał niezapomniany ksiądz Bronisław Bozowski. Właśnie teraz, w przeddzień setnej rocznicy rewolucji bolszewickiej w Rosji, pan minister Patryk Jaki przedstawił zdumiewający projekt ustawy „reprywatyzacyjnej”, który można uznać za groteskowy jej epilog w dwudziestym siódmym roku sławnej „transformacji ustrojowej”. Charakterystyczne dla tego projektu jest bowiem nie tylko zablokowanie zwrotu dawnym właścicielom ich mienia w naturze jako zasada, ale również ograniczenie „rekompensaty” z tytułu zagrabionego mienia do 20 procent jego wartości w dniu przeprowadzenia „nacjonalizacji”. Mówiąc wprost, rząd „dobrej zmiany”, nawet z pewną ostentacją potwierdził zasadność bolszewickich dekretów nacjonalizacyjnych, oferując dawnym właścicielom coś w rodzaju pourboire na otarcie łez. Wygląda zatem na to, że „dobra zmiana” nie jest taka znowu duża w stosunku do tego, co gotowi byli zaoferować bolszewicy, zwłaszcza w fazie, gdy sami zdążyli już obrosnąć w piórka, co nieco złagodziło im pierwotna surowość obyczajów. Ale nie zapominajmy, iż „dobra zmiana” jest historyczną rekonstrukcją przedwojennej sanacji, która w kwestiach własnościowych wprawdzie nie szła tak daleko jak bolszewicy, ale zasadniczo wyznawała wyższość własności państwowej nad prywatną i chociaż łagodniej, to jednak dość konsekwentnie w tym kierunku zmierzała. Przy wszystkich zatem odmiennościach, kontynuacja jest większa, niż mogłoby się wydawać, co pokazuje, że wbrew opinii Józefa Stalina, który twierdził, iż komunizm pasuje do Polaków jak siodło do krowy, przez te kilkadziesiąt lat zdążył się jednak dopasować. Czy dlatego, że siodło zmieniło kształt, czy też polski grzbiet odpowiednio się powyginał – o to już mniejsza.
Jest atoli jeszcze jedna kwestia, którą warto byłoby wyjaśnić, póki jeszcze klamka nie zapadła. Otóż projekt pana ministra Jakiego zdecydowanie blokuje możliwość zwrotu dawnym właścicielom ich mienia w naturze, a nawet – w postaci mienia zamiennego. Uzasadnienie jest takie, że Polski na to „nie stać”. Oczywiście można je spokojnie włożyć między bajki, a skoro tak, to wyjaśnienia wymagałoby podejrzenie, czy przypadkiem rząd nie rezerwuje mienia w naturze, czyli – w nieruchomościach – dla kogoś innego? Konkretnie – dla Żydów, którzy nieustannie molestują Polskę swoimi „roszczeniami” i z którymi pan prezydent Andrzej Duda rozmawiał na ten temat podczas pobytu w Nowym Jorku, podobnie jak członkowie rządu, który prawie in corpore przebywał w swoim czasie w Izraelu. „Gdzie mądry człowiek ukryje liść? - pytał retorycznie ksiądz Brown w opowiadaniu Chestertona «Złamana szabla» - i odpowiadał: w lesie. - A jeśli nie ma lasu? - To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść.” Czyżby rząd pani Beaty Szydło zamierzał w ten sposób zrobić użytek z mądrości?
