Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Dama i złodziej w awangardzie. Misja kulturalna dla analfabetów

Dama i złodziej w awangardzie

        Wprawdzie po niezbyt korzystnych dla politycznej pozycji Naszej Złotej Pani Adolfiny wyborach do niemieckiego Bundestagu również niemieckim owczarkom w osobach Jana Klaudiusza Junckera i Fransa Timmermansa („niech pan słucha, Timmermans...”) zmiękła rura i już nie straszą naszego nieszczęśliwego kraju sankcjami, a nawet słychać, że wycofali się z przymusu „relokacji” bisurmanów według „kontyngentów”, jakie wykoncypowała sobie w mocarstwowej gorączce Nasza Złota Pani Adolfina – ale to właśnie jest odpowiedni moment, by rozebrać sobie z uwagą zarzuty wysuwane przez nich pod adresem naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju – zwłaszcza zarzut o deficycie demokracji. Co prawda niemieckie owczarki w Brukseli i w tej sprawie jak zwykle się mylą, obwiniając o deficyt demokracji rząd i Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego – bo akurat ani rząd ani Naczelnik nie ponoszą tu żadnej winy.
Przeciwnie – aż do bólu konsekwentnie postępują w myśl demokratycznej zasady, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. Jeśli zatem mimo to mamy do czynienia z deficytem demokracji, to nie z winy rządu, czy Naczelnika, tylko z winy „systemu”.

        Tak się akurat szczęśliwie składa, że działają w Polsce aktualnie aż dwie nadzwyczajne komisje, czyli mówiąc z rosyjska – czerezwyczajki. Jedna markuje badanie afery Amber Gold, a druga – afery reprywatyzacyjnej w Warszawie. Markuje – bo kiedy przejrzałem listę świadków, jakich czerezwyczajka pod przewodnictwem Wielce Czcigodnej Małgorzaty Wassermann, zamierza postawić przed swym obliczem i nie zauważyłem tam ani jednego generała, a nawet – ani jednego pułkownika z szajki starych kiejkutów, to nabrałem pewności, że nie chodzi o żadne „wyjaśnienie” tej afery, a już zwłaszcza – odnalezienie zaginionego złota, tylko o wjechanie na kolejną kadencję do Sejmu na grzbietach drobnych złodziejaszków, którzy ani w przypadku Amber Gold, ani w przypadku warszawskiej reprywatyzacji, nie mogliby nawet kiwnąć palcem bez protekcji starych kiejkutów. Gdyby tedy naprawdę chodziło o wyjaśnienie mechanizmów, dzięki którym tego rodzaju numery były w ogóle możliwe, trzeba by zacząć od podłączenia do prądu Najstarszego Kiejkuta III Rzeczypospolitej. To jednak najwyraźniej przekracza możliwości rządu oraz Naczelnika, nie mówiąc już o prostych posłach, czy ministrach, więc tylko „dążymy” do prawdy, podobnie zresztą, jak w przypadku katastrofy smoleńskiej. O tym, jak ma być zadecydowały Wysokie Układające Się Strony zarówno na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy to ze strony ruskich szachistów transformację ustrojową bantustanów Europy Środkowej projektował Edward Szewardnadze, a ze strony amerykańskiej – Daniel Fried, który – podobnie jak wtedy – również i teraz jest wysokim urzędnikiem Departamentu Stanu, tyle, że wyższym rangą – jak i teraz, to znaczy – w roku 2015, kiedy to, po Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Most” z 18 czerwca 2015 roku, Amerykanie zdecydowali się wciągnąć starych kiejkutów na listę tzw. „naszych sukinsynów”. Toteż kopiemy się po kostkach, ale nie wyżej i jeśli nawet panu ministrowi Patrykowi Jakiemu udałoby się na oczach całej Polski ściągnąć majtki pani prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz, to przecież protektorzy zarówno warszawskiej reprywatyzacji, jak i Amber Gold pozostaną ukryci za zasłoną mgły w pierwszorzędnym gatunku, no i – ma się rozumieć – złota raz zdobytego nie oddadzą nigdy.