Nasza matka jadalna
„To jest kiełbasa. To jest moja matka jadalna” - pisał przed laty Rafał Wojaczek, przedwcześnie zmarły, dobrze zapowiadający się poeta. Może przesadzał z tą „matką jadalną”, ale rzeczywiście, coś w tym jest, bo człowiek prędzej, czy później, jednak zawsze wraca do swoich początków. Podobnie musiał postrzegać rzeczywistość Karol Marks, chociaż będąc na utrzymaniu bogatego fabrykanta Fryderyka Engelsa głodu pewnie nie cierpiał – ale zaspokajanie apetytu awansował do rangi słynnego parowozu dziejów – co znalazło wyraz w kultowej piosence żydokomuny: „powstańcie, których dręczy głód”. Kiedyś w dobrym chmielu komponowaliśmy z kolegą Miszalskim na restauracyjnych serwetkach wierszowane przemówienie Edwarda Gierka, poprzedzone tłem sytuacyjnym właśnie w postaci tej kultowej piosenki: „Ciągnie basem Gierek, Kępa, Winciorek, Gucwa, Pipel, Wełpa i z Koziej Wólki delegat But: powstańcie, których dręczy głód”. Przemówienie kończyło się następująco: „Lepiej nam się żyje, Polska rośnie w siłę, a kto nie wierzy, temu dam w ryłę i poślę na Sołówki. Do was się zwracam, towarzysze półgłówki; chodźcie za mną, a każdy pysk umoczy w melasie! Kończę, towarzysze. Reszta będzie w prasie”. Myślę, że mimo sławnej transformacji ustrojowej, to przemówienie nie straciło całkiem aktualności. Nawiasem mówiąc, kiedy już arywiści obrośli w piórka, takie piosenki budziły niezamierzony efekt komiczny. Kiedyś w Tarnowie, jako reporter „Zielonego Sztandaru”, miałem relacjonować przebieg wojewódzkiego zjazdu ZSL, w którym uczestniczył sam prezes Stanisław Gucwa. Obrady rozpoczęły się od uroczystego odśpiewania pieśni „Gdy naród do boju wystąpił z orężem”, której druga zwrotka brzmiała następująco: „Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara rękami czarnymi od pługa. Panowie w stolicy palili cygara, radzili o braciach zza Buga”. Nawet po 140 latach nie mogli im tych cygar zapomnieć. Po skończonej pieśni wszyscy usiedli, a prezes Gucwa wyjął i zapalił... cygaro. Toteż Antoni Gramsci powziął podejrzenie, że Marks, uznając „głód”, czyli inaczej mówiąc – kiełbasę – za materiał napędzający sławny parowóz dziejów, zwyczajnie się pomylił, bo według Gramsciego, człowieka „alienuje” nie żaden tam „głód”, tylko „kultura burżuazyjna”. Z tego spostrzeżenia narodziła się alternatywna strategia komunistycznej rewolucji w postaci „marksizmu kulturowego”, który pod nazwą „politycznej poprawności” podmywa fundamenty łacińskiej cywilizacji. W tej strategii głównym polem bitwy rewolucyjnej jest sfera kultury, a pierwszym krokiem ku zwycięstwu jest uzyskanie panowania nad językiem, zwłaszcza mówionym. Toteż przy pomocy piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, język już został przez komunę zawłaszczony, co przekłada się nawet na religijny odcinek „kultury burżuazyjnej” w postaci kultu Świętego Spokoju. Ale strategia to jedna sprawa, ą tak zwane „życie”, to sprawa inna. W życiu bowiem „nowe” walczy ze „starym”, toteż czasami do głosu dochodzi jednak pragnienie „kiełbasy” - oczywiście udrapowane w szlachetny kostium „wrażliwości społecznej”. Na „społeczną wrażliwość” bowiem nie ośmielą się podnieść ręki ani partyjni, ani bezpartyjni, ani wierzący, ani niewierzący, ani żywi, ani u... - no mniejsza z tym. Tymczasem sławna „społeczna wrażliwość” polega na tym, że jakaś grupa społeczna wynajmuje sobie polityków, którzy w zamian za głosy wyborcze, oferują swoim zleceniodawcom możliwość ograbiania współobywateli w tak zwanym „majestacie prawa”. Okoliczność, że grabież następuje przy wykorzystaniu pośrednictwa wynajętych funkcjonariuszy publicznych, istoty rzeczy przecież nie zmienia, a tymczasem nie słychać, by przeciwko „wrażliwości społecznej” ktokolwiek ośmielił się podnosić zastrzeżenia natury moralnej. Przeciwnie – zdecydowana większość moralnych przywódców „wrażliwości społecznej” basuje, a nawet ją wychwala, co świadczy nie tylko o postępach komunistycznej rewolucji, ale i o dekadencji łacińskiej cywilizacji. „Jest potwór bardziej wstrętny, ohydny, zuchwały, który, choć w głośnych krzykach wcale się nie miota, w proch miałki ziemię zetrzeć bierze go ochota i w przeciągłym ziewnięciu połknąć świat ten cały. To Nuda! - łza niewolna lśni w ócz jej pryzmacie. Śni o szafotach dymem haszyszu owiana, delikatna poczwara, ta dobrze ci znana, o obłudny człowieku, mój bliźni, mój bracie” - pisał dekadencki poeta Baudelaire.