        Ale nie na tym oczywiście polega deficyt demokracji w naszym nieszczęśliwym kraju, bo – jak zauważył Konstanty Ildefons Gałczyński w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś” - „każdy kraj ma gestapo”, bo skoro „każdy”, to nic dziwnego, że i nasz nieszczęśliwy też – tylko na tym, że pewne kategorie obywateli nie wiedzieć czemu zostały pozbawione prawa do posiadania reprezentacji politycznej. Żeby była jasność, to nie chodzi tu o żadne ograniczenia prawne, bo konstytucja niezłomnie stoi na nieubłaganym gruncie równości obywateli wobec prawa, chociaż wbrew tej zasadzie obdarza przywilejami mniejszości narodowe i niech no w jakiejś knajpie polski pijak da w mordę pijakowi żydowskiemu, to zaraz „Gazeta Wyborcza” podnosi alarm, że antysemitismus, a niezawisły sąd („policmajster powinność swej służby zrozumiał”) robi z takiego pijanego goja marmoladę, przy aprobacie płomiennych szermierzy wolności i równości, co to na paradach w Poznaniu eksponują to, co mają najlepszego – tylko na podstawie tzw. rewolucyjnej praktyki. Tymczasem – również dzięki obydwu czerezwyczajkom, bo co prawda, to prawda – okazuje się, że krąg potencjalnych i rzeczywistych złodziei oraz ich ubeckich protektorów, to już prawdziwa warstwa, a może nawet klasa społeczna, no i oczywiście – potężny elektorat, który już wkrótce może nie tylko stać się języczkiem u wagi, ale decydować o obsadzeniu pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu. Jakby tego było mało, to nie da się ukryć, że z roku na rok rośnie u nas liczba tak zwanych „kobiet wyzwolonych” - cokolwiek by to miało znaczyć - i jeśli nawet nie awansują one na razie do rangi klasy lub warstwy społecznej, to przecież nie da się zaprzeczyć, że obecnie najcięższa jest dola kobiety, podobnie jak do niedawna najcięższa była dola chłopa – na czym od ponad 100 lat jechało i nadal próbuje jechać Polskie Stronnictwo Ludowe. Jeśli tedy złodzieje i kobiety wyzwolone połączyłyby siły, czyli – jak to się potocznie nazywa - „zlałyby się” politycznie, to mogłoby się okazać, że naszej młodej demokracji niepotrzebna byłaby ani „partia prezydencka”, ani żadna inna.

        Oczywiście wymagałoby to rozwiązania kilku kwestii praktycznych. Przede wszystkim należałoby uchylić zakaz kandydowania do Sejmu i Senatu osobom prawomocnie skazanym. Jest on sprzeczny z art. 32 ust 2 konstytucji, zakazującym dyskryminowania kogokolwiek „z jakiejkolwiek przyczyny” oraz z art. 60, stanowiącym, że obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach. Zatem jeśli ktoś nie został skazany na utratę bądź ograniczenie praw publicznych, powinien móc kandydować do Sejmu lub Senatu. Po drugie – trzeba by ustalić sposób wykonywania mandatu poselskiego lub senatorskiego przez osoby pozbawione wolności; w jaki sposób tacy posłowie lub senatorowie mieliby uczestniczyć w pracach parlamentu, a więc – w debatach i głosowaniach, a także w obradach komisji – czy pod konwojem i – dajmy na to – przykuty do poselskiego pulpitu lub mównicy, czy też nie – żeby zachował swobodę gestykulacji podczas przemówienia. W jaki sposób poseł-skazaniec miałby uczestniczyć w działalności unii międzyparlamentarnej, albo w składzie oficjalnych delegacji do innych państw – i tak dalej. Osobnym problemem jest sprawa immunitetu – czy np. w stosunku do posła-skazańca możliwe byłoby stosowanie przez Służbę Więzienną środków przymusu bezpośredniego – i tak dalej. Są to sprawy trudne, ale nigdzie nie jest napisane, że praworządność i demokracja, to jakieś fraszki, a jeśli Unia Europejska wytknęła naszemu nieszczęśliwemu krajowi deficyt demokracji i praworządności, to akurat teraz warto pomyśleć nad usunięciem tych niedociągnięć, korzystając z chwilowej pieriedyszki.