Mniejsza jednak o te poezje, bo – jak twierdził Rurka z nieśmiertelnego poematu „Towarzysz Szmaciak” - „poezji nikt nie zji” - a tu przecież chodzi o kiełbasę, tę naszą „matkę jadalną”! Warto w związku z tym zwrócić uwagę, że dotychczasowe próby doprowadzenia do przesilenia politycznego w naszym nieszczęśliwym kraju podejmowane były pod pretekstami w zasadzie od kiełbasy odległymi: „demokracja”, czy „praworządność” - i chociaż nie można powiedzieć, by, czy to wśród folksdojczów, czy to konfidentów, czy wreszcie – pożytecznych idiotów – nie wywołały rezonansu, to jednak stosunkowo szybko się wypalały, bo nie były w stanie porwać tak zwanych „szerokich mas”. Tymczasem teraz rząd swoimi przechwałkami, w jakiej to znakomitej finansowej kondycji jest nasz bantustan, wywołał z lasu wilka w postaci protestu o kiełbasę. Nawiasem mówiąc, tę znakomitą kondycję trzeba traktować cum grano salis, bo – jak zapowiedział sam nasz Balcerowicz uzupełniony o społeczną wrażliwość, czyli pan wicepremier Morawiecki – deficyt na koniec roku może być tylko o ok. 10-15 mld złotych niższy od planowanego, ale przecież będzie, podobnie jak w roku przyszłym. Ale lekarze-rezydenci wzięli te przechwałki za dobrą monetę i oto protest o kiełbasę rozszerza się z szybkością płomienia, budząc zaniepokojenie innych grup społeczno-zawodowych, czy aby nie spóźnią się na pociąg. Ciekawe, że pod pretekstem wspomnienia św. Łukasza polskich lekarzy pozdrowił sam papież Franciszek. Albo ktoś mu ten pomysł podsunął, albo sam się odegrał za „Różaniec bez granic”, którego antybisurmańska intencja była aż nadto widoczna. Na tę ostatnią możliwość wskazuje pogróżka Jego Ekscelencji Wojciecha Polaka, że będzie suspendował wszystkich księży, którzy wystąpią przeciwko przyjmowaniu do Polski bisurmańskich nachodźców. Pikanterii dodaje okoliczność, że
Ksiądz Prymas ogłosił tę decyzję w organie Żywej Cerkwi, czyli „Tygodniku Powszechnym”. Nie jest zatem wykluczone, że w tej sytuacji i niemiecka BND i pozostające na jej usługach stare kiejkuty, Salon, którego funkcjonariusze tracą alimenty, no i wreszcie – żydokomuna, która na tym etapie ściśle kolaboruje z nazi... to znaczy pardon – nie z żadnymi „nazistami”, bo dziś prawdziwych nazistów już nie ma, tylko z dobrymi Niemcami, kolejną próbę przesilenia politycznego zmontują nie na gruncie jakich dyrdymał w rodzaju „demokracji”, czy „praworządności”, tylko na fundamencie starej, poczciwej „kiełbasy”, która – jak się okazuje – nadal robi wrażenie?
Demokracja żąda Ofiary
Jest już pierwsza ofiara kombinacji operacyjnej, która ma doprowadzić do przesilenia politycznego w naszym nieszczęśliwym kraju i powrotu na pozycję lidera politycznej sceny ekspozytury Stronnictwa Pruskiego, która to stanowisko utraciła w następstwie straszliwego spisku kelnerów, uknutego w związku z powrotem Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w naszym zakątku Europy. Dopóki Polska po 17 września 2009 roku pozostawała pod kuratelą strategicznych partnerów, czyli Niemiec i Rosji, to na scenie politycznej panoszyła się ekspozytura Stronnictwa Pruskiego w towarzystwie ekspozytury Stronnictwa Ruskiego, a obydwie były wspierane przez stare kiejkuty, co to od 1944 roku wysługują się każdemu, kto obieca im możliwość pasożytowania na mniej wartościowym narodzie tubylczym. Kiedy jednak, w związku z powrotem USA do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, co zaznaczyło się zapaleniem zielonego światła dla politycznego przewrotu na Ukrainie, Polska ponownie przeszła i to na dobre – pod kuratelę amerykańską, ekspozytura Stronnictwa Pruskiego na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej była Amerykanom potrzebna, niczym psu piąta noga. Toteż kelnerzy... - i tak dalej. Oczywiście Niemcy, jako państwo poważne, wcale nie chcą potulnie zrezygnować z wpływów w naszym nieszczęśliwym kraju i raz po raz uruchamiają kombinacje operacyjne w celu doprowadzenia do upragnionego przesilenia i osadzenia na pozycji lidera politycznej sceny jakiejś swojej kreatury, która zajęłaby miejsce ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Dodatkową osobliwością tej sytuacji jest okoliczność, że na tym etapie lobby żydowskie w Polsce ściśle kolaboruje z nazis... to znaczy pardon – nie z żadnymi „nazistami”, bo dziś prawdziwych nazistów już „nie ma”, podobnie, jak Wojskowych Służb Informacyjnych – tylko z tak zwanymi „dobrymi Niemcami”, co to pragną Europie przychylić nieba – ale w ramach IV Rzeszy. Dlaczego na tym etapie Żydzi kolaborują z nazi... - to znaczy – pardon – oczywiście z dobrymi Niemcami przeciwko ekspozyturze Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego? Dlatego, że co najmniej od 1998 roku, kiedy to kanclerzem Niemiec został Gerhard Schroeder, mamy do czynienia z postępującą koordynacją historycznej polityki żydowskiej z historyczną polityką niemiecką. Celem historycznej polityki niemieckiej jest stopniowe zdejmowanie z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę, zaś celem historycznej polityki żydowskiej jest zagwarantowanie Żydom możliwości ekonomicznej eksploatacji holokaustu, z którego uczynili sobie prawdziwą złotą żyłę. Parafrazując Woltera można powiedzieć, że gdyby holokaustu nie było, to należałoby go wymyślić – i środowiska żydowskie już próbowały to robić, w związku z czym jeszcze przed I wojną światową pojawiła się magiczna liczba 6 milionów żydowskich ofiar – z tym, że w zależności od sytuacji, raz były to ofiary pogromów, innym razem – uchodźcy ratujący się przed pogromami – i tak dalej. Wreszcie trafił się holokaust do którego owe 6 milionów pasowało jak ulał – ale w roku 2000 niemiecki kanclerz Gerhard Schroeder oświadczył, że „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. W tej sytuacji żydowska polityka historyczna została przekierowana na stopniowe przerzucanie odpowiedzialności za II wojnę na winowajcę zastępczego, na którego – nie bez porozumienia z Niemcami – wytypowana została Polska. Toteż lobby żydowskie w Polsce ściśle kolaboruje z nazi..., to znaczy – z dobrymi Niemcami, a dodatkową okolicznością służącą tej kolaboracji jest to, że żydowskie lobby w Ameryce wojuje z tamtejszym prezydentem Trumpem, ponieważ sypie on piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, czyli komunistycznej rewolucji, w awangardzie której niezmiennie znajduje się żydokomuna. Toteż wbrew wszystkim pozorom, zgodnie z którymi Żydzi w Polsce powinni kolaborować z