Misja kulturalna dla analfabetów


        Nareszcie dowiedzieliśmy się, na czym polega tak zwana „misja” w dziedzinie kultury. Chodzi o to, żeby oddziaływać na środowiska, które z kulturą dotychczas się nie zetknęły. Jednym z takich środowisk są analfabeci. Wbrew dość rozpowszechnionej opinii, jakoby w Polsce nie było analfabetów, może ich być całkiem sporo. Na przykład były prezydent naszego i tak już przecież nieszczęśliwego kraju, Lech Wałęsa upiera się, że nie pisał donosów podpisanych pseudonimem operacyjnym „Bolek”. Grafologowie twierdzą wprawdzie, że to on, ale wydaje się, że śledztwo, jakie Instytut Pamięci Narodowej zapowiada w sprawie zeznań naszego Kukuńka, należałoby zacząć od wyjaśnienia kwestii, czy Lech Wałęsa umiał pisać, czy tylko potrafił n a r y s o w a ć swoje nazwisko na liście gadzinowego funduszu dla konfidentów. Niedawno na poczcie byłem świadkiem wymiany opinii między urzędniczką w okienku i klientem. Klient właśnie n a r y s o w a ł swój podpis na elektronicznym ekraniku i za nic w świecie nie chciał wykonać podpisu czytelnego, jakiego z kolei domagała się urzędniczka. Ponieważ sporowi temu z zaciekawieniem przysłuchiwali się klienci oczekujący na swoją kolejkę, odniosłem wrażenie, że ów dżentelmen za wszelką cenę chciał uniknąć kompromitacji, do której niewątpliwie by doszło, gdyby spróbował podpisać się czytelnie. Gdyby zatem okazało się, że Lech Wałęsa jest analfabetą, to wprawdzie pojawiłoby się wiele innych pytań – na przykład dlaczego właśnie jego osobę stare kiejkuty tak sobie upodobały, że aż został postacią „legendarną”, którą bracia Kaczyńscy nastręczyli Polakom na prezydenta? Jedną z możliwości jest ta, że spodziewali się, że będą czytali mu na głos rozmaite dokumenty, przez które prezydent, z racji swego analfabetyzmu, nie będzie w stanie przebrnąć, a potem będzie na nich r y s o w a ł swój podpis – i w ten sposób będą rządzili naszym nieszczęśliwym krajem. Ale stare kiejkuty też nie w ciemię bite; wykorzystały braci Kaczyńskich do tego, żeby Lecha Wałęsę Polakom tylko n a s t r ę c z y l i , a potem podstawili mu Mieczysława Wachowskiego, który dokumenty prezydentowi czytał i później – już z   n a r y s o w a n y m podpisem – odbierał i nadawał im bieg. Żeby było jasne – ja wcale analfabetyzmu nie potępiam, przeciwnie – uważam, że miewa spore zalety. Na przykład w 1968 roku pięć państw Układu Warszawskiego najechało Czechosłowację. Czechosłowacja – kulturalny kraj, analfabetyzm był tam wtedy całkowicie zlikwidowany, więc wszyscy czytywali gazety, a niektóry nawet książki. I co mogli tam wyczytać? Ano – że Armia Radziecka jest niezwyciężona. Skoro tak, to podczas najazdu niezwyciężona armia czechosłowacka nawet nie wyszła z koszar – bo i po co? Skończyło się na tym, że Wasyl Bilak („Bilaku, Bilaku, ty czarny swiniaku...”) i Gustaw Husak, z nadania Leonida Breżniewa, objęli w Czechosłowacji władzę. Czy umieli pisać? Kogóż to dzisiaj obchodzi? Tymczasem kilka lat później ta sama Armia Radziecka – jak to się mówi - „wkroczyła” do Afganistanu. (Ciekawe, że o ile Niemcy „napadają” to Armia Radziecka tylko „wkracza”). Afganistan, całkiem inny kraj, niż Czechosłowacja. Analfabetów tam bez liku, więc ani gazet ani książek nie czytali i nie wiedzieli, że Armia Radziecka jest niezwyciężona. Toteż po staremu stawili jej opór i - patrzcie Państwo! - z jakim skutkiem. Widać na tym przykładzie, że analfabetyzm ma swoje zalety, bo lepiej nic nie wiedzieć, niż posiąść wiedzę fałszywą.

        Czy jednak promotorzy „misji” myślą podobnie? Obawiam się, że nie, że pod pretekstem „misji” chcieliby tylko analfabetów nafaszerować fałszywą wiedzą, żeby tym łatwiej ich potem wykorzystać w charakterze mięsa armatniego do jakichś swoich niecnych celów. O taką właśnie intencję podejrzewam organizatorów tak zwanego „głośnego czytania” w subwencjonowanym przez warszawski magistrat Teatrze Powszechnym książki pana red. Tomasza Piątka o złowrogim Antonim Macierewiczu. Teatr Powszechny dotychczas zasłynął ze spektaklu „Klątwa” w którym pani Julia Wyszyńska z widoczną wprawą obciągała laskę – ale teraz w realizowaniu „misji” najwyraźniej poszedł krok dalej. Rzeczywiście – dlaczego analfabeci mieliby być skazani na telewizję, na przykład – stację TVN, którą nawiasem mówiąc, podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami, a konkretnie – że stare kiejkuty ją sobie założyły za pieniądze ukradzione z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego? Nie ma żadnego powodu, by analfabeci nie chodzili do teatru – ale właśnie dlatego również teatr powinien dostosować repertuar dla potrzeb i możliwości percepcyjnych takiej publiczności. Obciąganie laski jak najbardziej wychodzi naprzeciw temu zapotrzebowaniu, więc kto wie, czy na scenie Teatru Powszechnego nie doczekamy się przedstawienia polegającego na kopulacji aktorów między sobą, a nawet z udziałem publiczności – bo czyż mona sobie wyobrazić pełniejsze uczestnictwo w wysokiej kulturze, niż w momencie, gdy do orgii aktywnie włącza się również teatralna publiczność? Oczywiście nie od razu Kraków zbudowano i takie sceny zobaczymy dopiero gdy zrealizowane zostaną wszystkie postulaty zapisane w manifeście Kultury Niepodległej – więc czas oczekiwania Kulturtragerzy muszą sobie wypełniać przedsięwzięciami zastępczymi – w rodzaju głośnego czytania analfabetom książki pana red. Piątka z żydowskiej gazety dla Polaków, która najwyraźniej nie może darować złowrogiemu Antoniemu Macierewiczowi ujawnienia konfidentów w roku 1992, rozwiązania Wojskowych Służb Informacyjnych, w których schronienie o ochronę znalazło tylu człowieków honoru, no i oczywiście – unieważnienia transakcji na zakup francuskich śmigłowców „Caracal”, dzięki której w kołach wojskowych pojawiło się tyle starych rodzin. Wydanej forsy oddać już nie można, więc pani prezydent Hanna Gronkiewicz Waltz, co to obydwiema rękami przytrzymuje sobie majtki, które na oczach całej Polski pragnie zedrzeć z niej złowrogi wiceminister Patryk Jaki przy pomocy komisji do spraw reprywatyzacji, sypie forsą na działalność misyjną Teatru Powszechnego w nadziei, że stare kiejkuty to docenią i rozepną parasol ochronny również i nad nią. Książkę pana Piątka wydało specjalnie – jak przypuszczam – w tym celu utworzone wydawnictwo Arbitror z kapitałem – jak wynika z KRS – 5 tys. złotych, więc i jemu pewnie publiczna forsa się przyda – no bo jakże by inaczej?


© Stanisław Michalkiewicz
10-11 października 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji / www.mirror.co.uk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2