ekspozyturą Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, mamy do czynienia z sytuacją odwrotną – że Żydzi wspierają ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego przeciwko ekspozyturze Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, która zresztą na własną rękę podlizuje się Żydom jak tylko może. Dlatego właśnie żydowska propaganda jest w awangardzie naporu na ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, oskarżając ją o wszelkie możliwe zbrodnie przeciwko ludzkości, to znaczy – o łamanie demokracji i praworządności, a nawet sprzeniewierzanie się zasadom chrześcijańskim – zgodnie z aktualnymi wskazówkami niemieckiej BND. Tę propagandę wspiera uliczna aktywność folksdojczów, wspomaganych przez konfidentów starych kiejkutów, które za napiwek gotowe byłyby sprzedać nawet własne matki, więc cóż dopiero – naszą biedną Ojczyznę – no i oczywiście – przez pożytecznych idiotów, którzy myślą, że Niemcom i Żydom naprawdę chodzi o demokrację i praworządność w naszym bantustanie. Całe to przedstawienie oddziałuje na ludzkie umysły – na silniejsze słabiej, a na słabsze mocniej, więc w tej sytuacji musiało dojść wreszcie do tego, że pod Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina 54-letni mieszkaniec Niepołomic podpalił się w proteście przeciwko sprośnym błędom Niebu obrzydłym, jakich dopuszcza się w naszym nieszczęśliwym kraju krwawy reżym Prawa i Sprawiedliwości. Lektura listu, jaki nieszczęśnik napisał, nie pozostawia wątpliwości, że źródłem jego wiedzy o sytuacji w naszym nieszczęśliwym kraju były publikacje żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją red. Adama Michnika.
Świadczy to niewątpliwie o skuteczności tej propagandy, zwłaszcza w w stosunku do mikrocefali – ale na tym optymistycznym obrazie jest jednak nieprzyjemna rysa. Rzecz w tym, że pod Pałacem Kultury podpalił się nieznany szerszemu ogółowi mieszkaniec Niepołomic. I jeśli nawet to robi wrażenie, to spróbujmy sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiłby fakty, gdyby pod Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina podpalił się pan red. Adam Michnik! Jeszcze tego samego dnia z Nowego Jorku przyleciałby specjalny samolot z doborowymi i niezależnymi dziennikarzami, którzy nakreśliliby znękanemu światu ponury obraz krwawego reżymu, co to nie dość, że morduje papugi, to jeszcze doprowadza Najlepszych Synów Rodzaju Ludzkiego do takiej desperacji, że aż się muszą podpalać na znak protestu. W rezultacie zebrałaby się Rada Bezpieczeństwa ONZ i w specjalnej rezolucji nakazałaby Sojuszowi Północnoatlantyckiemu zrobienie z Polską porządku, a Sekretarz Generalny NATO powierzyłby tę operację Bundeswehrze – no bo komuż by innemu? W ten sposób nie tylko doszłoby do upragnionej podmianki na tubylczej scenie politycznej, ale w dodatku większej wiarygodności nabrałyby głoszone przez pana red. Michnika opinie, z których wynikało, że holokaust w Polsce był kontynuowany jeszcze długo po oficjalnym zakończeniu II wojny światowej. Niestety pan red. Michnik najwyraźniej nie chce poświęcić się dla demokracji i praworządności w Polsce, uważając, że po męczeństwie doznanym od człowieków honoru może już spocząć na laurach. Skoro jednak tak, to przecież mógł przekonać redakcyjny Judenrat, by nakazał dokonanie samopodpalenia panu redaktorowi Jarosławowi Kurskiemu, który wcześniej wszystkie polecenia wykonywał w podskokach, więc być może i tym razem też by się posłuchał. W rezultacie światowa opinia musi zadowalać się namiastkami w osobie 54-letniego mieszkańca Niepołomic. Miejmy jednak nadzieję, że to nie jest ostatnie słowo i że pod Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina zaczną skwierczeć hekatomby protestujących, których na stos poprowadzą legendarne postacie w osobach Lecha Wałęsy, Władysława Frasyniuka i pani Henryki Krzywonos – bo nie ma zbyt wielkich ofiar, gdy w grę wchodzi demokracja, praworządność i szczęście ludu.
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz